Kaprysy Jennifer Lopez

 

Koncert Jennifer Lopez na PGE Arenie był znakomity, znakomicie też spisała się obsługa hotelu Hilton, w którym artystka mieszkała wraz ze swoją świtą. Gwiazda miała imponujące wymagania.
 
Jennifer Lopez była zameldowana w hotelu pod pseudonimem – imieniem jednej z postaci amerykańskiego sitcomu z lat 70-tych, serialu „Happy Days”. Tylko tak mogli ją tytułować pracownicy hotelu, absolutnie zakazane było używanie jej prawdziwego nazwiska. Do jej dyspozycji oddano 135-metrowy apartament prezydencki z prywatną kuchnią, w którym stale musiała być utrzymywana temperatura 22° C. Dodatkowo został przygotowany prywatny pokój do treningu tańca ze specjalnie zamówioną na tę okazję drewnianą podłogą. Na piosenkarkę czekał również ‘glam room’, czyli dodatkowy pokój do zabiegów fryzjerskich i wykonywania makijażu. Osobny pokój przeznaczono także na ponad 30 sztuk bagaży. Ponadto, w bezpośrednim sąsiedztwie, przygotowano również oddzielne pokoje dla osobistej ochrony oraz mamy Jennifer Lopez. W sumie gwiazda, jej rodzina i najbliżsi współpracownicy zajmowali aż 24 pokoi. Artystka jadła tylko specjalnie dla niej przygotowane w kuchni apartamentu prezydenckiego produkty, korzystała jedynie z room servicu hotelowej restauracji Mercato. Trzykrotnie zamówiła wyśmienitego halibuta sous vide i delektowała się kokosowym creme brulee. Gwiazda, oprócz koncertu, tylko raz opuściła hotel na poranny jogging nad Motławą w towarzystwie partnera i ochroniarzy. Odwiedziła także pobliskie, urokliwe sklepiki z bursztynem i pamiątkami.