Groźnie wyglądający facet, sporty walki kojarzące się z przemocą i twarz kampanii Gdańsk Miastem Równości. Da się to pogodzić?
Paweł Szymkowiak: Jak mówiłem w kampanii, dziś uczę dzieci, młodzież w sportowym duchu, żeby były sprawne, silne w razie zagrożenia zdrowia, życia umiały się obronić, nie zaatakować, bo, trenując sporty walki, automatycznie wyrabia się refleks i odruchy samoobronne. Wiadomo, że może się zdarzyć, że ktoś nadużyje umiejętności nabytych na treningu, ale ja uprzedzam, że, jeżeli o tym się dowiem, to osoba ta poniesie konsekwencje.
A ty jak często się bijesz? Czy to dla ciebie przede wszystkim sport czy forma wyładowania się?
P. Sz.: Przede wszystkim ja nie biję się, tylko sparuję, a, jeżeli już to czasami robię, to przede wszystkim z osobami na odpowiednim poziomie wytrenowania. To sport i, jak ktoś się chce wyładować, to jest sporo form wyżycia się: 200 padnij powstań, 10 km w 30 minut, crossfit czy full body workout przez godzinę. Sparing to element przygotowań do zawodów, nie wszyscy sparują, bo nie chcą, to nie przymus. A ci, którzy to robią, mają ochraniacze na szczęki, głowy (kaski bokserskie), piszczele i stopy (kickboxing), łokcie i kolana (MMA). Niepełnoletni muszą mieć zgodę rodziców.
A jak to się u ciebie zaczęło?
P. Sz.: Moim wzorem był „Iron” Mike Tyson mistrz wagi ciężkiej przy wzroście 180 cm. Chciałem zacząć od boksu w dawnym klubie „Stoczniowiec”, ale ostatecznie dotarłem na kick-boxing, a potem MMA. Na pierwsze treningi przeznaczyłem pieniądze od mamy na moje 13. urodziny. Pasja została do dziś.
Czy to na początku był sposób na ucieczkę?
P. Sz.: Na pewno tak. Urodziłem się w Gdańsku, ale mój ojciec, z którym praktycznie nie miałem kontaktu, pochodzi z Libanu, co po mnie widać. Odkąd pamiętam w szkole i na podwórku byłem inaczej traktowany. Już w piaskownicy dzieci mówiły do mnie Bambo, a za jakiś czas spotkałem je w szkole podstawowej i tak już zostało. Sport pomógł mi sobie z tym poradzić, a także dodał mi pewności siebie i odciągnął od złego towarzystwa. Kiedy znajomi szukali sposobu na zarobek, ja szedłem na trening.
To brzmi jak terapia sportem?
P. Sz.: Nadal zdarza mi się mieć takie osoby na moich treningach – przychodzą same lub przyprowadzają je rodzice, aby zmieniły trochę nastawienie i zaangażowały się w coś innego niż moda czy elektronika. I w przypadku niektórych to naprawdę działa. Poza tym sport wymaga wysiłku, konsekwencji i samozaparcia. Uczy też pokory, systematyczności i tego, że na sukces trzeba zapracować.
Także przez porażki?
P. Sz.: Zawsze powtarzam, że sukces dobrze smakuje, ale to porażki uczą nas najwięcej. Sam mam jedną pamiętną za sobą, kiedy przegrałem walkę, dostając kopniaka z obrotu w wątrobę, a, kto to przeżył, to wie, o czym mówię. Na jakiś czas nawet przerwałem treningi, prawie się poddałem, ale ostatecznie wróciłem do sportu. Teraz uważam, że najważniejsze to wyciągać wnioski z porażek.
Jak już opanowałeś walkę w wieku nastoletnim, nie kusiło cię, żeby się zemścić?
Zawsze rywalizowałem na sparingach, również z kolegami, ale zdarzyło się, że ktoś mnie uderzył, wtedy kontra z kilku ciosów została zwrócona, bo, trenując, posiada się pewne odruchy. Jestem chłopakiem z gdańskiej Oruni…
Ojczym, z którym mieszkałem od czwartego roku życia był alkoholikiem, niestety agresywnym, pewnego wieczoru uderzył moją matkę, potem mnie, powiedziałem: Chodź na podwórko! Na dworze rzucił się na mnie, ale odbił się od ściany, czyli ode mnie. W ten sposób przestał z nami mieszkać.
