Gdy myślę o tym chłopcu, który zbierał znaczki, maliny i truskawki, mył szyby na stacjach benzynowych, popłynął do Afryki i przeżył straszny sztorm na Biskajach, podróżował autostopem po Europie i ZSRR, spał na Akropolu, przejechał Jugosławię, która potem stanęła w ogniu, był na Svalbardzie, przeszedł Grenlandię, poszedł na oba bieguny ziemi, spotkał Kasię, stał się ojcem Poli i Kaya, a pomiędzy tym wszystkim dotknął jeszcze wiele innych wypraw i zdarzeń – zastanawiam się, jakie to wszystko ma znaczenie? Po co się zdarzyło? Takie pytania stawiał sobie Marek Kamiński w książce „Warto podążać za marzeniami. Moja podróż przez życie“. I właśnie o życiu, które jest podróżą z wybitnym trójmiejskim podróżnikiem rozmawia Malwina Talaśka.

Poznałeś już odpowiedzi na te pytania?

Myślę, że w jakimś sensie znam odpowiedzi, ale nie do końca. Wszystko zdarza się po coś, nie ma przypadków. Nawet jeśli w danym momencie nie wiemy po co to się zdarza, to jakiś cel w tym jest. Wierzę, że coś się dzieje po to, aby stało się jakieś dobro. Więc mam nadzieję, że z tego też wyniknie coś dobrego.

Mówi się, że kto poznał tajemnicę biegunów, poznał tajemnicę świata... Tak jest w istocie?

W pewnym sensie tak. Dla mnie ta podróż na biegun północy i samotna na południowy są niczym studnie bez dna, z których cały czas mogę czerpać. Więc rzeczywiście, poznając tajemnice biegunów, lepiej rozumiem świat, w którym żyję. Wszystko co zrobiłem po zdobyciu biegunów wynika z tego doświadczenia. Kiedyś myślałem, że to tylko takie powiedzenie, obecnie uważam, że jest w tym dużo prawdy.

Na Twojej oficjalnej stronie przeczytałam, że podróżujesz już ponad 35 lat. Pierwszą samodzielną podróż do Łodzi odbyłeś w wieku 8 lat. Rodzice nie mieli nic przeciwko, biorąc pod uwagę, iż byłeś wtedy dzieckiem?

Było to możliwe, ponieważ w wieku 5 lat złamałem rękę i spędzałem wtedy dużo czasu bez rodziców, w sanatoriach. Musiałem przez ten rok nauczyć się samodzielności. Podczas pierwszej podróży rodzice odprowadzili mnie do pociągu, a w Łodzi odebrała mnie ciocia. W wieku 14 lat rzeczywiście popłynąłem bez rodziców do Danii. A rok później do Maroka. Rodzice dawali mi dość dużą swobodę.

Mija już prawie 40 lat od Twojej pierwszej, większej wyprawy, a Ciebie wciąż pociąga los podróżnika.

Tak, ale teraz podróże mają inny wymiar. Ostatnio brałem udział w rekolekcjach tischnerowskich w Włodzimierzu. Zdałem sobie sprawę jaką drogę przeszedłem, od podróżnika do przekraczania własnych granic. Podróżnik kojarzy się z kimś, kto porusza się po świecie zewnętrznym, przykładowo zwiedzając muzea czy miasta. Pielgrzym bardziej się porusza w rzeczywistości duchowej. 

Czyli jesteś pielgrzymem?

Nie. Sądzę, że człowiek jest wielowymiarowy. Nigdy nie uważałem, że człowiek musi się ograniczać wyłącznie do jednego wymiaru, np. jeśli wyruszam na biegun, to teraz muszę być polarnikiem, jeśli udaję się do Santiago, to muszę być pielgrzymem. Wydaje mi się, że to tylko przymiotniki, które nigdy nie wyczerpują głębi możliwości człowieka. Moja najbliższa podroż do Japonii będzie podróżą turystyczną, ale także pielgrzymką. Będzie również cechowała się wymiarem ekologicznym. Doszliśmy do wniosku, z moim kolegą Przemkiem, że lepszy świat wymaga odwagi. Nawet w sensie ekologicznym. Trzeba pokazać, że nawet elektrycznym samochodem można przejechać Syberię. Skoro można to zrobić tam, to również można nim podróżować tutaj. W życiu poznajemy tyle wymiarów człowieczeństwa. Nie tylko biernie czytając książki, ale również aktywnie je tworząc.

