Punkrockowe Shame, minimalistyczne Sleaford Mods, eklektyczny Nils Frahm, czy też bujający Ezra Collective. No i jubileusz legendarnych Kur. To tylko niektóre akcenty pierwszej edycji festiwalu Inside Seaside, jaki odbył się na terenie gdańskiego Amber Expo. Na dwa dni w miejsce chłodnej i deszczowej jesieni powróciła letnia energia, którą chłonęli miłośnicy wszelkich odmian alternatywy. Od tych najmłodszych, po tych w wieku +60. Gdańsk pokazał, że można zrobić świetny, wielogatunkowy festiwal bez drogi na skróty i ulegania mainstreamowi.
Ten pomysł od samego początku wydawał się nieco ryzykowny – festiwal w środku jesieni, pod dachem. Bez wszechobecnego dzisiaj i najbardziej dochodowego hip hopu, za to pełen punk rocka, indie rocka, elektroniki, alternatywy. Skierowany do starszej publiczności w przeciwieństwie do większości dzisiejszych letnich festiwali. Wbrew modom i trendom. Bo choć na świecie rock i wszelka alternatywa trzyma się dobrze, przyciąga nie tylko starsze pokolenia, ale i te najmłodsze, to Polską koncertową zawładnęło disco polo (wieś) i polski hip hop (miasto). W tym drugim gatunku z pewnością jest w Polsce kilku niezłych wykonawców, nie tylko tych świeżych, ale i starszych (w krajach kreujących muzyczne trendy to już dość stary gatunek, bo liczący 40 lat. W Polsce jego popularność przyszła później, stąd kojarzony jest z młodymi odbiorcami) to wielka popularność spowodowała, że jak grzyby po deszczu wypływa niekończąca się ilość słabych, słabszych i fatalnych projektów. Koniunkturę podkręcają liczni wydawcy i agencje, a flagowym przykładem jest przemiana jakiej uległ w ostatnich latach gdyński Opener. W poszukiwaniu kasy poszedł na skróty i zapełnił line-up hip hopem i djami. To dobre nawiązanie, bo podczas Inside Seaside można było usłyszeć komentarze, że nowy festiwal przypominał właśnie nieco te pierwsze, świeże edycje Openera.
Punk’s not dead
Choć line-up nie obfitował w największe światowe gwiazdy, bo i festiwal przecież nie należał do tych wielkich, to jakościowo gwarantował dobre emocje. Miłośnicy indie rocka i punk rocka dostali kawałek solidnego grania. Pierwszego dnia festiwalu nie zawiódł z pewnością brytyjski punk rockowy Shame. Londyńczycy, którzy zadebiutowali w 2018 roku, od tego czasu wydali 3 albumy i szybko zdobyli uznanie rockowego świata. Także w Polsce, gdzie już występowali (na katowickim Off Festival i w klubie Bardzo Bardzo w Warszawie). W Gdańsku dali energetyczny koncert, a publiczność dostała solidną porcję londyńskiego brzmienia. Pochodzenie z miasta, w którym narodziło się Sex Pistols jednak zobowiązuje, a skojarzenia Shame z legendą brytyjskiego punk rocka są jak najbardziej uprawnione, choć samemu wokaliście Charlie Steenowi bliżej jest manierą wokalną do Jello Biafry, lidera amerykańskiego Dead Kennedys, niż do Johnny’ego Rootena. Nie zabrakło też scenicznego szaleństwa – Steen wskoczył w publiczność, a basista Josh Finerty wykręcał fikołki i rzucał gitarą.
Tego dnia fani punk rocka i pokrewnych gatunków z pewnością byli mocno usatysfakcjonowani, bo dostali też m.in. koncert polskich formacji - The Stubs i Sztylety, a na finał nieco lżejszą Girl in Red. Pod tym pseudonimem kryje się 24-letnia Norweżka Marie Ulven Rinheim, wokalistka i gitarzystka. Jej utwory w platformach streamingowych lub na youtubie przekraczają granicę po 100 mln odtworzeń. To robi wrażenie. W Gdańsku czekało na nią dość sporo fanów, a Norweżka odwdzięczyła się radosnym, pełnym gitarowego brzmienia koncertem. Komplet publiczności przyciągnął też Milky Chance, niemiecki duet, który łączy pop, rock, reggae i elektronikę.
