Jedna z najpiękniejszych Polek. Jedna z największych osobowości polskiego showbiznesu. Jedna z najlepszych rodzimych aktorek. Jedna z najbardziej lubianych gwiazd. I tak można wymieniać jeszcze bardzo długo. Im dłużej jednak wymieniam, tym większe zakłopotanie widzę na jej twarzy. Przede mną siedzi bowiem skromna, zupełnie pozbawiona gwiazdorskich zapędów, nie stwarzająca sztucznego dystansu i niezwykle sympatyczna Anna Przybylska. Po prostu Anka.
Co takiego jest magicznego w Trójmieście? Co powoduje, że to jest właśnie Twoje miejsce na ziemi?
- Uściślijmy. Lubię Trójmiasto, ale moim miejscem na ziemi jest Gdynia. Stąd pochodzę, dla tego miasta bije moje serce i tutaj chciałabym osiąść na stałe. Jest w tym mieście coś magicznego, coś czego nie potrafię zdefiniować, ale to coś sprawia, że człowiek czuje się tutaj znakomicie i po prostu może więcej. Tutaj zrodziły się moje marzenia. Zostałam aktorką, mimo że nie pochodzę z aktorskiej rodziny, bez znajomości, układów. Pamiętam, że to było takie marzenie bezczelnej, młodej Anki, która już w szóstej klasie mówiła, że będzie znaną aktorką i już wtedy rozdawała autografy.
- Mówisz, że chciałabyś tu osiąść na stałe, a przecież mogłabyś mieszkać praktycznie w każdym miejscu na świecie.
- Pewnie i tak i na pewno nie miałabym z tym problemu, ale moje korzenie są w Gdyni. Jest tu wiele klimatycznych, niezwykle urokliwych miejsc, które wręcz kocham. Lubię jogging po Bulwarze Nadmorskim o szóstej rano, czy poranne wycieczki rowerowe. Kocham morze, kontakt z naturą. Siedzimy sobie właśnie w Tawernie w Orłowie, pijemy kawkę spoglądając na morze. To jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, a najśmieszniejsze jest to, że zdecydowana większość turystów o nim nie wie i omija Orłowo szerokim łukiem. Ale dzięki temu można tu odnaleźć spokój, ciszę i cieszyć się pięknem miejscowego krajobrazu, po prostu odetchnąć i to niezależnie od pory roku, czy pogody. A już absolutnie czymś wyjątkowym jest spacer plażą z Orłowa do Sopotu. Szum morza, widok fal, piasek pod stopami, cudowny krajobraz…
- Tego nie ma w Warszawie, gdzie pracujesz i w Łodzi, gdzie teraz mieszkasz?
- Łódź też ma swoją magię, mimo że jest to miasto szare, można powiedzieć, że smutne. Ja teraz dopiero rozumiem dlaczego tylu genialnych filmowców wywodzi się z Łodzi - bo w brzydkim mieście rodzą się wielkie marzenia. Kiedyś przecież była tu tak zwana ziemia obiecana i nie bez przyczyny w Łodzi właśnie Reymont umieścił akcję swojej powieści pod takim właśnie tytułem, a potem film na jej podstawie nakręcił Andrzej Wajda.
- W latach 20-tych ubiegłego wieku taką Ziemią Obiecaną dla wielu Polaków była Gdynia...
- I to się w tym mieście czuje do dzisiaj. Ten wielki zryw obywatelski, z którego narodziła się Gdynia, a potem tak wspaniale się rozwinęła, to coś wyjątkowego. Tą historię, tradycję w Gdyni mocno się pielęgnuje, o tym wciąż się mówi, wspomina, choćby w miejscu, w którym się wychowałam, czyli na Oksywiu. Mój ojciec przez 32 lata służył w Marynarce Wojennej, mama też pracowała w Marynarce Wojennej. Wojskowa rodzina, wojskowa dzielnica, koleżanki i koledzy również z rodzin wojskowych, w sąsiedztwie Akademia Marynarki Wojennej. Z mundurem byłam zatem za pan brat (śmiech).
