Przekonała Pedro Almodovara, że to właśnie ona powinna zagrać Patty Diphusa. Przełamała tabu, na scenę zabierając szklanego penisa. Drukowała i sprzedawała bilety na monodram, w którym grała. Z Ewą Kasprzyk, aktorką teatralną i telewizyjną, o życiu, sztuce i sztuce życia rozmawia Izabela Małkowska.
Czasem słyszy się, że aktorzy przygotowując się do specyficznych ról, np. ludzi chorych psychicznie podglądają takie osoby, naśladują ich zachowania, oglądają specjalistyczne filmy. A Pani w jakiś szczególny sposób przygotowywała się do roli gwiazdy porno w spektaklu Patty Diphusa, który już 25 listopada zostanie wystawione w gdańskiej Operze Bałtyckiej?
- Nie praktykowałam, ale ocierałam się o tematykę porno, żeby poznać w jakiś sposób mechanizmy działania. Byłam parę razy w sex shopie, żeby przyjrzeć się różnym zabawkom, kostiumom, tam też szukałam butów i znalazłam. Przeźroczyste, na 12 cm obcasie. W Madrycie bywałam w klubach gejowskich, obserwowałam różnych poprzebieranych ludzi. To pomału łamało moją nieśmiałość w tym temacie, bo nie ukrywam, że rola Patty Diphusa wewnętrznie wymagała ode mnie dość dużego przełamania. Nie na co dzień operuje się takim słownictwem i tego typu zwierzeniami.
Wielki Pedro Almodovar nigdy nie godził się na wystawienie Patty Diphusa w teatrze, a jednak Pani udało się go do tego przekonać. Jak to się stało?
Myślę, że w dużej mierze był to szczęśliwy zbieg okoliczności. Osiągnęłam to także dzięki dużej determinacji. Kiedy Almodovar po raz pierwszy odmówił nam adaptacji, zgłosiliśmy się do niego po raz drugi. Pomagał mi w tym mój przyjaciel Remigiusz Grzela. Uważam, że ja i on jesteśmy ludźmi, którym udaje się zdobyć to, co chcą zdobyć. I może właśnie dlatego się udało?
Czy to jest trudna rola?
Na początku tak mi się wydawało. Monodram w ogóle jest trudnym gatunkiem. Z felietonów Almodovara, których bohaterką była Patty Diphusa, trzeba też było wyciągnąć jakąś dramatyczną historię. To nie było łatwe, ponieważ zawierały one wiele interesujących wątków i sztuką była rezygnacja z niektórych. Później, gdy dostałam już prawa do tekstu, sztuki nie było gdzie wystawić. Wiele osób mi odmówiło, ponieważ temat gwiazdy porno kojarzył się im z perwersją. W końcu się udało, premiera odbyła się w nieistniejącym już klubie Le Madame. Sama drukowałam i sprzedawałam bilety i tak zaczęła się sława Patty Diphusa. A później Grzegorz Jarzyna z Teatru Rozmaitości zabrał sztukę do siebie. Teraz jeżdżę po całej Polsce i wszyscy mówią, że to jest takie wspaniałe i wcale nie kontrowersyjne, jak myśleli. Chyba czasy się zmieniły. Od 2003 roku nasza obyczajowość bardzo się rozluźniła.
Czyli warto było walczyć o prawa autorskie do Patty?
Zawsze jest warto walczyć, jeżeli tylko ma się przekonanie, że to jest słuszne. Teraz przychodzą do mnie panie z rożnych branż, nawet pracownice banku i mówią o Patty: to jest o nas, to jest nasze życie. Bo ta sztuka nie jest tylko o gwieździe porno. Jest o człowieku, kobiecie, poszukiwaniu szczęścia, A że ta postać jest jeszcze alter ego Almodovara dodaje sztuce dodatkowej pikanterii.
Czego mogą spodziewać się widzowie, którzy obejrzą Patty Diphusa w Gdańsku?
Myślę, że dobrej zabawy, ale także chwili refleksji nad swoim życiem.
Czy Pani do tego monodramu przemyciła coś od siebie?
Szklanego penisa (śmiech). Czasem z reżyserką Martą Ogrodzińską dodajemy od siebie różne rzeczy. Spektakl bardzo się rozwinął odkąd powstał. To jest też tak, że im bardziej otwarta jest publiczność, tym bardziej otwiera się aktor. Musi nastąpić interakcja, bo jeśli jej nie ma to ciężko jest grać.
Lubi pani kobiety w filmach Almodovara?
Uwielbiam. One mają coś takiego w sobie, co trudno określić. Są genialnie reżyserowane, mają świetne kreacje. Myślę, że my w Polsce nie doczekałyśmy się jeszcze Almodovara. Mówiąc my, mam na myśli dojrzałe aktorki. Nie mamy szans grać w polskim kinie jakichś pełnokrwistych ról. Generalnie jesteśmy brane do ról matek, babć, ale już nie kochanek tak naprawdę. Dojrzewam do tego, żeby sama sobie napisać jakiś scenariusz.
Urodziła się Pani w Stargardzie Szczecińskim, jedne studia skończyła w Krakowie, drugie w Słupsku, od 1983 roku mieszkała w Gdańsku, a od 10-ciu lat w Warszawie. Czym jest dla Pani Trójmiasto w tej wędrówce?
Trójmiasto jest powrotem do tego, co było początkiem mojej pracy zawodowej i życia prywatnego. Tu wyszłam za mąż i urodziłam dziecko, tu przypadł okres budowania rodziny, domu, stawiania pierwszych kroków w zawodzie. 17 lat związana byłam z Teatrem Wybrzeże. Tylko że kiedyś przychodzi czas na zmiany. Zresztą ta chęć zmian towarzyszy mi do dziś. Jednak Wybrzeże od zawsze kojarzy mi się sentymentalnie. To powrót do wczesnej młodości, takiego oczarowania miastem.
Dlaczego zdecydowała się Pani zamienić Trójmiasto na Warszawę?
Z czystej kalkulacji, dostałam propozycję z Teatru Kwadrat. A że nie najlepiej układała mi się współpraca z dyrektorem Teatru Wybrzeże, czułam się pomijana, przestał o mnie pamiętać, nie obsadzał w spektaklach, to długo się nie zastanawiałam. W dużej mierze dzięki niemu stąd wyjechałam. Pomyślałam, że trzeba łapać okazję, bo drugi raz może się nie zdarzyć. Niedawno spotkałam go i podziękowałam mu za to. Mogę powiedzieć, że mi się przysłużył.
Izabela Małkowska