Sebastian Popek

Jest śledczym próbującym rozwikłać podwodne zagadki sprzed lat. Identyfikuje i nazywa wraki, jako płetwonurek szuka czegoś więcej, niż tylko zatopionych w morzu okrętów. Drąży i szpera w historii ludzi, którzy kiedyś na nich pływali. Sebastian Popek, płetwonurek i współwłaściciel gdyńskiego centrum nurkowego divespot.pl, to prawdziwy pasjonat podwodnej historii a jego opowieści słucha się z zapartym tchem.

Przyjmuje się, że w polskim pasie morza Bałtyckiego leży około dwóch tysiące wraków. Małych jednostek, kutrów rybackich i wielkich statków. Odkryto może niecałe 10 procent, reszta ciągle czeka na odnalezienie.

Historie niezwykłe

W Szwecji historia parowca „Bengt Sture” owiana jest mitem. Po latach udało się go zidentyfikować dzięki współpracy z jednym ze szwedzkich historyków marynistów. Jednostka leży około 20 mil od Łeby. W 1943 roku omyłkowo zatopili ją Rosjanie. Gdy zorientowali się, co zrobili, podjęli część załogi, w tym kapitana. Pozostałych ludzi wsadzili w szalupy i puścili wolno. Siódemka, którą zabrano na łódź podwodną, nigdy nie wróciła do swoich domów. Ostatnie doniesienia mówią, że widziano ich w 1946 roku w jakimś rosyjskim obozie. Resztę rozbitków przejął fiński statek „Agnes” który trzy dni po tym zdarzeniu został zatopiony. Wszyscy zginęli.

Identyfikacja to lata ciężkiej pracy - przyznaje Sebastian Popek. Żeby np. zidentyfikować wrak statku „Bengt Sture” wykonał ze swoim partnerem około trzydziestu nurkowań na zatopioną jednostkę. Płetwonurkowie wrak mierzyli, dokładnie oglądali, analizowali i porównywali z tym, co zobaczyli na przedstawiających go zdjęciach sprzed lat. Później szukali informacji w źródłach historycznych i hydrograficznych.

- Przede wszystkim musieliśmy wiedzieć, co zatonęło w tym czasie, w którym na dno poszła właśnie ta jednostka – tłumaczy Sebastian Popek. - Ocenić, czy osiadła na dnie z przyczyn „naturalnych” czy została zatopiona w wyniku działań wojennych. Szukaliśmy starych zdjęć, stoczniowych planów i rysunków, na podstawie których sprawdzaliśmy charakterystyczne dla statku elementy.

Wraki z duszą i historią

Równie mityczna jest także historia niemieckiego „Wilhelma Gustloffa”. Przed wojną był statkiem pasażerskim, później przekształconym w okręt szpitalny i bazę dla okrętów podwodnych. W 1945 roku storpedowany go radziecki okręt S-13. Na Gustloffie miało się wtedy znajdować około 10 tysięcy osób: niemieckich maszynistek, pielęgniarek, żołnierzy czy marynarzy gotowych do obsadzenia u-botów. Liczba ofiar wyniosła ponad 9500 tysiąca. Ludzie ginęli od uderzenia torped, z wyziębienia organizmu dryfując w morzu przy 20 stopniowym mrozie, ale też zabijając się nawzajem podczas walki o miejsce w szalupach ratunkowych. Była to prawdopodobnie największa tragedia morska w dziejach ludzkości. Dla Sebastiana Popka wrak jest ciekawy tylko wtedy, gdy posiada historię.

Z wieloma statkami na dno idzie największa tajemnica: przyczyna zatonięcia. Tak było ze szwedzką jednostką Mount Vernon, zatopioną w 1947 roku.

- Statek wyszedł w styczniu z portu w Gdyni i nigdy nie dotarł do miejsca przeznaczenia. W Szwecji uważa się, że został specjalnie zatopiony przez polską Straż Graniczną. Do dziś trwa dyskusja, czy jest to prawda. W tym roku zgłosiła się do mnie szwedzka ambasada z pytaniem, czy będziemy tam robić jakiś materiał zdjęciowy i czy zechcemy go im udostępnić - opowiada płetwonurek z Gdyni.

Nurek - śledczy

Dwa lata temu Sebastian Popek poznał córkę kapitana tej zaginionej w tajemniczych okolicznościach jednostki.

- Trzykrotnie przyjechała tu ze swoimi córkami, także szukając dalszego ciągu tej historii - opowiada Popek. - Na podstawie listów, które wtedy pisał jej ojciec kobieta uważa, że wersja o zatopieniu statku przez polską straż nie jest wcale daleka od prawdy. Na transportowcu przewożącym węgiel, miano także przemycać uciekinierów politycznych z Polski. Kapitan pisał, że będzie to niebezpieczna podróż, że lista załogowa nie zgadzała się z listą wyjściową i że na pokładzie było więcej osób, niż powinno.

