Gdy przygoda wzywa, trudno jest usiedzieć w miejscu. Taką zasadę wyznaje Łukasz Lewandowski. Oceanograf i przedsiębiorca z Trójmiasta jest zdania, że czas na fotel, pilota i kapcie kiedyś nadejdzie. Z pewnością jeszcze nie dziś, bo opowiadane historie o dzikim i nieodkrytym Spitzbergenie przeplatane są kolejnymi pomysłami na siebie.
Nie wystarczyło Panu zimy w tym roku?
Wyprawa na Spitzbergen jest wynikiem splotu okoliczności. Po prostu padło hasło „chodź zaszalejemy” i tego samego wieczoru kupowaliśmy z kolegami bilety.
Był pomysł na tą wyprawę?
Zależało nam na ekstremalnym miejscu. To Arktyka w miasteczku Longyearbyen, na tym samym równoleżniku co północne wybrzeża Grenlandii. Jest jedynym przyczółkiem cywilizacji w tym rejonie.
Co chcieliście tam zobaczyć?
To „ ostatni dziki zachód”, tak mogę określić to co zobaczyliśmy po wylądowaniu. Bardzo małe miasteczko położone na środku niczego. 30 km dalej jest osada górnicza Barensburg.
Serialowy „Przystanek Alaska”?
Przystanek Alaska jest dużo bardziej ucywilizowany (śmiech)! Drogi wychodzące z miasteczka kończą się dzikim terenem. Donikąd nie prowadzą.
Tabliczka „ koniec świata”
Poważnie mówiąc, tak. Zasięg telefonu komórkowego kończy się na rogatkach miasta i co ciekawe, jest obowiązek posiadania broni palnej.
Wylądowaliście i dostaliście po strzelbie?
Musieliśmy najpierw spełnić dwa warunki. 18 lat i czysta karta prawnie. Broń trzeba wypożyczyć, ponieważ wyjście bez niej poza teren zabudowany jest karane.
Ilu jest mieszkańców?
Chodząc po mieście mieliśmy wrażenie, że większość twarzy rozpoznajemy. Mieszkańców jest niewielu. Niespełna 2 tysiące.
Funkcjonują podobnie jak my?
Tam żyje się inaczej. Historia mówi, że w tej starej osadzie górniczej było 7 kopalni węgla, z których wydobywano czysty, wysokiej jakości antracyt. Aktualnie działa tylko jedna. Miasteczko przestawiło się na naukę i turystykę. Jest wielkie norweskie centrum badań oceanograficznych.
Co tam czyha na turystów?
Raczej czeka. Jest kilka znanych atrakcji. Miasto piramida, czyli stara rosyjska, radziecka właściwie osada górnicza. Coś, co miało być wizytówką ZSRR na zachód. Ośrodki sportowe, baseny, szkoły, bardzo wysoki standard życia i wszystko na pokaz. Osada nie była ekonomicznie uzasadniona, żyła z dofinansowania i po roku 90 została porzucona tak jak stała. Ze wszystkimi budynkami, sprzętami, jest osadą duchów.
Dostaliście broń, przewodnika i ruszyliście eksplorować teren?
Broń tak, przewodnika nie zabraliśmy. Zaczęliśmy od pieszych wycieczek poza miasto. Ciekawostką miejsca są niedźwiedzie polarne i śnieżne równiny po horyzont. Osobliwe przeżycie, kiedy wędruje się przez śnieg z karabinem na plecach i świadomością, że jest on po to by bronić się przed zwierzyną. Ataki zdarzają się incydentalnie, ale jak nas uprzedzono musimy mieć świadomość zagrożenia. Przeczytałem co się dało, jak postępować z niedźwiedziami. Czysta teoria i szczęśliwie, że nie poparta praktyka. Karabin nie jest mi obcy bo w szkole trenowałem strzelectwo, jednak nigdy nie strzelałem do żywej istoty.
Dla człowieka, który misia widział w zoo, spore emocje?
Dla ludzi wychowanych w cywilizacji jest to nietypowe uczucie, gdy znajdą się 30 km za terenem zabudowanym ze świadomością, że jest minus 30 stopni, wieje silny wiatr i w przypadku skręcenia nogi nie da się zadzwonić po pomoc, bo i tak nie ma zasięgu. Z tyłu głowy jest świadomość, że w to co się wpakowaliśmy jest dość niebezpieczne.
Wszystko szło gładko?
Raczej tak, ale spotykały nas zabawne sytuacji. Wypożyczając skutery śnieżne pewna bardzo miła dziewczyna, która nas obsługiwała przejęła się naszym losem. Zapytała nas gdzie chcecie jechać. Pokazaliśmy na mapie. Czy jedzie z wami autochton? Nie. Czy macie GPS’a? Nie. Czy macie telefon satelitarny? Nie. Czy jeździliście na skuterach śnieżnych? Też nie! To co macie? Karabin i kompas!
