MAGDALENA GRZEBAŁKOWSKA ZWYKŁE ŻYCIE REPORTERKI
Marzyła o tym, by zostać aktorką. Dziś jest jedną z najciekawszych polskich reportażystek, autorką takich książek jak m.in. „Beksińscy. Portret podwójny”, czy „Komeda. Osobiste życie jazzu”. W rozmowie z Prestiżem Magdalena Grzebałkowska opowiada o kulisach pracy reporterki, ale przede wszystkim zwykłym życiu, które lubi.
Zawsze chciała Pani być reporterką?
Chciałam być aktorką. Mam straszne parcie na scenę. Jakiś czas temu mieliśmy wspólny występ z Olem Walickim i Jackiem Prościńskim. Czytałam Komedę, a oni grali muzykę improwizowaną. To było fantastyczne. 1 czerwca wystąpiłam w teatrze mojego dziecka - grałam wybitną rolę trzeciego kłusownika. Ale nie sądzę, by do prowadzenia talk show w telewizji ktoś zatrudnił starą, niezbotoksowaną kobietę (śmiech).
Jak to się stało, że Magdalena Grzebałkowska stała się specjalistką od odkrywania tajemnic takich ludzi jak ksiądz Twardowski, Beksińscy, czy Krzysztof Komeda?
To był zupełny przypadek. To nie ja wybieram tematy. To one wybierają mnie. Pracowałam jako reporterka w Gazecie Wyborczej i w ogóle nie zamierzałam pisać książek, ale zwróciło się do mnie wydawnictwo „Znak” z propozycją napisania książki o księdzu Twardowskim. On nie był nigdy w kręgu moich zainteresowań. Jak napisałam o księdzu Twardowskim, to zapytali czy chciałabym napisać o Beksińskich, którzy też mnie nie interesowali. Wojnę 1945 napisałam dla „Agory”. Jestem historyczką i pisanie reportaży historycznych jest mi bliższe, ale sama też nie pomyślałabym o tym, by pisać o 45. Poza tym, jak skończę pisać jedną książkę, to nie chcę myśleć o następnej. Ta praca strasznie wyjaławia. Dla mnie to katorga, dlatego teraz robię sobie rok przerwy od pisania.
Z tego co Pani mówi wynika, że wykonuje Pani rzemieślniczą pracę.
Na tym polega praca reportera. To jest rzemieślnik. Oczywiście reporter może być fascynatem swojego tematu, ale ja takich nie znam. Jacek Hugo Bader specjalizuje się w Rosji, ale nie odrzuca innych tematów. Reporter to rzemieślnik, który sprawnie lub mniej sprawnie pisze na zadany temat. Wydaje mi się, że ktoś zamknięty w danym temacie powinien się poświęcić raczej pracy naukowej niż reportażom. Lubię być bezstronnym świadkiem wydarzeń, a nieznajomość tematu i zapoznawanie się z nim to ułatwia.
Jak zaczęło się poznawanie Krzysztofa Komedy?
Zwyczajnie. Warsztat jest taki sam. Trzeba jak najlepiej zapoznać bohatera, czyli przeczytać wszystko, co jest o nim dostępne, a później spotkać się z ludźmi, którzy go znali. O Komedzie bardzo mało wiadomo. Powstało o nim trzynaście książek, ale wszystkie rozbijały się o to samo, o co ja się rozbijałam - Komeda pozostał nierozpoznany. On był cichy, nie mówił o sobie wiele, nie zostawił dzienników, czy pamiętników, ale faktem jest, że ludzie go uwielbiali.
Wspomnienia jego żony Zofii się przydały?
Tak, ona była dobra w ułożeniu ich wspólnego życia, ale jej wspomnienia były sprzeczne z tym, co mówili mi ludzie. To wspomnienia Zofii na swój temat, Krzysztofa Komedy i środowiska jazzowego. Siłą rzeczy, pewnych wątków tam nie ma, bo autobiografie służą kreowaniu portretu, ale Zofia nie robiła tego specjalnie. Domyślam się, że pisała z głowy. Co zapamiętała, to pisała, a trudno pamiętać wszystko. Zofia Komedowa była ważna, ale nie najważniejsza. Każdy, do kogo dotarłam był równie ważny: Pani Krysia z San Fransisco, kuzynka Komedy, która była świadkiem jego dzieciństwa, syn Zofii Komedowej, Tomasz Lach pokazał mi mieszkanie. Szalenie ważni byli muzycy: Maciej Suzin - kontrabasista, który w ogóle nie był wyeksploatowany, w przeciwieństwie do innych muzyków. Pan Suzin w latach 60. zrezygnował z jazzu. Był bardzo ważny, ponieważ prowadził dziennik. Cytował mi dzień po dniu, co się działo z Komedą, co przy braku materiałów było szalenie interesujące. Kazimierz Radowicz - przyjaciel z liceum, materiały źródłowe z archiwum Biblioteki Narodowej, magazyn „Jazz”.