- Jak wojskowa rodzina to pewnie i wojskowy dryl w domu?
- Niezupełnie. Nie byłam dzieckiem, które się mocno buntowało, czy to przeciw rodzicom, czy przeciw ustrojowi. Oczywiście, zawsze miałam swoje zdanie, wszędzie mnie było pełno, zawsze mnie gdzieś pędziło. Trzymałam się z chłopakami, jeździłam na biwaki, obozy, nic więc dziwnego, że rodzice się o mnie martwili i nie raz na tym tle dochodziło do konfliktów. Ojciec był facetem z zasadami, mama natomiast była bardzo ciepłą osobą i dbała o mój kręgosłup moralny. Poza tym, ja należę do pokolenia przełomu, które nazywam pokoleniem atomowym. Pamiętamy coś jeszcze z tamtych czasów, ale już jesteśmy skupieni na tym, co nastąpi, na zmieniającym się świecie. Pierwszy komputer marki Atari, pierwsze magnetofony, muzyka z kaset - to było to, co nas fascynowało. Jestem z rocznika 78 i wspólnym mianownikiem mojego pokolenia jest podwórko. Ta ilość dzieci mieszkających w jednym bloku, wszyscy spotykają się na jednym podwórku, na boisku biegają trzy różne pokolenia, starsi opiekują się młodszymi, sąsiedzi są jak rodzina, piją sobie spokojnie wódeczkę w piątki i soboty, zagryzają śledzikiem. Ja do moich sąsiadek mówiłam ciociu, moją chrzestną jest ciocia spod „trójki”. Ta zażyłość, życie we wspólnocie, życzliwość to chyba takie najmilsze wspomnienia z czasów komunizmu.
- Wspominasz czasem swoje podwórko? Odwiedzasz miejsca, w których się bawiłaś?
- Oczywiście. Pamiętam, że dzieciaki były wtedy bardzo kreatywne. Wykopy na budowach były naszymi bunkrami, bawiliśmy się w państwa i miasta, podchody, w opuszczonych altanach na działkach aranżowaliśmy sklepy, budowaliśmy domki na drzewach. Wspominam żarty, jakie robiło się kolegom. Na przykład w piaskownicy kopaliśmy dziurę, potem ją maskowaliśmy, siadaliśmy wszyscy i wołaliśmy do siebie delikwenta, który siadając wpadał do dziury (śmiech). Do dzisiaj mi się chce śmiać, jak to wspominam.
- Pamiętasz jeszcze swój dom rodzinny?
- Mój pierwszy dom rodzinny, czyli M3 w bloku wojskowym bardzo często mi się śni. I powiem ci, że po przebudzeniu czuję się, jakbym zeszła z kozetki u psychoanalityka. W tych snach często rozmawiam z tatą, widzę szlafroki, które wiszą w łazience, żyrandol zwisający nad stołem kuchennym, szafę, w której ojciec trzymał swoje mundury. Często też z siostrą sobie wspominamy nasze dzieciństwo, nasz dom rodzinny. I łezka czasami poleci, jak sobie przypomnimy jak mama nas opieprzała, że kroimy chleb na blacie, a nie na desce. Mocno zapadła mi w pamięć również klatka schodowa, a to z tego powodu, że zawsze na klatce śpiewałam. Z zakupami potrafiłam wracać godzinę i mama często wychodziła na klatkę i darła się „Anka do domu”, a ja nie słyszałam, bo akurat wczuwałam się w gwiazdę estrady (śmiech).
- A szkołę miło wspominasz?
