BARTOSZ CIERBIKOWSKI. LUDZKIE HISTORIE, LUDZKIE TWARZE
Jak dużo może skrywać się za twarzą człowieka mijanego przez nas na ulicy? Czy jego myśli bądź historia byłyby w stanie nas zaciekawić lub wywrzeć na nas wrażenie? Bartosz Cierbikowski, 24-letni fotograf z Gdyni, autor projektu „365 dni”, przez ostatni rok wychodził na ulice Trójmiasta i namawiał przechodniów do opowiedzenia mu o swoich doświadczeniach, marzeniach, sukcesach bądź porażkach. Historie ludzi, których napotkał, wraz ze zdjęciem publikował na fanpage’u „Ludzkie historie, ludzkie twarze”. A tam, nawet te zdaje się najbardziej proste historie, codziennie poruszały serca internautów.
Jaka jest geneza projektu „Ludzkie historie, ludzkie twarze”?
To długa historia, która sięga aż 2013 r. Wtedy to przestaję fotografować naturę i rozpoczynam poszukiwanie nowej drogi, która da mi jeszcze większą satysfakcję z mojej pasji. I tak właśnie zaczynam tworzyć portrety. Fotografuję bliskie mi osoby. Jednak wciąż mi w tym czegoś brakuje, dlatego właśnie zaczynam zadawać rodzicom bądź dziadkom pytania o ich marzenia, przeżycia, czy błędy… I tak zrodził się pomysł dopisywania do zdjęć historii, która uzupełniałaby to co sfotografowałem. Pragnąłem, aby zdjęcie pozostawało zdjęciem, a historia danego człowieka odkrywała jego duszę. I taki był początek projektu „Ludzkie historie, ludzkie twarze”.
Twój ostatni cykl chyba najbardziej spodobał się internautom?
Tak, ponieważ jest autentyczny. Każdy z nas zna podobne osoby do bohaterów moich zdjęć. Dostaję również wiadomości o tym, że ludzie mijają na ulicy ludzi, których sfotografowałem i znają już ich historię. To także pokazuje, że projekt „365 historii” jest cyklem niepozowanym. W swojej prostocie jest również naprawdę trudny. Łatwo jest podejść do człowieka, trudniej już zapytać o jego emocje, czy historię. Projekt cieszył się popularnością dlatego również, że był konsekwentny. Przez 365 dni, prawie każdego dnia, wychodziłem na ulicę i szukałem mojego bohatera w Trójmieście.
Wybacz szczerość, ale czytając o Twoim projekcie, zaczęłam zastanawiać się, co czuli ludzie, gdy do nich podchodziłeś i pomyślałam: wariat! Jak reagowali na to, że podbiegasz do nich i pytasz: czy mogę Panu zrobić zdjęcie? Czy może Pan opowiedzieć mi historię swojego życia?
Gdy rozpoczynałem projekt, to obrałem sobie różne style podejścia do człowieka. Czasem ktoś stał na dworcu autobusowym czy kolejowym, to podchodziłem do niego i pytałem np. o rozkład jazdy. Zwracałem uwagę na to, czy odpowiadając się uśmiechnie, czy będzie chętny do rozmowy. Gdy było widać po takiej osobie, że jest pozytywnym człowiekiem, to przedstawiałem się, mówiłem o tym kim jestem, co robię w życiu i zachęcałem do uczestniczenia w projekcie. Z reguły 80% podejść kończyło się sukcesem.
Nie czuli się tym naprawdę onieśmieleni?
Właśnie nie! Najfajniejsze w tym projekcie jest to, że ludzie są naprawdę bardzo pomocni. Są pozytywnie nastawieni do samego pomysłu. Jak widzieli, że mogą mi pomóc i stanąć przed obiektywem, a tym samym wesprzeć młodego człowieka w jego marzeniach, to reagowali z entuzjazmem. Zaskakiwało mnie czasem, że ludzie tak bardzo potrafią się otworzyć przed kimś, w tak krótkim czasie.
Ile zajmowało Ci czasu znalezienie bohatera Twojego wpisu i sfotografowanie? Przecież miałeś pracę i studia.
Nie ma na to reguły. Czasem po pracy jechałem na Wzgórze Świętego Maksymiliana w Gdyni, czy gdziekolwiek indziej i od razu znajdowałem taką osobę. Niejednokrotnie to była godzinka i wracałem do domu i tam już mogłem zacząć pisać. Jednak czasami pojawiała się frustracja, ponieważ po 3-4 godzinach spędzonych na szukaniu – nie mogłem nikogo znaleźć. Albo jak znalazłem i poświęciłem danej osobie przykładowo półtorej godziny, to taki człowiek powiedział na sam koniec, że nie lubi siebie na zdjęciach i nie da się sfotografować.
