Rzadko mnie coś złości; no może, jak to Hamlet ujął, „pycha możnych i bezczelność urzędu”, bezduszność procedur, czy jawna głupota, częsty fałsz i idące w parze prostactwo tych, co nami rządzili i rządzą. W tym nie jestem osamotniony. Ale bardzo mnie też denerwuje, gdy nasi politycy, chcąc określić jakieś bulwersujące ich wydarzenie, określają je mianem „teatru”. Tak jakby teatr był czymś gorszym od polityki, a aktorzy byli poniżej poziomu naszych prominentów, których walory intelektualne i etyczne media codziennie ujawniają.
Dlaczego polityka nie jest i nie może być teatrem? Ano dlatego, że teatr jest sztuką, a więc ujawnia swoje reguły, uzasadnia swoje zaistnienie w nadanym kształcie: w polityce reguł często nie ma, no może poza najniższymi instynktami, jakimi Stwórca nas obdarzył, a z uzasadnieniem zaistnienia też bardzo różnie bywa. Po drugie, teatr ma zdolność kreowania fikcyjnej teraźniejszości, która nakłada się na tę realną, w której rozgrywa się przedstawienie.
Aktor jest żywym człowiekiem, realizującym cele przed nim postawione przez reżysera, osadzonym w realności widza, ale kreuje postać fikcyjną, zamieszkującą inne przestrzenie i o innym czasie. Owe dwa czasy nakładają się na siebie, tworząc właśnie to, co stanowi o istocie teatru: przekładaniec czasu realnego i fikcyjnego. Widzimy aktora przy pracy, a jednocześnie „czytamy” go jako Wujaszka Wanię, czy Juliusza Cezara. Każde działanie człowieka, które utworzy wspomnianą konfigurację czasu, będzie nacechowane znaczną teatralnością.
Oczywiście, można powiedzieć, że politycy też kreują fikcyjną teraźniejszość, ale nie ma ona tego samego waloru, co ta w teatrze, gdyż nie jest przeniesiona z przeszłości. W teatrze przeszłość zostaje „jak gdyby” przeniesiona do naszej. Tego w polityce nie ma, gdyż tam fikcja polega na modelowaniu teraźniejszości w taki sposób, by stworzyć ułudę innej realności. Na szczęście nie wszyscy owej ułudzie ulegają.
Żeby pokazać różnicę, podam przykład z życia, choć raczej niecodzienny. Miałem przyjemność i zaszczyt zwiedzać Muzeum II Wojny Światowej w niezwykłym towarzystwie: nie tylko oprowadzał nas sam poprzedni Dyrektor, czyli profesor Paweł Machcewicz, ale naszą grupą dowodził nie kto inny, a Pan Prezydent Lech Wałęsa, a także znakomity aktor Janusz Gajos. Dwie jakże różne, a przy tym wybitne osobowości. Nie da się ich porównać, ale podczas zwiedzania zdarzyły się dwie sytuacje, w których panowie wpisali się niespodzianie w ekspozycję w zaskakujący, a przy tym teatralny sposób.
Otóż, najpierw Janusz Gajos stanął obok ważnego komponentu ekspozycji, jakim jest… sowiecki czołg. Skojarzenie ze słynnym peerelowskim serialem było nieuniknione: obecny Janusz Gajos stał się znakiem owego Janka sprzed laty, który, z kolei, grał rolę chłopaka-czołgisty z czasów wojny. W ten sposób nastąpiła teatralizacja sceny: czas miniony – z czołgiem w roli głównej - został teatralnie „przywołany” do teraźniejszości, a twarz młodziutkiego Janka nałożyła się na twarz dojrzałego mężczyzny. Dwa, albo nawet trzy czasy nałożone na siebie: czas fikcyjny końca wojny, czas kręcenia serialu w latach 60-tych, no i realny czas zwiedzania Muzeum II Wojny Światowej. To właśnie decyduje o teatralności (choć nie czyni ze zwiedzania teatru).
Ale przejdźmy do drugiej postaci, do Lecha Wałęsy. Otóż, w końcówce ekspozycji znaleźliśmy się w sali, gdzie emitowano filmy ukazujące najważniejsze wydarzenia powojenne, w tym i przewrót dokonany przez Solidarność pod wodzą Lecha Wałęsy. I nagle, właśnie kiedy oglądaliśmy owe projekcje, Pan Prezydent stanął pod ekranem, a na nim stał na bramie stoczni, gdyż właśnie pokazywano migawki z owych epokowych zdarzeń. I w ten sposób czas miniony nałożył się na czas teraźniejszy, a twarz młodego Lecha nałożyła się na twarz dojrzałego mężczyzny, który teraz nie był niesiony na rękach rozentuzjazmowanego tłumu, lecz z kijkami do nordic walking, zwiedzał wystawę, której był drobną częścią.
Tego nie da się zmienić: nie ma innej twarzy, która mogła by być znakiem owych rewolucyjnych wydarzeń. Nie można jej zastąpić, tak jak i dobrej obsady w teatrze, a pomnik, nawet spotwarzony pomyjami, ochlapany farbą nienawiści, pozostaje pomnikiem. Czas, a tym samym i pamięć, nie są własnością polityków, nie da się ich upartyjnić, a ci którzy próbują tego dokonać, znajdą miejsce – niczym zły reżyser - w ekspozycji niesławy lub niepamięci.