- Oj, bardzo miło wspominam. Szczególnie liceum. To były cztery najfajniejsze lata mojego życia. Chodziłam do „dziewiątki” na Placu Kaszubskim, więc ulicę Świętojańską przemierzałyśmy z dołu do góry i z góry na dół. Blisko był Skwer Kościuszki, Bulwar Nadmorski, plaża. Pierwszego papierosa zapaliłam chyba za dzisiejszym Muzeum Miasta Gdyni. Moja klasa to było prawdziwe „girls power”. Byłyśmy naprawdę zajebistymi laskami. Ale każda chciała być najbardziej zajebista, więc w Walentynki pisałyśmy same do siebie mnóstwo kartek walentynkowych, a potem w szkole chodziłyśmy z głowami w chmurach, bo wychodziło na to, że mamy największe powodzenie. Kujonom okulary spadały z zazdrości (śmiech). A my takie bzdury w tych kartkach pisałyśmy, że dzisiaj sama w to nie wierzę. To były teksty w stylu „Pan pierdołka spadł ze stołka” - wtedy boki z tego zrywałyśmy (śmiech). Takie rzeczy nas wtedy rajcowały. Wiesz, my nie nosiłyśmy wtedy kolczyków w pępku, czy w języku, nie współżyłyśmy w wieku 14 lat. Prowadziłyśmy pamiętniki, w których pisałyśmy śmieszne i zazwyczaj głupie rzeczy, porównywałyśmy się do Spice Girls. Byłyśmy wtedy jeszcze bardzo infantylne. Wyobrażasz sobie, żeby dzisiaj uczennice liceum szły do budki telefonicznej i wykręcały przypadkowy numer mówiąc, że dzwonią z centrali telefonicznej i prosząc o zmierzenie długości tego kręconego kabla przy telefonie? (śmiech) Dzisiaj to nie do pomyślenia, a my wtedy właśnie takie jaja ludziom robiłyśmy. Żarty o bombie w szkole też się zdarzały.
- Jaka była Ania Przybylska w wieku uchodzącym za najtrudniejszy, czyli 15 - 18 lat? Przechodziłaś tak zwany okres buntu?
- Raczej nie. Pewnie dlatego, że miałam dobre, sprawdzone towarzystwo. Nie przeginaliśmy, nie piliśmy na umór, nie narkotyzowaliśmy się. Oczywiście, ktoś kiedyś przyniósł coś na podwórko, to się spróbowało, ale raczej z ciekawości niż z realnej potrzeby. Jedyne co, to papierosy. Paląc czułam się starsza o 10 lat, ale nie byłam nałogowym palaczem. Zimą nigdy nie chodziłam na przerwie na fajkę.
- Co dzisiaj zostało w Tobie z tamtych lat?
- Moja przyjaciółka będąca jednocześnie moją menadżerką śmieje się, że została mi twarz. Podobno wolno się starzeję. Ale tak na poważnie, została we mnie na pewno pogoda ducha, uśmiech, pozytywne podejście do życia. Stałam się natomiast bardziej nerwowa. Jak już się wkurzę mocno to muszę się wyładować. Wtedy przeklinam, pokrzyczę, czasami potupię, wyjdę, znowu poprzeklinam i wracam już spokojna.
- Jesteś osobą ogromnie popularną, wygrywasz wszelkie rankingi, od najpopularniejszej aktorki po najseksowniejszą Polkę. Ludzie mówią jednak, że nie gwiazdorzysz, co wśród celebrytów jest niezwykle rzadkie.