W kampanii wspominasz, że jak się upił, to nazywał cię „czarnuchem”. A jak wyglądały twoje relacje z rodzonym ojcem?
Poznałem go w wieku 19 lat - pojawił się, naobiecywał, że się odwdzięczy za stracone lata i namieszał mi w głowie. Sprzedałem malucha Fiata 126, żeby mieć na bilet do Libanu. Po czterdziestu dniach pobytu poznałem „tatusia’’ bliżej i zrozumiałem, ile prawdy jest w powiedzeniu „Umiesz liczyć, licz na siebie”. Była to kosztowna i smutna lekcja, bo po powrocie do Polski startowałem od zera i miałem młodszego brata na utrzymaniu, którego ojciec, a mój ojczym miał gdzieś. Za to dziś mogę powiedzieć, że do wszystkiego doszedłem sam ciężką pracą. Oczywiście, nie zapominając o mojej mamie, która urodziła mnie, mając 18 lat, pracowała jako pomoc kuchenna, sprzątaczka i dała radę sama wychować dwóch synów.
I wtedy przyszły sukcesy?
Podczas mojej kariery sportowej zostałem wielokrotnym medalistą mistrzostw pucharów Polski, Europy i świata w kick-boxingu oraz MMA. Teraz bardziej skupiam się na trenowaniu innych, ale sukcesy wciąż się zdarzają - jak tytuł vice mistrza Polski MMA w wadze ciężkiej w 2017 roku.
A kiedy pomyślałeś, że to też sposób na biznes?
Stosunkowo wcześnie, bo, już jako młody chłopak, zdarzało mi się prowadzić zajęcia np. dla kolegów z XV LO na Zaspie. Własny klub „Pablo Unlimited” na Kowalach otworzyłem w 2005 roku, mając za sobą doświadczenie w ochronie VIP, usługach transportowych i handlu. To okazało się przydatne w późniejszym biznesie, podobnie jak studia z zarządzania.
Czy posiadanie własnego klubu to dobry biznes? Można na tym zarobić?
Klub Pablo Unltd to bardzo dobry biznes, robię to, co lubię, a efektem ubocznym są pieniądze, które w ten sposób zarabiam. Ile by nie było, to i tak jest za mało, ale idzie z tego wyżyć. Dużo robię też sam.
Czym konkretnie zajmujesz się w klubie?
Jestem oczywiście trenerem, ale i przedsiębiorcą, który zarządza klubem – kadrą, grafikiem zajęć, salami, sprzedażą suplementacji, sprzętu i odzieży sportowej oraz wysyłką zamówień. Za moje wielkie osiągnięcie uważam stworzenie własnej marki Pablo Unltd - jestem producentem odzieży oraz akcesoriów. Kręcę filmiki treningowe i prowadzę też nasze media społecznościowe.
Czy to w ten sposób trafiłeś do kampanii „Gdańsk Miastem Równości”?
Prawdopodobnie tak. Zostałem zaproszony do niej przez prezydent Aleksandrę Dulkiewicz i jej ekipę. Myślę, że pasowałem swoją historią gdańszczanina o obcych korzeniach, który otwarcie mówi, że za młodych lat nie było mu łatwo, ale znalazł pomysł na siebie przez sport i teraz pomaga w tym innym.
Wspomniałeś o salach, gdzie cię można znaleźć?
Przede wszystkim w moim klubie na Kowalach, ale i w pobliskiej szkole podstawowej na zajęciach grupowych, a także w domu sąsiedzkim „Gościnna Przystań” na Oruni.
Szkoła podstawowa, to znaczy, że uczysz też dzieci?
Tak, od początku tak było, a trzeba dodać, że nie każdy chce trenować dzieci, bo to większa odpowiedzialność i wysiłek. Ja chciałem prowadzić właśnie młodych, żeby nabrali pewności siebie i nie musieli się nikogo bać. Trenuję osoby od 10. roku życia – własne dzieci także. Córka ma 15 lat i ćwiczy od 7 lat, a syn (12 lat) - od 3. Wybrali kick-boxing.
