MARIANNA ZYDEK. NIE MARNUJĘ ŻYCIA NA PODĄŻANIE ZA TRENDAMI
Dzisiaj jesteś damą, arystokratką, jutro upadającą alkoholiczką, a pojutrze po prostu sobą. Można zagłębić się w duszę człowieka, odkryć jej piękną, jak i mroczną stronę, teoretycznie bez konsekwencji. Aktorstwo to najciekawsza rzecz, jaką można robić w życiu! Tak o swoim zawodzie mówi Marianna Zydek – piękna gdańszczanka o magnetycznym spojrzeniu, której główna rola żeńska w „Kamerdynerze” w reż. Filipa Bajona otworzyła wrota do wielkiej kariery.
Jak to się stało, że dwudziestokilkuletnia dziewczyna z Gdańska na drugim roku szkoły filmowej dostała główną rolę w najnowszym filmie Filipa Bajona?
Wiele osób mnie o to pyta. Można powiedzieć, że miałam szczęście, że znalazłam się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Równocześnie podskórnie przeczuwałam, że moja intuicja zawodowa poprowadzi mnie w dobrym kierunku. Bardzo w to wierzyłam, więc kiedy przyszła propozycja „Kamerdynera” było to dla mnie wielką radością, ale i potwierdzeniem, że się nie myliłam. W pewnym sensie każdy student szkoły teatralnej ma poczucie, że jak się dostał, to już zrobił wielką karierę. Pobyt w szkole wydaje się być gwarantem, że to szczęście będzie towarzyszyć dalej. Różnie to bywa. Nie należy zadowalać się pierwszym sukcesem, ale też trzeba mocno wierzyć w swoje możliwości, jeśli chce się w tym zawodzie przetrwać.
Nie miałaś planu B?
Miałam pomysł, by pójść na sinologię i zostać tłumaczem symultanicznym języka chińskiego, ale za pierwszym podejściem dostałam się do filmówki w Łodzi. Filipa Bajona spotkałam w szkole. Przyszłam na zajęcia i poczułam, że dużo się na nich nauczę, że ten człowiek będzie dla mnie ważny. Filip jest bardzo inspirującą postacią. W trakcie pracy widziałam, że przygląda się temu, co proponuję przed kamerą. Pierwszy rok jest niezwykle trudny, ma się bardzo mało czasu, jest ogromne zmęczenie. Niektórzy rezygnowali z zajęć, szli do domu, żeby choć chwilę odpocząć, ja zawsze starałam się łapać okazję, żeby na nich być. Filip to docenił.
Byłaś prymuską w szkole?
Wręcz przeciwnie. Zdarzało się, że poświęcałam zajęcia na rzecz robienia filmów ze studentami. Szkoła ma takie zasady, że na pierwszym roku nie wolno grać, trzeba chodzić na zajęcia, mieć wysoką frekwencję i dobre oceny. Czasem profesorowie mieli mi za złe nieobecności i rozumiem ich postawę - im też zależało na na tym, żeby przekazać wszystko co istotne młodemu człowiekowi. Jednak równocześnie czułam, że to, co najważniejsze w moim rozwoju wydarza się właśnie po drugiej stronie campusu - na hali filmowej lub w salach prób.
Pamiętasz jakieś role z tamtego okresu?
Tak, pierwszą i ważną rolą była rola w krótkim metrażu Si-Fi. Grałam kosmitkę-szpiega w licencjacie mojej koleżanki reżyserki Dominiki Ożarowskiej. Do dziś pamiętam emocje i tremę, jaką miałam przy pierwszych ujęciach. Dominika była studentką Filipa Bajona, więc na pokazie egzaminacyjnym film i moja rola były oceniane między innymi przez niego. Pamiętam, że na kolejnych zajęciach pogratulował mi roli, a na koniec roku powiedział, że jeśli wszystko się dobrze ułoży, za jakiś czas wróci do mnie z propozycją. We wrześniu zadzwoniła do mnie producentka z informacją, że wysyłała mi właśnie scenariusz. To były „Panie Dulskie”, mój debiut i wspaniała przygoda. Filip również ufa swojej intuicji, więc nie marnując czasu na zdjęcia próbne, ostatniego dnia „Dulskich”, zupełnie spokojnym głosem zaproponował mi główną rolę w Kamerdynerze, rolę Marity. A ja zupełnie spokojnie pomyślałam sobie: co tu się w ogóle dzieje? Marzenia się spełniają, w to wierzę - ale tak jedno po drugim?!
Gdy powiedziałaś o roli kosmitki natychmiast przypomniały mi się słowa mojej koleżanki. Jej córka zdawała na wydział aktorski do Łodzi. Poproszono ją, by zagrała prostytutkę. To oburzyło moją koleżankę: Wiesz co czterech facetów z komisji kazało robić mojemu dziecku? Naprawdę trzeba totalnie zmiażdżyć siebie, by zostać aktorką?