Obserwując działalność Pana Sebastiana można pokusić się o stwierdzenie, że jest po trosze śledczym, próbującym rozwikłać zagadki sprzed lat. I wkłada w to dużo wysiłku.

- Faktycznie trzeba z gigantycznych ilości źródeł wyłapywać jakieś powiązania. Powiem szczerze, że większość poszukiwań opiera się na poszlakach – przyznaje pan Sebastian.

Kilka śledztw, identyfikacji jednostek, udało się Popkowi doprowadzić do końca.

- Zaczęło się od tankowca - zaopatrzeniowca „Terry” – wylicza Popek. - Później był „Bengt Sture”, „V315”, „S-50” i jeszcze kilka innych jednostek. Ciężko je wszystkie wymieniać. Najbardziej dumny jestem z „V315” i „Bengt Sture”. Ich identyfikacja była najtrudniejsza ze względu na małą ilość informacji na ich temat. A jednocześnie były to wraki ciekawe do oglądania.

- Nurkowanie jest fajne samo w sobie, ale bardziej interesujące, jeśli znasz historię ludzi, którzy na tych jednostkach pływali – przekonuje płetwonurek. - One często są bardziej fascynujące, niż historia samych statków.

Dlatego zanim ten gdyński tropiciel podwodnych tajemnic wyruszy na wrak, jeśli to możliwe, stara się poznać jego historię.

- Kontaktuję się z ludźmi, którzy np. kiedyś na danej jednostce pływali – wyjaśnia płetwonurek. - Przeważnie piszę, że jest taki a taki wrak, że się na niego wybieram. Albo, że już na nim byłem i że posiadam z tej wyprawy materiał filmowy. Mogę go za darmo udostępnić, ale w zamian oczekuję kilku zdań na temat historii jednostki lub zdjęcia np. taty z mamą i córką sfotografowanych w kabinie. To wbrew pozorom jest zawsze jakaś informacja.

Podwodne ekspedycje

Sebastian Popek nurkuje od około 15 lat. Od 12 roku życia uprawia żeglarstwo, zawsze fascynowało go morze i to, co kryje się pod jego taflą. Kurs płetwonurka zrobił dzięki ojcu jednego z kolegów, który w PRO był specjalistą od nurkowania.

- Zacząłem jak wszyscy, czyli od jeziora – mówi Popek. - Jeździłem też na Hel na tzw. gwiazdobloki. Wskakiwało się do wody z falochronu i po nich wracało. Pierwszym wrakiem, który zobaczyłem był „Groźny”, polski ścigacz okrętów podwodnych.

Gdynianin jest oryginalny nie tylko w sposobie podchodzenia do wraków i ich historii. Organizuje też nietypowe podwodne wyprawy. W tym roku był w Narviku na „ORP Grom”. Jego ekipa jako piąta w historii eksplorowała ten wrak. Zezwolenie na wyprawę załatwiał pół roku. Cztery dni nurkowali na głębokość poniżej 100 metrów. W zeszłym roku zorganizował pierwszą cywilną ekspedycję na „Graff Zeppelina”. Ten okręt wojenny Kriegsmarine, był jednym z czterech lotniskowców mających powstać w ramach programu rozbudowy nawodnej floty niemieckiej. Niemcy nigdy jednak nie zdążyli go zbudować i uzbroić do końca. W 1945 roku dostał się w ręce Rosjan, w 1947 zatonął płynąc na holu ze Szczecina do Leningradu.

- Z najbardziej znanych na Bałtyku wraków udało mi się zorganizować ekspedycję na „Wilhelma Gustloffa” - wylicza Sebastian Popek. - Następny był „Bremerhaven”, jedyny pływający obóz koncentracyjny, jaki kiedykolwiek istniał. Zginęło na nim prawie 500 osób.

Nie zawsze bezpiecznie

Wraki można zwiedzać na dwa sposoby. Opływając dookoła lub wchodząc do wnętrza. Tu jednak, jak podkreśla Sebastian Popek, potrzebne jest duże doświadczenie.

- Wraki są niebezpieczne, bo nie wiadomo co się wydarzy w środku – tłumaczy – Coś się może np. oderwać z sufitu albo ruch wody może spowodować brak widoczności. Łatwo stracić orientację w takich warunkach. Na pewno jest to bardzo trudne i stresujące. Dlatego zdarza się, że ludzie błądzą lub giną we wrakach.

Nurkowanie wrakowe można określić zwiedzaniem. Leżące na morskich jednostki są jak podwodne muzea. Zasadą każdego szanującego się płetwonurka jest zabieranie spod wody tylko wspomnień, zdjęć i swojego partnera. Zostawia się tylko bąble.

Izabela Małkowska