W zupełnie inne stany świadomości wprowadził festiwalowiczów Nils Frahm. To gwiazda, ale nie masowej publiczności jak wcześniej opisani wykonawcy. Berliński kompozytor, pianista, łączy klasyczną muzykę fortepianową z elektroniką, ambientem i dużą dawką improwizacji. Ma na koncie już kilkanaście albumów. Jego występ podczas Inside Seaside można zaliczyć zdecydowanie do jednych z najlepszych całego festiwalu. Było wszystko: od oszczędnych dźwięków pianina, do wielopłaszczyznowych struktur dźwiękowych bliskich retro space, niczym z najlepszych filmów SF lat 70. Opinie po koncercie były w większości zgodne: muzyczne misterium. Niewątpliwym wzmocnieniem była też oprawa koncertu - zestaw analogowych instrumentów i oszczędne oświetlenie. Występ Frahma to podróż w wehikule czasu, który przenosi kilka dekad wstecz.
Doskonałym zwieńczeniem pierwszego dnia był brytyjski Ezra Collective. Choć nominalnie zaliczani są do jazzu, to w Gdańsku było też funkowo, dubowo, reggae’owo. Trudno było sobie wymarzyć lepsze zakończenie dnia.
Sleaford Mods
Drugi dzień festiwalu należał do Toma Odella i Nothing But Thevies. To ci wykonawcy zgromadzili najwięcej publiczności na Gdańsk Stage. Odell to songwriter, zdobywca nagród BRIT, autor 5 albumów. Na streamingach zgromadził już miliardy odsłuchań. Z kolei rockowi Brytyjczycy z NBT w swojej ponad 10 letniej karierze wydali jak na razie 3 albumy, uzyskując milionowe wyniki, jeżeli chodzi o słuchaczy. Tym samym wystawienie ich jako sobotnich headlinerów było oczywiste.
Headlinerem tego dnia było też Sleaford Mods, choć tutaj widowni było znacznie mniej. I też trudno się dziwić. Ten brytyjski zespół wymyka się jakimkolwiek schematom. Dwóch charakterystycznych gości, którzy stylistycznie kojarzą się z angielskimi kibolami. Jeden tworzy podkłady, drugi śpiewa. Ich muzykę charakteryzuje bardzo mocny beat i bas, punkowa energia i stylistyka, trochę indie rocka, elektroniki z elementami hip hopu. Niektórzy określają ją mianem brikolażu, a w zasadzie nikt dokładnie nie wie co gra Sleaford Mods. Jedno jest pewne - gigantyczną siłą są ich teksty, podobno na Wyspach każdy polityk, który coś znaczy lub chce znaczyć, powinien być skrytykowany/obrażony przez Sleaford Mods.
W niedzielny wieczór Ergo Hestia Theatre Stage aż zadrżała od beatów i basów SM. Nie było żadnej oprawy wizualnej, zespołu, fajerwerków. Panowie weszli na scenę ubrani w czarne koszulki i spodenki niczym w strojach z siłowni. Jason Williamson dynamicznie śpiewał i melorecytował swoje teksty, a jedynym elementem choreografii było trzymanie co chwilę butelki z wodą na głowie. Andrew Fearn z kolei postawił laptopa na stoliku, włączył muzykę, następnie skakał ponad godzinę. Po ostatnim beacie włączył „stop”, zamknął laptopa, włożył do plecaka, który narzucił na plecy i po prostu zszedł ze sceny. W przeciwieństwie do większości DJ-ów, którzy podczas puszczania utworów z kompa wykonują setki ruchów na konsoli, SM pokazali, że tak naprawdę jak się ma dobre sample, to niczym nie trzeba kręcić. Wystarczy włączyć play i stop, a reszta to udawanie. Szczere do bólu Sleaford Mods jak zwykle dało świetny koncert. Używając ich języka, można by go określić jako godzinne mordobicie. To chyba najlepsze słowa i najbliższe klimatowi SM.