Dla mnie to jest właśnie najwspanialsze w moim zawodzie. Nie muszę myśleć o sobie, zastanawiać się, czy ładnie wyglądam, czy komuś się podobam. Mogę sobie pozwolić na wszystko i wypróbować (w jakiejś mierze) życia w różnych wersjach siebie. Wydaje mi się, że każdy człowiek ma w sobie zakamarki, których świadomie nie jest w stanie spenetrować. Mój zawód daje taką możliwość, że mogę się w te zakamarki zagłębić - teoretycznie bez konsekwencji. Oczywiście role i doświadczenia zostają w nas i wpływają na nasze życie, ale jest to cena, którą skłonna jestem płacić. Przynajmniej do tej pory. Jeśli chodzi o egzaminy wstępne i traktowanie przyszłych studentów - to odrębna kwestia. To bardzo specyficzny czas i ogromny stres dla młodego człowieka. Wielka odpowiedzialność spoczywa na komisji egzaminacyjnej, bo dla części ludzi to mierzenie się ze swoim przeznaczeniem i z oceną siebie. Często takie blizny zostają na bardzo długie lata.
Miałaś podobne doświadczenia?
Gdy zdawałam do szkoły jedna z grup miała za zadanie udawać skomlące przed komisją psy. Było to dla mnie sporym przekroczeniem pewnych granic. To jasne, że człowiek, któremu bardzo zależy jest w stanie zrobić wszystko lub prawie wszystko, żeby osiągnąć cel. Dla mnie jednak są pewne niepodważalne granice. Może dobrze się stało, że trafiłam do innej grupy, bo nie wiem, jak bym się zachowała w tamtej chwili. Szacunek do profesora to jedna rzecz, a druga, której absolutnie nie rozumiem to taka postawa, że studentowi trzeba pokazać, gdzie jest jego miejsce, żeby położył uszy i był karny. Dużo trudniejszą do wypracowania, ale wartościową i kształcącą relacją jest partnerstwo oparte na wzajemnym poszanowaniu i profesjonalizmie.
A jak ktoś jest młody i nie ma doświadczenia to rzuca mu się kłody pod nogi?
Nie jest to regułą. Są plany i ekipy, gdzie wszyscy szanują się nawzajem i to bez względu na staż pracy. To chyba kwestia klasy. Jest takie popularne w teatrze powiedzenie, cytat z Kazimierza Dejmka, że „aktor jest od grania, a dupa od srania”. Święte słowa, bo nawet gdy w życiu dzieją się nam najgorsze rzeczy, albo kiedy mamy ochotę zniknąć przed całym światem i przykryć się kocem, kiedy pada słowo „akcja!” lub podnosi się kurtyna musimy zapomnieć o sobie i dawać widzom przeżycia. Taka jest nasza odpowiedzialność. Ale z drugiej strony warto pamiętać o tym, że wszyscy jesteśmy ludźmi i tak samo należy się nam szacunek i uwaga.
Wróćmy do „Kamerdynera”. Znałaś historię, którą na dużym ekranie przedstawia Filip Bajon?
Historia ziem pruskich i kaszubskich pomimo, że urodziłam się w Gdańsku nie była mi dobrze znana. O Piaśnicy słyszałam, ale nie miałam pojęcia, że była to jedna z pierwszych i do tego tak wielka i okrutna zbrodnia. Cieszę się, że młode pokolenia będą miały okazję zapoznać się z tą historią. Również relacja Kaszubów z Niemcami zamieszkującymi te same tereny była dla mnie odkryciem. Nie mam wiele wspólnego z Kaszubami, poza tym, że w pewnym momencie życia przeprowadziliśmy się z rodziną na Kaszuby. Wiem, jak brzmi ich język, choć nie rozumiem ani słowa, ale podziwiam ich wytrwałość w przekazywaniu go młodym pokoleniom. Jednak dla mnie ten film nie opowiada o historii, historia jest tu w służbie przekazania pewnych uniwersalnych prawd.
Jakich prawd?
Na przykład o tym, że historia lubi się powtarzać, a my lubimy zapominać, że się powtarza. Równocześnie jest to piękna, epicka opowieść, jakiej dawno nie było w Polsce. Wychowałam się na starym polskim kinie, takim jak „Potop”, czy serial „Czarne chmury”, więc możliwość zagrania w filmie o tak klasycznym sznycie była dla mnie wybitnie pociągająca.
Wymieniłaś tytuły filmów, o których większość dwudziestolatków nie ma pojęcia. Nastolatki w Polsce nie wiedzą kim jest Bogusław Linda…
To się niestety zdarza, ja za to kiepsko orientuję się w najnowszych serialach, albo filmach fantasy. Mam dość staroświecki gust, albo może po prostu jestem Słowianką.