Twoje historie cieszą się na kanale społecznościowym niezwykłą popularnością. Jedną z bardziej cenionych historii jest ta o Pani Janinie i Panu Władysławie. Możesz ją nam przybliżyć?
To nr 355. Jest to historia małżeństwa, które jest z sobą ponad pół wieku. Opowiadali o tym, jak wspólnie sadzą kwiaty, warzywa i owoce na ukochanej działce. O tym jak bardzo lubią chodzić na długie spacery po nadmorskim bulwarze. Gdy jednemu brakuje już sił, drugie zawsze się uśmiechnie, poda rękę i pomoże. Poznali się na Lubelszczyźnie, gdzie napili się pierwszej gorącej herbaty u koleżanki pani Janiny. Nadal uwielbiają to robić, a także chodzić na wspólne zakupy – jak zza dawnych lat. A czasem lubią tak po prostu, jak podczas naszego spotkania, usiąść na ławce i wspominać te wspólnie przeżyte 58 lat. Uśmiechnąć się do siebie i podziękować sobie nawzajem za każdy wspólny dzień. Czasem wystarczy naprawdę niewiele. Skromny komplement, wspólny spacer, uśmiech skierowany do tej drugiej osoby. Po prostu miłość.
Naprawdę jest to wzruszające. A która historia wywarła na Tobie szczególne wrażenie?
Malwina, naprawdę trudno mi powiedzieć. To było aż 365 historii (śmiech)!
Musisz wybrać.
Przepiękna historia kryje się pod nr 328. Jest to historia pani Marii, która opowiadała mi o swojej niespełnionej miłości sprzed lat. Dlaczego niespełnionej? W 1957 r., w jednej z gdyńskich potańcówek, pani Maria poznała marynarza greckiego pochodzenia o imieniu Elias. Zatańczyli ze sobą kilkukrotnie i wpadli sobie w oko. Tak rozpoczęła się ich znajomość. Najpiękniejsze było to, że Elias mówił tylko i wyłącznie w języku angielskim, a p. Maria nie znała angielskiego. W kontakcie między sobą porozumiewali się gestami oraz obrazami. Elias pisał listy w języku angielskim, ale zamieszczał w tych listach rysunki: serduszka, kwiatki bądź napis LOVE. Spotykali się ze sobą dłuższy czas. Ona niejednokrotnie musiała czekać po kilka miesięcy, aż jego statek zacumuje w Gdyni i znów będzie mogła go ujrzeć. Pani Marysia nie mieszkała na co dzień w Gdyni, tylko przyjeżdżała tutaj do swojej kuzynki. Kulminacyjnym momentem tej opowieści był rok 1959, w chwili, gdy mija prawie rok od ich rozłąki. Elias postanowił znaleźć panią Marię i zawędrował tam, gdzie pamiętał, że przebywała, czyli do domu jej kuzynki. Drzwi otworzyła mu właśnie jej kuzynka, która z niezrozumiałych dla p. Marii przyczyn, powiedziała mu, że jego ukochana wyszła za mąż. Co było oczywiście nieprawdą. W tym czasie ona przebywała w Warszawie i czekała na jego znak.
Co zrobił Elias?
Gdy Elias to usłyszał – zniknął. Przestał pisać listy, zaś p. Maria dowiedziała się o tej sytuacji dopiero rok później. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego jej kuzynka coś takiego powiedziała. Pisała do niego listy, ale nie dostała już żadnej odpowiedzi. Gdy ją poznałem półtora miesiąca temu opowiadała, że przez 60 lat nie przyjeżdżała do Gdyni z powodu tych wspomnień i teraz, gdy wróciła, postanowiła udać się śladami swojej wielkiej miłości. Poszła w miejsce potańcówki, na której się poznali, zaś później do portu, gdzie oczekiwała w przeszłości na niego. Powiedziała mi, że mimo tylu lat, wciąż się zastanawia, czy Elias jeszcze o niej pamięta. Czym jest niespełniona miłość, nie trzeba chyba więcej dopowiadać.
Pani Maria wyszła za mąż w międzyczasie?
Tak, założyła rodzinę. Choć wspominała,, że to nie była taka miłość, jakiej oczekiwałaby w swoim życiu. Elias już zawsze pozostawał w jej głowie.
Może Elias również przeczyta tę historię?
Internet to medium, które nie raz mnie zaskoczyło, więc kto wie…
Czy jeszcze jakaś historia naprawdę Cię urzekła?