Podobno musiała się Pani mocno natrudzić, by porozmawiać z Romanem Polańskim?
Dotarłam do niego przez jego asystentkę - panią Małgosię, która na pytanie, czy mogę się spotkać z Romanem Polańskim od razu odpowiedziała, że nie ma takiej możliwości w ciągu najbliższego roku i w ciągu następnego też raczej nie. Roman Polański kręcił wtedy film, a jak przyjeżdżał do Polski, to natychmiast wyjeżdżał, ponieważ minister Ziobro próbował go ścigać. Domyślam się, że Roman Polański jest osobą, z którą codziennie setki dziennikarzy chcą porozmawiać. Poza tym on już tyle razy mówił o Komedzie, że pewnie z tego powodu już mu się nie chciało tego powtarzać.
Ale jednak się udało. Jak go Pani przekonała?
Po dwóch latach prób byłam już tak sfrustrowana, że chciałam z nim porozmawiać przez telefon, choć tego nie lubię. Najlepiej jest oko w oko, ale pomyślałam, że jak już w ogóle nie da się z nim pogadać, to napiszę pytania, a pani Małgosia mu je przeczyta i nagra odpowiedzi. Ona powiedziała, że to jest dobry pomysł. Wysłałam pytania i one spodobały się Romanowi Polańskiemu, że zgodził się ze mną porozmawiać osobiście, ale przez telefon. W pytaniach, które do niego wysłałam, starałam się już nie pytać o to, co wiedziałam, czyli jak się poznali, jak się pracowało, itd.
„Komeda. Osobiste życie jazzu” to książka, która jest portretem nie tylko Krzysztofa Komedy, ale też pokolenia jazzowego.
Tak, bo człowiek bez tła nie istnieje. Trudno byłoby mi wyjaśnić Komedę wyrywając go z kontekstu. A w związku z tym, że tych materiałów było niedużo, to chciałam zrobić portret pokolenia tamtych jazzmanów. Jak rozmawiałam z każdym, to pytałam też o jego życie, jego grę. To były zupełnie inne czasy. Trudno to porównać. Tamci ludzie nie mieli nic do stracenia, nie mieli nic na głowie. Chcieli grać jazz i go grali. Oni byli pierwsi. Dzisiejsze pokolenie, jak chce coś stworzyć, musi się do czegoś odnosić. Nawet Trzaska, Łosskot i Jass. To był wyjątek na skalę naszego kraju. Kto zrobił coś takiego jak oni? Chyba nikt. Tamci jazzmani byli pierwsi. Dzisiejsze pokolenie jazzmanów ma dzieci, rodziny. Trochę je znam, bo przyjaźnię się z Mikołajem Trzaską, kumpluję się z Olem Walickim, ale znam ich wszystkich z perspektywy żon, dzieci, czy grilla na działce.
Trójmiasto zawsze było Pani miejscem do życia?
Jestem sopocianką z urodzenia. To znaczy nie można się tu urodzić, bo od lat sześćdziesiątych nie ma tu porodówki, ale rodzice przywieźli mnie do Sopotu ze szpitala w Gdańsku, w którym też mieszkałam przez dwadzieścia lat w falowcu, więc czuję się też gdańszczanką, nie tylko sopocianką. Gdynia jest mi najbardziej obca, chociaż bardzo ją lubię. Zawsze pracowałam w Trójmieście. Najpierw w „Głosie Wybrzeża” a później w Gazecie Wyborczej. Odkąd zostałam reporterką Dużego Formatu, to pisałam z domu. Pracowałam do 2015 roku, a później się zwolniłam.
To była naturalna kolej rzeczy, bo zaczęła Pani pisać książki, czy raczej zmiany w mediach były powodem Pani odejścia z „Gazety Wyborczej”?
W 2009 roku, kiedy wydałam pierwszą książkę było inaczej. Te media stały w zupełnie innym miejscu. Nie zamierzałam odchodzić z gazety do czasu „Wojny 1945”. Miałam przeświadczenie, że z pisania książek żyć się nie da, bo to ciężki kawałek chleba. Chciałam pisać książki na boku i pracować