Wiesz, że internauci piszą, że jesteś łudząco podobna do Analeigh Tipton?
Jak również do Lei Seydoux, Amandy Seyfried, Emmy Stone i Tamary Arciuch. To znaczy, że albo potrafię się transformować, albo każdy człowiek ma inną percepcję. Nie mam stosunku emocjonalnego do tych porównań. Ale fajne z nich babki.
Kim jest postać, którą grasz w „Kamerdynerze”?
Marita pojawia się w 1900 roku, a znika w 45. To ogrom czasu, lwia część jej życia. Przez te lata wiele się w niej zmienia. Marita na pewno ma charyzmę i jakąś świetną, chłopięcą fantazję - myślę, że lubi adrenalinę. Ale też uparcie dąży do swego, nawet jeśli wszyscy są temu przeciwni. Świat może się walić, ale ona zna swoją wartość i zawsze chodzi z podniesioną głową. To postać, która przyciąga, ale też ma w sobie pewien smutek. Mam wrażenie, że Filip Bajon powierzył mi tę rolę, bo widział między nami podobieństwo. Powiedział mi nawet, że wie, że zrobię to dobrze, że się o mnie nie boi. Czułam, że Marita jest bardzo blisko mnie i zrobiłam to, co podpowiadała mi intuicja. Nie szukałam specyficznego sposobu poruszania się, tików nerwowych, czy innego głosu. Bardzo dużo o niej myślałam, pracowałam głównie wyobraźnią. Wyobrażałam sobie jak wyglądały jej marzenia, rozterki, dzieciństwo. Starałam się ją pokochać i wniknąć w nią.
Nie masz wrażenia, że w polskim kinie jest bardzo mało ról dla kobiet?
Dopiero wchodzę w ten świat, ale wydaje mi się, że wszystko zmierza w dobrą stronę. Było dużo bardzo dobrych filmów na tegorocznym festiwalu. Mamy wspaniałych, przezdolnych młodych reżyserów, którzy tylko czekają na możliwość debiutu. Jasne, że czasem żałuję, że nie jestem mężczyzną, gdy oglądam amerykańskie filmy. Role dla mężczyzn są świetne, bo są męskie. Ja też chciałabym zagrać Bonda. Co zrobić?
Na początku naszej rozmowy powiedziałaś, że miałaś plan, by zostać tłumaczem chińskiego. Dlaczego właśnie chińskiego?
Kocham języki. To moja druga pasja. Kończyłam gimnazjum z wykładowym francuskim i hiszpańską klasę w Topolówce. Chciałabym mówić wieloma językami, bo jedynie w ten sposób można dotrzeć do ludzi żyjących w innej kulturze, na innej szerokości geograficznej. Usłyszeć co tak naprawdę leży im na sercu, jak postrzegają świat. Poza tym to chyba zasługa genów. Moja mama jest filologiem angielskim i po niej na pewno odziedziczyłam wiele zdolności. Stwierdziłam więc, że nauczę się najtrudniejszego języka jaki jest, ale w tej chwili bardziej korci mnie hebrajski.
Masz jeszcze jakieś inne pasje? Czytałam, że świetnie jeździsz konno i uprawiałaś: jogę, akrobatykę i żeglarstwo. Sporo tego…
W szkole filmowej yogę mamy obowiązkowo. Na szczęście. Co do reszty, od dziecka robiłam wiele rzeczy na raz, bo wszystko po trochu mnie interesowało. Chodziłam przez wiele lat do szkoły muzycznej, ale z powodu, że byłam roztrzepana i moja uwaga z ćwiczeń Czernego szybko przekierowywała się na to, co działo się za oknem, nie byłam najlepszą uczennicą. Bardzo to martwiło moje panie profesorki, które uważały, że marnuję swój talent. Na szczęście dziś pewnie mają inne zdanie.
Rodzice chcieli, żebyś została aktorką?
Tata wolał, żebym była pianistką i czasem delikatnie mnie do tego namawiał. Mama natomiast wiedziała, że nic innego mnie nie zadowoli. Pamiętam nawet, że czasem jak się wygłupiałam w kuchni wykonując jakieś domowe czynności, śmiała się: „Niech oni tylko spróbują cię nie przyjąć do tej szkoły!” Mama prowadzi kółko szekspirowskie w języku angielskim, więc sama doskonale rozumie, co to za frajda bawić się w teatr. A jeszcze z tego żyć! Choć pamiętam, że troszkę się przeraziła, gdy w filmie „Soyer” Łukasza Barczyka musiałam całować się z dziewczyną. To chyba już mniej ją bawiło, bo zamknęła oczy. (śmiech)
A Ty nie miałaś z tym problemu?