Na pewno historia o numerze 362 – o Radku – również była niewiarygodna. Spotkałem Radka na dworcu głównym w Gdyni. Od początku, czułem, że muszę z nim porozmawiać. Gdy rozpoczęliśmy pogawędkę Radek zdradził mi, że w wieku 6 lat dowiedział się, że ma Zespół Stargardta. Jest to choroba genetyczna wzroku, która dotyczy centralnego uszkodzenia siatkówki oka. Powoduje, że wraz z upływem czasu człowiek traci wzrok. Dzisiaj już ma około 30-stu lat, a widzi zaledwie 30-35 % tego, co widzą oczy zdrowego człowieka. Tak naprawdę Radek mógłby się poddać i załamać, ale on nauczył się z tym żyć i nie przeszkadza mu to w realizacji jego marzeń. Wręcz przeciwnie! Dodaje mu to większej odwagi i pewności siebie. Do dnia, w którym go spotkałem, zwiedził ponad 50 krajów na świecie! Skoczył także ze spadochronu, zdobył nie jeden szczyt w polskich Tatrach, spacerował po górach Kaukazu, a także spotkał Dalajlamę. Ich wspólne zdjęcie znajduje się w komentarzu na mojej stronie na Facebooku, pod jego opowieścią. Historia Radka uczy, że nie ma rzeczy niemożliwych. Stoi ona w opozycji, do ludzi, którzy często nie doceniają własnego zdrowia i szczęścia.
Naprawdę podchodzisz bardzo emocjonalnie do tego, co usłyszałeś od obcych sobie ludzi.
Oczywiście, że tak. Kolejna historia, która zapadła mi w pamięć znajduje się pod postem o numerze 344, zaś jej bohaterem jest Maciek, który urodził się z zespołem Downa. Wyjątkowość Maćka polega na jego fascynacji życiem, wierze, a także wdzięczności za to, co dostał od losu, czyli dar życia. Przytoczę fragment: „Gdy przyszedłem na świat dostałem od życia wielką szansę. Bym mógł spełnić swoje marzenia, zobaczyć wschód i zachód słońca, usłyszeć śpiew ptaków. Bym mógł powiedzieć kocham moim rodzicom i bliskim. Mama nie kryła łez wzruszenia, gdy przyszedłem na świat. Nie kryje łez wzruszenia, kiedy dziś wychodzimy na wspólny spacer podczas którego widzi,
że większej wartości jak samo życie nie była w stanie mi dać. Dała mi to, co najcenniejsze, najbardziej wartościowe. Dla mnie samo życie jest już największym darem i szczęściem. Mimo wielu przeszkód, kilku nieodwzajemnionych uśmiechów na ulicy - ja uśmiecham się cały czas”.
Przez telefon mówiłeś również o tym, że podczas jednej z eskapad zaczepiłeś panią, dla której prowadzenie trolejbusów stało się pasją?
Tak, pani Basia została kierowcą trolejbusu, trochę z konieczności, ponieważ musiała utrzymać czwórkę dzieci. Zwierzyła mi się, że jej staż w tym zawodzie wynosi już ponad 18 lat, a ona wciąż uwielbia swoją pracę i cieszy się każdego dnia, gdy może wsiąść do przysłowiowego „trajtka” i pojechać nim na kolejny przystanek.
Masz kontakt z ludźmi, których fotografowałeś?
Oczywiście, że tak. W styczniu tego roku poznałem panią Genowefę, która zechciała opowiedzieć mi historię ze swojego życia. Mówiła o wojnie, o tym jak ich największym schronieniem w dzieciństwie były chłodne mury domowej piwnicy. Wprost niesamowita historia, która wzbudziła wiele refleksji wśród internautów. Jednak nie byłoby nic w tym tak wyjątkowego, gdyby nie fakt, że pół roku później napisała do mnie jej wnuczka: „Panie Bartoszu bardzo dziękuję za to zdjęcie mojej babci. Zmarła kilka dni temu i jest ono jednym z ostatnich, które udało się jej wykonać”. To są takie sytuacje, które uświadamiają mi, jak poprzez robienie tego, co kocham, mogę dać wiele wartości innym ludziom. Te chwile pomagają mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego warto jest wyjść na ulicę, spotykać tych ludzi, spisywać ich historie i fotografować ich twarze. Nie mogę się już doczekać momentu, w którym znów założę aparat na szyję i wyjdę do ludzi - ludzi, którzy nie jedno wyjątkowe doświadczenie przeżyli w swoim życiu…