Niedawno odwołałeś się na blogu do akcji poszukiwawczej na Nanga Parbat. Sam dużo podróżujesz, zaś wyprawy nie należą do bezpiecznych. Czy nie uważasz, że jest to nierozsądne, biorąc pod uwagę, że masz dzieci? 

Podróże, które organizuje teraz, nie są tak niebezpieczne jak dawniej. Wyprawy na biegun północny czy południowy były ekstremalnie niebezpieczne. Porównywalne do Nanga Parbat, bądź K2. Natomiast czy niebezpieczeństwo powinno nas hamować? Myślę, że to zależy od predyspozycji. Na pewno bałbym się zostawić dzieci. Mój syn, który ma 10 lat powiedział mi, że mogę iść wszędzie, ale nie na Everest. Posłuchałem go. Niebezpieczeństwo jest wszędzie. Nie tylko podczas wyprawy do Japonii, czy na K2. Pytanie brzmi: co chcemy zrobić z tą sytuacją? Na ile jest dla nas ważne, aby wejść na K2, czy zdobyć biegun. Dzisiaj dzieci są dla mnie najważniejsze, dlatego wybieram mniej ekstremalne wyprawy. Ale to, że pozostajemy w domu, nie ochrania nas przed każdym niebezpieczeństwem. Kiedyś musimy umrzeć. Trzeba się z niebezpieczeństwem mierzyć na tyle, na ile nam starcza sił i możliwości. 

Ile razy otarłeś się o śmierć? Jakie to były sytuacje?

Przechodziłem przez lodowe szczeliny, wpadałem do wody. Niebezpiecznie było na najwyższym szczycie Grenlandii, Gunnbjorn Fjeld. Tuż przed szczytem zaczęła się zamieć i mgła. Musieliśmy zawrócić i znaleźć drogę do bazy, ale śnieg zasypywał nasze ślady. Gdybyśmy nie zawrócili, zginęlibyśmy pewnie w zamieci. Myślę, że było dużo takich sytuacji, ale w tamtym momencie o tym nie myślałem. Zawsze się wtedy bałem. Strach to naturalny odruch, którego nie należy się wstydzić. Myślę, że człowiek rozumny i myślący musi odczuwać respekt przed naturą. Zawsze w sytuacjach zagrożenia szedłem do przodu i robiłem wszystko by niwelować wszelkie ryzyko. 

Wspominałeś o swoim synu. Czego nauczyło Cię ojcostwo?

Ojcostwo nauczyło mnie przede wszystkim dystansu do siebie i swoich potrzeb. W dzieciach widzę siebie, swoich rodziców, dziadków, życie, które jest w drodze. Dzieci dają możliwość, aby kochać bezinteresownie. Kochamy kogoś, bo jest ładny, seksi, spodobał nam się jego charakter… Trudno nam kochać kogoś tylko dlatego, że jest. A tak jest właśnie z dziećmi. To rodzaj miłości, którego warto doświadczyć. Marzę o tym, żeby z synem kiedyś pójść na biegun północny i południowy. Kto wie... może zostanie najmłodszym Polakiem, który zdobył oba. Jest po co żyć.

Mówisz o miłości rodzicielskiej. A jaką masz definicję miłości do kobiety? Petrarka, Twój ulubiony poeta, pisząc „Sonety do Laury”, przedstawia miłość jako doświadczenie egzystencjalne, metafizyczne… U Ciebie jest podobnie?

Wolę kochać niż zastanawiać się nad definicją tego słowa. Zdecydowane ważniejsze jest skupianie się na uczuciu. Jeśli jednak miałbym podać definicje: „Tak więc trwają wiara, nadzieja i miłość - te trzy: z nich zaś najważniejsza jest miłość”. (1 kor 1 13).

Gdy rozmawialiśmy przez telefon wspomniałeś, że chętnie porozmawiałbyś o filozofii życia. Co miałeś na myśli?

Podróże są dla mnie scenografią do poznawania mechanizmów życia. Nie są celem same w sobie. Kiedyś chciałbym napisać książkę pt. „Podręcznik do życia”. Fascynuje mnie plastyczność życia i jak wiele możemy osiągnąć, gdy człowiek nie zamyka się w ramach. Kiedyś jechałem samochodem i pomyślałem sobie, że dawniej moim największym marzeniem było, żeby mieszkać w willi. Aż trudno uwierzyć ile zmieniło się od tego czasu. Dziś mam taki dom, z drugiej strony ten dom jest gniazdem, z którego wylatuję w świat. Nie wiem jak będzie wyglądała dalsza cześć mojego życia. Może będę pisarzem, bądź będę dalej podróżował lub mieszkał w Japonii. Nie wiem czym będę się zajmować, ale bardziej wnętrzem człowieka niż zewnętrznym światem. W tym sensie filozofia życia jest mi bardzo bliska. Jak można pokonywać własne granice, jak dzieją się cuda i to co niemożliwe staje się możliwe…

Wierzysz w cuda?