A samo MMA nie kłóci się z dziećmi?
Z mojego doświadczenia dzieciaki głównie wybierają kick-boxing, potem boks, a część z nich, już w nastoletnim wieku decyduje się na MMA, zwłaszcza, że spopularyzowały je np. freaki z Fame MMA.
Wielu osobom MMA nie kojarzy się dobrze nie tylko przez nich, ale i przez samych zawodników. Całe środowisko jest utożsamiane, może stereotypowo, ale z agresją, awanturami domowymi, nastawieniem na pieniądze czy po prostu patologią…
Dokładnie, to stereotypy. W każdym środowisku znajdziemy różne osoby i nie ma co generalizować. Nie mówię, że jest tylko różowo, zawodnicy mają czy też generują problemy. Dla mnie ten sport był przede wszystkim sposobem na znalezienie lepszej drogi niż ta, która mogła mnie czekać w oruńskim świecie. Moi koledzy mieli różne epizody, a teraz niektórzy z nich przyprowadzają do mnie swoje dzieci, bo chcą, żeby skończyły lepiej niż oni.
Mówisz, że w każdym środowisku są czarne owce, ale przecież to ze sportów walki gangi łowią swoich „żołnierzy”. Zatrzymania, sprawy karne, wymuszenia są tu na porządku dziennym. A jak nie to, to problemy z używkami lub depresją.
Jak moi koledzy stali na ulicy, ja jechałem na trening albo się uczyłem. Ukończyłem dwa studia policealne, licencjat-stypendium sportowe za zdobycie medali dla Wyższej Szkoły Turystyki i Hotelarstwa w Gdańsku, a to co zmotywowało mnie do ukończenia szkoły z tytułem magistra zarządzania przedsiębiorstwem, którym dziś jest Klub Pablo Unlimited. Stałem też na bramce, ale nigdy nie byłem nikogo żołnierzem. Zawsze dążyłem do tego, żeby nie mieć szefa. A trening jest bardzo dobrą alternatywą dla wyładowania agresji w zdrowy, sportowy sposób i nie tylko daje endorfiny, ale i pomaga radzić sobie z codziennymi problemami.
Co takiego daje MMA?
Dla mnie wszystkie sporty walki to głównie sposób na proporcjonalny rozwój. Rozwijasz szybkość, siłę, zwinność, kształtujesz sylwetkę i charakter i to się przekłada nie tylko na sport, ale i na całe życie.
A agresja?
Ćwicząc, raczej wyładowujesz agresję niż odwrotnie. To na sali się wykazujesz, a trenowanie to naprawdę ciężka praca. Poza tym, jeśli nadużyjesz umiejętności i nie będzie to obrona własna ani kogoś innego, to jest to od razu traktowane jako wykroczenie. Ja już ponad 30 lat jestem w świecie MMA i cieszę się, że nadal mogę tym się zajmować i oby jak najdłużej.
Kto zatem może trenować MMA czy szerzej - sporty walki? Czy trzeba mieć jakieś predyspozycje?
Tak naprawdę nie ma reguły, każdy może zacząć i dziecko, i osoba po 50-tce, mężczyźni i kobiety. Zresztą tych ostatnich mamy sporo – trenują głównie amatorsko, ale zdarzają się też profesjonalne zawodniczki. Nie ma tu ograniczeń i mój klub jest otwarty dla kobiet, które dobrze się tu czują.
A czym zajmujesz się w wolnym czasie?
Przede wszystkim staram się rozwijać, czytam książki o rozwoju osobistym i finansach. Biznesowo poszerzam swoją wiedzę poprzez kursy takie jak „Firmy Jutra: e-commerce” czy „Podstawy marketingu internetowego”. Poza tym morsuję, a teraz mocno interesuje mnie metoda oddechowa Wima Hofa oraz medytacja i joga.
Joga?
Tak, joga i stretching pomagają rozciągnąć mięśnie i dotlenić organizm, a to przydaje się w sporcie. Przekładam to potem na treningi swoje i swoich podopiecznych. Zresztą nie tylko ja, ze światowych zawodników na przykład Alistair Overeem przed walkami w UFC też korzystał z metody oddechowej Wima Hofa.