Tylko w momencie jak się o tym dowiedziałam. To była scena dopisana do scenariusza. Ale potraktowałam to jak zadanie, postać, nie mnie. Na tym właśnie polega aktorstwo. W filmie można też kogoś zabić, ale przecież nie Ty to robisz, tylko Twoja postać.
A gdzie jest granica dla aktora, który jest też człowiekiem znającym swoje możliwości? Jeden ze znanych aktorów powiedział mi, że nie mógłby zagrać geja.
To ciekawe pytanie, ale nie umiem na nie odpowiedzieć. Często się nad tym zastanawiam i cały czas badam swoje granice. Nie mam nawet na koncie rozbieranych scen, choć w scenariuszu „Kamerdynera” była jedna i nawet żałowałam, że została wycięta, bo była piękna. Marita wchodzi do jeziora, kąpie się w czepku, jak przystało na hrabiankę i nagle pojawia się Mateusz, który chowa się za drzewem, żeby ona go nie zobaczyła. Tymczasem Marita czuje, że Mati ją podgląda, ostentacyjnie wychodzi z wody i staje przed nim nago.
Czy wiesz, ile kobiet w Polsce zazdrościłoby Ci tej sceny?
Oczywiście, na szczęście miałam inne sceny z Sebastianem, więc i tak mi zazdroszczą. (śmiech)
A jakim partnerem na planie jest Sebastian Fabijański?
Nie jest łatwym partnerem, to nie ten typ, który się Tobą zaopiekuje z racji, że jesteś młodsza i mniej doświadczona. Raczej ma w sobie coś ze zwierzęcia, jest nieuchwytny, ciężko go oswoić. Ale ja lubię wyzwania, intrygują mnie takie charaktery, lubię je rozpracowywać. Były dni na planie, kiedy miałam wrażenie, że go kocham, a czasem takie, że chciałam go uderzyć. (śmiech)
Iskrzyło?
Zdecydowanie.
A jak wygląda Twoje życie poza planem filmowym?
Zawodowo? Zrobiłam jedną sztukę w Teatrze Ludowym w Krakowie (Hańba, reż. Marcin Wierzchowski), ale czuję, że etat to nie jest opcja dla mnie. Cenię wolność. Lubię mieć poczucie, że jak wpadnę na pomysł, żeby jechać na drugą półkulę to mogę to zrobić z dnia na dzień. Niedobrze czuję się w długoterminowych zobowiązaniach zawodowych, choć i tak mam bardzo mało czasu wolnego, bo ciężko mi odmawiać. Choruję na lekką odmianę pracoholizmu. Często pracuję też ze studentami.
To chyba nie przynosi korzyści materialnych?
To prawda, ale ja kocham ten zawód i cieszy mnie możliwość pracy z ludźmi, którzy są szczerzy, zaangażowani i są na planie z pasji i potrzeby wyrażania siebie, a nie dla szybszej spłaty kredytu. Każde takie spotkanie to dla mnie okazja do rozwoju. To jest bezcenne.
Rzadkie podejście do życia w dzisiejszych czasach. Młodzi ludzie jak coś robią to raczej pytają: Za ile? Lubią modne miejsca itp.
W Warszawie mieszkam na Starym Mieście w przedwojennej kamienicy, co jest nietypowe i zdecydowanie niemodne wśród warszawiaków, a je uwielbiam. Nie boję się tego co niemodne i staroświeckie, a wręcz często chętniej rozmawiam ze staruszkami niż z rówieśnikami. Na podążanie za trendem jest w dla mnie w życiu za mało czasu.
Z czego rezygnujesz dla tego zawodu?
Ze spokoju ducha. Zostałam wychowana w domu, w którym przywiązywano dużą wagę do wartości, a czas płynął łagodnie, choć w hałaśliwej aurze. Były wspólne posiłki, wspólne spędzanie czasu, długie rozmowy. Tak wyglądała codzienność. A teraz mój zawód wymaga ode mnie dostępności, czasem nawet w porach nocnych, a do tego stałej gotowości emocjonalnej. Musisz umieć w sekundę doprowadzać się do skrajnych stanów. Mój charakter się mocno zmienił. Jestem bardziej porywcza, zdarzają mi się momenty silnej huśtawki emocjonalnej, a to z kolei nie pozostaje bez wpływu na relacje.
Jakie one teraz są?
Trudniejsze, ale bardziej świadome.
A co jest dla Ciebie najważniejsze?
Moja mama przekazała mi bardzo dużo empatii. Mam w sobie też silny instynkt macierzyński. W związku z tym najważniejsza jest dla mnie miłość, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. Kariera jest na drugim miejscu.