Nie tyle wierzę, co je widziałem. 

Kiedy?

Cudem było to, że z niepełnosprawnym Jaśkiem Melą dotarliśmy na biegun Ziemi. Wierzę w cuda, choć nie do końca je rozumiem. Ich mechanizm polega na tym, że nie można powtarzać ich seryjnie, ale można je przeżywać.

Cuda mają ścisły związek z wiarą? Kiedyś powiedziałeś, że to czego doświadczasz wymaga wyjścia ze strefy rozumu. Co dokładnie miałeś na myśli?

Cuda są śladem obecności Boga i żeby ich doświadczyć trzeba pozwolić działać Panu Bogu, a Boga nie da się ograniczyć naszym rozumem. Dlatego trzeba wyjść poza rozum. Rozum może nas tylko doprowadzić do jakiejś granicy. Później jest ściana, której bez wiary nie przeskoczymy.

Powiedziałeś, że chcesz napisać „Podręcznik do życia”. Chcesz komuś narzucić jak ma żyć?

Narzucić? Nie. Pokazać. Nie jak ma żyć, a jak można żyć. Jakie życie daje możliwości. Chcę pokazać rzeczy, które są niedostrzegalne, czyli jak wyjść ze schematu, jak żyć w większej harmonii ze sobą i jak ważne jest poznanie siebie. Tego nie uczą w szkołach. A to kluczowa rzecz, żeby przeżyć życie z sensem i być szczęśliwym. Paradoksem jest to, że wywiady mogą wydawać się nudne, ponieważ jest to odpowiadanie na pytania, które często się powtarzają. Dla mnie jest to wspaniałe narzędzie do poznania samego siebie. Oczywiście, gdybym odpowiadał tak, aby zadowolić innych to pewnie wypadłoby to sztucznie. Ale bardzo mi się podoba to, co Einstein powiedział: „pytania pozostają takie same, ale prawidłowe odpowiedzi się zmieniają”. Na pytanie: kim jestem? W ciągu roku odpowiedź może się zmienić. 

A jaki jest Twój przepis na szczęście?

Poznanie samego siebie. Człowiek nie może być szczęśliwy, jeśli nie zna siebie. 

Przyznałeś kiedyś w wywiadzie, że masz na koncie więcej porażek niż sukcesów i lubisz je. To nie jest pewnego rodzaju masochizm? 

Nie (śmiech). Jeśli chodzi o porażki, to jest jak z zadaniami domowymi: jeśli robimy błędy, to czegoś się uczymy przez to. Podam taki przykład: spędziliśmy ferie zimowe, wraz z rodziną, w Izraelu. Będąc w Jerozolimie, byliśmy z dziećmi na Drodze Krzyżowej, zaś potem zobaczyliśmy Ścianę Płaczu. Powiedziałem dzieciom, że jest to dla Żydów najważniejsze miejsce. One spytały mnie o to, co jest dla katolików najważniejsze. Uświadomiłem sobie, że odpowiedź nie jest prosta. Po długich przemyśleniach doszedłem do wniosku, że jest nią Droga Krzyżowa. A ta droga była drogą porażek. Ukrzyżowanie było największą porażką Chrystusa i człowieka, która stała się jednym z największych wydarzeń ludzkości. Dlatego patrzenie tylko i wyłącznie w danej chwili na to, że nie osiągnęliśmy celu jest krótkowzroczne. Dla mnie porażki były o wiele ważniejsze niż sukcesy, ponieważ przyniosły więcej owoców. Przyjemnie jest przeżywać sukces, stać w blasku jupiterów, ale na dłuższą metę uważam, że mogą sprowadzić na złą drogę. 

Podczas ostatniej naszej ostatniej rozmowy wspominałeś, że rozpoczynasz projekt pod nazwą No Trace Expedition. Czym on będzie się charakteryzował?