- Nie jestem uosobieniem wielkiej gwiazdy, nie mam potrzeby kreowania siebie. Myślę, że zarówno w życiu prywatnym, zawodowym i okołozawodowym jestem bardzo autentyczna. Raczej Anka niż Pani Anna Przybylska. Oczywiście, nie jestem w stanie dogodzić wszystkim, mam swoich wielbicieli, fanów, ale też i zagorzałych krytyków i wrogów. Ja jednak lubię ludzi, staram się nie odmawiać autografów, aczkolwiek najczęściej odmawiam w czasie wakacji. To jest zawsze czas dla mnie, dla mojej rodziny, ale ludzie często tego nie rozumieją. Nie jest to komfortowa sytuacja, kiedy siedzę w miejscu publicznym, rozmawiam ze znajomymi i ktoś prosi mnie o zdjęcie, czy chce porozmawiać. Od razu robi się zamieszanie, ludzie zaczynają komentować, patrzeć, wytykać palcami, głośno wymawiają moje nazwisko, głośno się śmieją, a ja przecież słyszę te głosy. Ktoś, kto nie jest osobą popularną nigdy nie zrozumie, jak bardzo jest to żenujące, że to czasami boli. Oczywiście, popularność też jest piękna, sympatyczna, ma swoje dobre strony. Człowiekowi od razu uśmiech wraca, jak starsza pani wysyła buziaki z samochodu obok, czy ktoś po prostu powie miłe słowo. Popularność jest takim skutkiem ubocznym naszego zawodu. Widzę to po moich znajomych z dawnych lat, po moich kolegach, koleżankach z podwórka. Ja już nie jestem dla nich tą Anką, którą ciągnęli za włosy, tylko znaną aktorką, postacią z piachu i mgły. To niewiarygodne, że to szkiełko winduje nas do pozycji bogów.
- Ale nie uciekasz przed ludźmi? Nie zamykasz się w czterech ścianach? Lubisz towarzystwo...
- Jestem osobą otwartą, ale jeżeli mam nastrój w rodzaju „bez kija nie podchodź”, to raczej na mieście się nie pokazuję. Nie robię zakupów w godzinach szczytu w centrum handlowym, bo to jest wieszanie sobie pętli na szyi. Generalnie lubię towarzystwo, uwielbiam wyskoczyć z przyjaciółmi na imprezę, na drinka, czy na kawkę.
- A boisz się samotności? Pytam, bo Ty i Jarek macie pracę, w którą rozłąka jest wpisana.
- Boję się samotności, starości, śmierci. Trudno mi się pogodzić z upływającym czasem i nie wiem, co będzie za kilka lat, jak już będę miała widoczne zmarszczki na twarzy. Czasami patrzę w lustro i widzę, że tu jest za dużo, tu nie jest idealnie, tam mogłoby być lepiej (Ania wymownie pokazuje, gdzie jest za dużo - przyp.red.). To są chwile słabości, które ulatują momentalnie, gdy widzę na przykład małego chłopca na wózku inwalidzkim. Mówię sobie wtedy - Anka, ty idiotko!. Ale fakt, że boję się upływającego czasu. Boję się też choroby, tego, że wcześnie umrę. Może dlatego, że straciłam wcześnie ojca. O tym, że samotność jest straszna już się przekonałam, gdy przez 10 miesięcy mieszkałam w Gdyni bez Jarka. To był czas, gdy Jarek zerwał kontrakt z klubem tureckim. chyba najbardziej zwariowany moment w naszym życiu. Najgorzej przeżywała to moja córka Oliwia. Polskie przedszkole było dla niej traumą. Ze wszystkim byłam sama, nie miałam oparcia w Jarku, zamykałam się w domu, nienawidziłam ludzi. Doskwierała mi samotność. Wtedy było bardzo ciężko. Do momentu, aż znowu z Jarkiem byliśmy razem.
- Jak wyglądają te chwile, gdy po dłuższej rozłące, wracacie do domu i wpadacie sobie w ramiona?
- To jest radość z normalności. Z tego, że będę mogła coś Jarkowi upichcić, że złapię szmatę i pozmywam podłogę, że ubiorę sobie moje ukochane spodnie od piżamy, czy że pobawimy się z dziećmi i spędzimy ten czas razem.
- Tworzycie bardzo udany związek. Jaka jest na to recepta?
- Kompromis. Wiadomo, że czasami jest ciężko i zdarza mi się płakać w poduszkę, ale grunt to chęć porozumienia. Ważne jest też kumplostwo i przede wszystkim szczerość. Nie ma u nas sztuczności, nadęcia, niedomówień. Szkoda na to życia. To, że się czasami nie widujemy też nam pomaga. Zdążymy się za sobą stęsknić, a każdy powrót do domu jest świętem.
