Gra o fundację
(Kurt Vonnegut „Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater”)
Gra o fundację
(Kurt Vonnegut „Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater”)
Cierpki dowcip, analizy współczesnego społeczeństwa pełne przenikliwych obserwacji i sarkazmu, zaskakiwanie i prowokowanie czytelników, a niekiedy nawet pozwalanie sobie na lekką z nich kpinę – wszystko to składa się na fundamentalne cechy pisarstwa Kurta Vonneguta. Nie inaczej rzecz ma się w powieści Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater. Pełne przekory są już jej pierwsze dwa zdania: „Jest to opowieść o ludziach, ale jej głównym bohaterem jest pewna suma pieniędzy, tak jak pewna ilość miodu mogłaby być głównym bohaterem powieści o pszczołach. Suma ta wynosiła 87 472 033 dolarów i 61 centów w dniu pierwszego czerwca 1964 roku, aby wybrać jakąś datę”.
Wymieniona na samym początku powieści kwota to majątek fundacji rodzinnej – Fundacji Rosewatera – powołanej do życia przez senatora Listera Amesa Rosewatera ze stanu Indiana. Sposób, w jaki Vonnegut opisuje powieściową fundację, z jednej strony całkiem serio uwzględnia ważne cechy tego rozwiązania biznesowego, ale z drugiej strony przedstawia je z właściwym autorowi przymrużeniem oka. Fundacje rodzinne, jak wiadomo, umożliwiają skorzystanie z preferencyjnego opodatkowania przy wypłatach dla beneficjentów (członków rodziny), a ich zakładanie i przekazywanie do nich majątku jest od opodatkowania wolne. A Vonnegut ujmuje to po swojemu: „Suma ta została nazwana fundacją, aby nie mogli się do niej dobrać poborcy podatkowi oraz inni drapieżcy nie noszący nazwiska Rosewater”. Statut każdej fundacji definiuje jej główne cele i określa organy. A Vonnegut widzi tę kwestię tak: „Statut Fundacji Rosewatera był barokowym majstersztykiem i stanowił, że prezesura Fundacji ma być dziedziczna, podobnie jak korona brytyjska. Do końca świata miała przechodzić na najbliższych i najstarszych wiekiem krewnych założyciela Fundacji”. Do istoty fundacji należy zapewnienie fundatorowi dużej swobody w określeniu zasad zarządzania jej działalnością. A Lister Ames Rosewater, fundator wymyślony przez Vonneguta, zabronił mieszania się do zarządzania swoim potomkom i powierzył je wyspecjalizowanym pracownikom najemnym, którzy „mieli bardzo dobre płace, w związku z czym byli przemyślni, weseli i energiczni”.
Wyjaśnienie, na czym polega fundacja – temat poważny, ale podany z żartobliwym dystansem – określa styl całej powieści. A jej intryga znajduje początek w jednym punkcie fundacyjnego statutu. Mówił on, że prezes może sprawować swoją funkcję dożywotnio, o ile nie zostanie ubezwłasnowolniony przez sąd. Właśnie ten punkt wpada w oczy pewnego prawnika – młodego, ambitnego i zatrudnionego przez fundację. Od tego momentu stawia on sobie za cel dowiedzenie, że Eliot Rosewater, syn fundatora i aktualny prezes, jest niespełna rozumu. Następnym krokiem ma być wprowadzenie na szczyt fundacji prezesowego kuzyna, „biednego, poczciwego Freda Rosewatera”. Młody prawnik kieruje się w swoich działaniach wiedzą wyniesioną z ukończonego z pierwszą lokatą wydziału prawa w Cornell University (jeden z najbardziej prestiżowych amerykańskich uniwersytetów, należący do Ligii Bluszczowej). W interpretacji Vonneguta jądro tej prawniczej wiedzy ma następującą postać: „W każdej wielkiej transakcji następuje magiczna chwila, kiedy jeden człowiek już wypuścił pieniądze z ręki, a ten drugi, który ma je otrzymać, jeszcze ich nie przyjął. Czujny prawnik wykorzystuje tę chwilę, by na magiczny ułamek sekundy wejść w posiadanie skarbu i zgarnąć coś dla siebie, zanim przekaże go dalej. Jeśli ten, kto ma otrzymać majątek, jest nieprzyzwyczajony do bogactwa, ma kompleks niższości i niejasne poczucie winy, co zdarza się większości ludzi, wówczas prawnik może zgarnąć nawet połowę forsy, a i tak usłyszy od odbiorcy mętne wyrazy wdzięczności”.
Młody prawnik jest zatem potężnie zmotywowany, a podejmowane przezeń działania, które mają dowieść, że prezes Eliot Rosewater jest szaleńcem i powinien ustąpić miejsca Fredowi Rosewaterowi, wypełniają znaczną część książki. Sam prezes w pewnym sensie realizację tych działań ułatwia, bo jego sposób bycia jest cokolwiek ekstrawagancki. Lekceważąc swoje bogactwo mieszka w zaśmieconej norze, ma jedną koszulę, jeden przepocony dwurzędowy garnitur i jedną parę czarnych butów, które doprowadza do połysku pastą do podłóg. Jego jedyną i prawdziwą pasję stanowią ochotnicze straże pożarne, a dla jednej z nich zakupił w Niemczech syrenę, która ogłaszała podczas drugiej wojny światowej alarmy lotnicze w Berlinie. Prezesowi zdarza bez zapowiedzi wyruszać autostopem w wędrówkę po Stanach Zjednoczonych i w remizach lub na zjazdach pisarzy fantastycznonaukowych wygłaszać podniosłe przemowy; sam próbuje napisać powieść. Dodajmy do tego, że prezes naprawdę ostro pije i w oczach niektórych po prostu jest alkoholikiem. Wszystko to może jednak być zbyt mało, by go ubezwłasnowolnić i pod koniec powieści prawnik znacznie bardziej doświadczony od młodego tygryska palestry stwierdza: „O tym zadecyduje sąd i Bóg jedyny wie, jaka będzie decyzja. Nigdy nic nie wiadomo. Nigdy nic nie wiadomo”.
Okazuje się, że burze wokół fundacji mogą wybuchać nie tylko w Ameryce. Zygmunt Solorz, jeden z najbogatszych Polaków, zarejestrował w Lichtensteinie dwie fundacje – TiVi (obejmującą – między innymi – Polsat, Polkomtel i Netię) oraz Solkomtel (obejmującą spółki energetyczne, w tym PAK). Nie ma w tym nic dziwnego – alpejskie księstwo od dawna przyciąga zamożnych ludzi wzorową stabilnością prawa regulującego działalność fundacji rodzinnych i dbałością o dyskrecję w odniesieniu do tych działań. Na początku sierpnia 2024 roku Solorz poprzez notarialne oświadczenie przekazał współkontrolę nad fundacjami trójce swoich dzieci. I w tym także nie ma nic dziwnego – jako jedyny założyciel tych fundacji, fundator i kurator miał do tego pełne prawo. Dziwna rzecz zdarzyła się dopiero kilkadziesiąt godzin później. Głowa rodu nagle zmieniła zdanie i zapragnęła swoje rozporządzenie cofnąć. Dzieci nie przyjęły tego do wiadomości i w liście do kontrolowanych spółek zasugerowały, że druga z ojcowskich decyzji mogła być podjęta niesamodzielnie. Do akcji wkroczyli prawnicy obu stron, a później wielokrotnie odbywający posiedzenia – ostatnio w lutym 2025 roku - sąd w Lichtensteinie. Kto wie? Może dałoby się ująć to wszystko w ramy powieści?