Trójmiejska kadra i legendarne Kury
Mocną reprezentację miała polska scena, gdzie głównymi gwiazdami była Brodka i Kaśka Sochacka. Inside Seaside był też świetną okazją do pokazania siły Trójmiasta, które od dekad jest jedną z najważniejszych, o ile nie najważniejszą sceną alternatywną w kraju. Sztylety, Trupa Trupa, Immortal Onion, Artificialice, Wojtek Mazolewski, czy też Leszek Możdżer – ci wykonawcy dostali powołania do trójmiejskiej „kadry” na festiwal, pokazując jak wielką różnorodnością, liczbą talentów i kreatywnością cieszy się Trójmiasto. W przeciwieństwie do narodowej kadry w piłce nożnej.
Wisienką na torcie był niewątpliwie występ Kur z okazji 25-lecia ich słynnej płyty P.O.L.O.V.I.R.US. Na scenie stanął cały stary skład, za wyjątkiem nieżyjącego Jacka Oltera. Był więc m.in. Tymon Tymański i Piotr Pawlak, był Leszek Możdżer i Olaf Deriglasof, Jerzy Mazzoll, Larry Okey Ugwu, czy też Grzegorz Nawrocki. Kury to z pewnością jedna z legend lat 90., stąd wiadomo było, że koncert przyciągnie najbardziej dojrzałą publiczność. Efekty przerosły jednak oczekiwania, Upstage wypełniła się po brzegi do tego stopnia, że zamknięto drzwi, a bardzo duża grupa ludzi po prostu nie zmieściła się w sali. Trudno było też znaleźć bardziej zaangażowaną i radosną publiczność tego dnia, która tak dobrze zna teksty swoich idoli. I choć można było odnieść wrażenie, że na samym początku Tymon Tymański, lider i główny sprawca Kur, wydawał się nieco stremowany, wszakże od wydania albumu minęło 25 lat, to bardzo szybko poczuł wiatr w żagle i potężną dawkę energii od publiczności. Nie dziwne więc, że po koncercie zawołał uradowany do sali „Kury wróciły!”.
Nie zabrakło także nowej piosenki, tym razem o Zenku Martyniuku, która być może zapowiada trwały powrót Kur. Ci co znają i śledzą twórczość poetycką Tymona, nie zdziwili się zestawem słów – było „obciąganie”, tradycyjnie był też szatan. Znaczy się Tymon w formie.
Jak na najlepszych festiwalach
Organizatorzy – Agencja Live znana z Męskiego Grania, a także Radio 357 zaaranżowali na potrzeby festiwalu przestrzenie Amber Expo. Wyzwanie było spore, bo wielkie hale nie są stworzone do koncertów. Wymagały więc odpowiedniej adaptacji, która okazała się sukcesem. Udało się to co najważniejsze, czyli uzyskać dobre brzmienie, co nie jest przecież łatwe, zła akustyka kładzie w Polsce bardzo wiele koncertów.
W Amber Expo wydzielono dwie duże sceny (Gdańsk Stage i Ergo Hestia Theatre Stage) i jedną mniejszą (Upstage). Środek zajął duży Foodhall ze stoiskami i barami. Tam też stanęła scena Radia 357, na której dziennikarze prowadzili rozmowy z artystami. Udogodnieniem były telebimy, dzięki, którym podczas posiłku lub wizyty w barze można było oglądać koncerty. Organizatorzy zapewnili wiele innych atrakcji: kino, świetlica, stoiska z płytami, koszulkami, targi plakatu.
Debiut Inside Seaside wypadł bardzo dobrze. Przy tak doświadczonym organizatorze jak Agencja Live, która stworzyła Męskie Granie, wpadek nie należało się spodziewać. Uznanie należy się też Amber Expo. Chyba nigdy wcześniej przestrzenie hal targowych nie były tak intensywnie wykorzystane, a przede wszystkim tak mocno zaaranżowane. Kilka drobiazgów do poprawy na pewno by się znalazło, ale stanowią bardzo niewielki procent całości. Sukcesem festiwalu była też różnorodność publiczności (według organizatorów przewinęło się 12 tys. ludzi). Od nastoletniej publiki, po osoby +40, +50, a nawet + 60. Tak jak na najlepszych, zachodnich festiwalach. Kolejny Inside Seaside już 9 i 10 listopada 2024 roku.