To wyprawa do Japonii przez Syberię samochodem elektrycznym, Nissanem Leaf. Pomysł „no trace”, czyli tak, żeby nie zostawiać za sobą śladów. Najwyżej pozytywne ślady świadomości ludzi spotkanych po drodze. „No trace” również dlatego, że przede mną nie ma takiego śladu. Nikt nie jechał samochodem elektrycznym przez Syberię do Japonii. Chcę stworzyć nowy model podróżowania, w którym ludzie podróżując będą zwracać uwagę na środowisko i wykorzystywać technologię tak, aby chronić naturę. Podczas mojej wyprawy na biegun północny jedynym śladem, który za sobą zostawiałem, był ślad nart na śniegu. Śladów jest bardzo dużo, ale staramy się zmieniać świat, np. poprzez samochody elektryczne, które redukują emisję spalin. Chodzi o przebycie trasy, zaś następnie przejście pewnego odcinka drogi jak najbardziej minimalistycznie. 

Ile będzie trwała wyprawa? 

Około 3-4 miesięcy. Może jeszcze wybiorę się w dłuższą drogę przez Indie, czy Irak, kto wie... Już znam datę startu i będzie to 13 maja. Moja podróż rozpocznie się konferencjami prasowymi w trzech polskich miastach.

No trace, czyli elektrycznym Nissanem Leaf do Japonii, przez Syberię, Mongolię, później promem i 1200 km bez pieniędzy…

…i karty kredytowej.

Czy to nie jest troszkę zabawa bogacza w biedaka, coś w rodzaju programu Azja Express?

Tak nie jest. Tu nie chodzi o udawanie biedaka, a bardziej na skupienie się na przeznaczeniu.  To wynika również z tradycji na tym szlaku. Jasne, można znaleźć analogię do programu. Ale celem nie jest przeżycie bez karty. To jest przy okazji. Tak naprawdę chodzi o tę drogę. 

Opowiadałeś również przez telefon o aplikacji, nad którą trwają badania – Walk4Life. Jak ona będzie działać?

Tę aplikację wymyśliłem podczas spotkań z ludźmi, którzy mówili, że moje książki pomogły im przezwyciężyć depresję, wypalenie zawodowe, itd. Dały motywację do życia. Pomyślałem sobie, że mało ludzi czyta książki, a telefon ma każdy w tej chwili. Sam dużo korzystam z aplikacji do nauki języków, treningowych, itp. Pragnę stworzyć aplikację, która będzie budować motywację, przekazywać doświadczenie z moich wypraw. W skrócie przekaże metodę Biegun w ramach ćwiczeń, zadań i rozwijania potencjału. 

Oprócz tego chcesz również napisać komiks? 

Tak, pracuję nad tym. Będzie się nazywał „Suma Nawigatore”. Dla mnie język komiksu jest bardzo bliski, wiec marzę o tym, aby stworzyć, na podstawie moich wypraw, serię komiksów inspirowanych japońską mangą.

Lubisz japońskie komiksy?

Oczywiście! Czytam je nałogowo. Ostatnio przeczytałem trzy tomy komiksu „Do Adolfów”. Naprawdę polecam. Jest wiele świetnych japońskich komiksów. Najchętniej czytałbym minimum jeden dziennie. 

Masz bardzo dużo planów na ten rok. Czy po tylu latach nie czujesz zmęczenia ciągłym życiem w rozjazdach?

Nie… Myślę, że ruch ładuje człowieka. Generalnie nie jestem ciągle zajęty. Mam momenty, w których również nic nie robię. Ale spotkania z ludźmi dodają mi energii i nie powodują zmęczenia. 

Dziękuję za wywiad.

To ja bardzo dziękuję za to, że dzięki Tobie mogłem znowu lepiej poznać siebie i porozmawiać ze sobą.

 

Marek Kamiński 

Podróżnik, polarnik, studiował filozofię i fizykę. Jako pierwszy na świecie, 20 lat temu, zdobył dwa bieguny Ziemi w ciągu roku bez pomocy z zewnątrz. W wyprawie na biegun północny towarzyszył mu Wojciech Moskal. W 2004 r. Marek Kamiński ponownie zdobył dwa bieguny w ciągu roku - tym razem towarzyszyli mu niepełnosprawny nastolatek Jan Mela, Wojciech Ostrowski i Wojciech Moskal (na biegunie północnym). Kamiński brał również udział w rejsie dookoła Atlantyku, dotarł do źródeł Amazonki i przeszedł pustynię Gibsona. Na Uniwersytecie Warszawskim studiował filozofię oraz fizykę. Jest autorem wielu książek o tematyce podróżniczej. Ma żonę i dwójkę dzieci - 12-letnią Polę i 10-letniego Kaya. Prowadzona przez niego Fundacja Marka Kamińskiego od 1996 roku pomaga chorym dzieciom i młodzieży w pokonywaniu barier i realizacji ich marzeń.