Kompas tam działa?
Daleko na północy kompas bez odpowiedniego skalibrowania staje się mało przydatny. Pokazuje północ magnetyczną, a nie faktyczną. Bez sprawdzenia odchylenia nie pomoże nawet biegła znajomość mapy.
Pełen hardcore...
Bez przesady. Trudna jest temperatura. Minus 30 i towarzyszący wiatr około 100 km/h. Gdy rozebraliśmy się do zdjęcia w przeciągu 5 minut ja zdążyłem odmrozić sobie uszy, a dwóch kolegów palce. Jest tak zimno, że nie odczuwa się zimna.
Każdy dzień był planowany jako przygody i podboje?
Wymyślaliśmy z biegu. Zwiedzaliśmy dzikie lodowe tereny. Widoki są takie, do których człowiek z cieplejszego klimatu nie przywykł. Chodzą renifery, nie ma drzew. Wszystko zamarza i jest niesamowicie. Udało nam się zwiedzić opuszczona kopalnię węgla.
W sposób zorganizowany?
Nie, zdecydowaliśmy że sami. Tam wszystko jest sprytnie zalane wodą, więc nie da się wejść do jednej wielkiej bryły lodu. Natomiast te bliższe powierzchni rejony są dostępne. Kopalnie są w górach, a pokłady węgla poziomo. Zupełnie inaczej niż w Polsce. Są oczywiście pod ziemią, ale w poziomie, więc aby wejść, trzeba iść pod górę, a nie w dół.
Kulminacyjny punkt zimy przypada kiedy?
Podobnie jak u nas w grudniu. Tam jest noc polarna, która trwa do lutego. Dni stają się jasne, chociaż słońce nie jest jeszcze widoczne nad horyzontem. Latem jest upał, na termometrach 10 stopni. Śnieg topnieje, drzew nie ma, są mchy, porosty i trawa. Gołe miejsce i w tym jest cały urok.
Kiedy kolejna wyprawa?
Już była! Pod koniec czerwca postanowiliśmy spłynąć rowerem wodnym Wisłą. Z Krakowa do Gdańska. Dość znanym rowerem, który swego czasu pojawił się we wszystkich wiadomościach w kraju.
Co narozrabialiście?
Dostaliśmy mandat za zaśmiecanie po posprzątaniu w stawie.
Jak to?
Najpierw był rower, a potem pomysł, że jak już mamy pływać to w czystej wodzie. Zaczęliśmy sprzątać i zrobiła się afera. Na szczęście skończyło się na mandacie. Rower i staw pod swoje skrzydła wzięło Stowarzyszenie Przyjaciół Oliwy i w tej chwili mamy staw pod opieką wraz z zezwoleniem na trzymanie roweru na wodzie.
Dlaczego rower wodny?
Inspiracją był staw, nad którym uwielbialiśmy usiąść i wypić przysłowiową herbatę. Od słowa do słowa padł pomysł na zakup roweru. Kupiliśmy, przywieźliśmy, zwodowaliśmy na stawie i postanowiliśmy, że rozpoczynamy pływanie.
Był rower i co teraz?
Rajdy samochodowe. Hobbistycznie zajmuję się zabytkową motoryzacją. Ten temat coraz prężniej rozwija się w Polsce i w tej chwili w każdy weekend jest zlot, wyścig czy rajd.
Jakie cuda zaparkował pan w garażu?
Dwie syrenki i dużego fiata oraz Mercedesa W126 z 80 roku.
Syrenki kość słoniowa?
Biała i żółta. Pięć razy brałem udział w rajdzie „ Złombol” na Śląsku. To impreza charytatywna i polega na tym, ze trzeba samochodem produkcji komunistycznej dojechać gdzieś daleko. Meta zazwyczaj jest w innym miejscu i dzieli ją od startu 3000 kilometrów. W taki sposób zwiedziłem spory kawałek Europy za kierownicą krwistoczerwonego Fiata i Syrenki. Byłem w Istambule, Lochness.
Lepiej fiatem czy syreną?
To zależy. Fiat jest mimo wszystko bardzo współczesnym samochodem. Oczywiście kojarzy się z zamierzchłym PRL-em, ale prawda jest taka, że niewiele odbiega od współczesnych aut. Jest stosunkowo szybki, ma cztery tarczowe hamulce, nie jest gratem za jakiego mają go ludzie.
Dlaczego nie produkcja rosyjska, radziecki Zaporożec, czarna Wołga?
Czemu nie! Mam 4 auta, zobaczymy co dalej. Jeżdżę nimi normalnie. Codzienna eksploatacja budzi zaskoczenia na ulicach. Zwracają na siebie uwagę. Jest głośno, jest mocno, ale to jest to co nadaje frajdę.