- Czy fakt, że macie dwoje dzieci zmienił dużo w Waszym życiu?
- W zasadzie to trudno powiedzieć, bo my od początku mamy dzieci. W jednej chwili musieliśmy znaleźć kompromis pomiędzy życiem rodzinnym, towarzyskim i zawodowym. Nie wiem, czy bylibyśmy jeszcze razem, gdyby nie dzieci, mimo że bardzo się kochamy. Ale też bardzo kochamy życie, ludzi, towarzystwo. Jarek jest przystojnym mężczyzną, ja też sroce spod ogona nie wypadłam. Dzieci na pewno jeszcze bardziej nas cementują, myślę, że nauczyły nas też odpowiedzialności.
- Wychowujecie je twardą ręką, czy raczej jest to wychowanie na zasadzie zamiast zabraniać i karać, pokażę, wytłumaczę...
- Raczej jest to luźne wychowanie, konserwatywno - liberalne. Pozwalamy im na wiele, ale też określamy zasady i granice, których przekroczyć nie wolno. Dzieci są już jednak w takim wieku, że potrafią się zbuntować, czy powalczyć o swoje.
- Kto czyta dzieciom bajki, kto bawi się z nimi, kto chodzi na spacery, kto odrabia lekcje z Oliwią?
- Jak jesteśmy razem, to staramy się razem spędzać czas. Jak zaczynam coś dzieciom czytać, to od razu zasypiam, więc czyta z reguły Jarek. Ja spełniam ten obowiązek, jak ojca nie ma w domu, ale wtedy czytam na zasadzie totalnego odmóżdżenia. Poza tym, spełniam rolę kaowca, czyli zajmuję się organizacją czasu poza domem.
- Pamiętasz jakie były pierwsze słowa, jakie wypowiedziały Twoje dzieci? Mama, tata, czy może co innego?
- Oliwia mówiła „nie, nie, nie” i „ta ta, ta”, a Szymon powiedział mama.
- Widzisz w swoich dzieciach coś z siebie lub z Jarka?
- Jakbyś zobaczył zdjęcia, to wszystko byłoby jasne. Szymon to Ania z siusiakiem, a Oliwia to Jarek z „zofią”. Dzieci byśmy się nie wyparli. Szymon ma po mnie dobre serce, z Jarka zaś ma zamiłowanie do porządku, jest pedantem. Oliwia z kolei ma charakterek po mamusi (śmiech). Ona z wiekiem staje się też coraz fajniejszą moją koleżanką. Mamy fajne relacje.
- Jak każda matka pewnie myślisz o przyszłości swoich dzieci...
- Przede wszystkim nie wyobrażam sobie, że moje dzieci kiedyś wyprowadzą się z domu. Oliwia już dzisiaj mi mówi, że ona do Chinów pojedzie. Ja nie wiem, co ja zrobię, jak ona mi do tych Chinów naprawdę ucieknie. Chciałabym szybko zostać babcią. Wtedy przyszedłby drugi turnus dzieci, równowaga zostałaby zachowana (śmiech). Marzę o tym, by Oliwia zagrała kiedyś na Roland Garros. Polubiła grę w tenisa, trenuje w dobrej szkole, ale jeżeli nie będzie na tyle dobra, by zagrać w tym wielkim turnieju, to się nic nie stanie. Wtedy pojedziemy na Roland Garros w roli widzów. Często myślę o ich przyszłości i boję się, aby nie spotkało ich nic złego, aby Szymona nie zakatowały jakieś nakoksowane karki, aby nie wpadły pod samochód, czy nie popadły w alkoholizm, czy narkotyki. Wierzę jednak, że niczego nie przeoczę w tym procesie wychowawczym i wyrosną na dobrych ludzi.
- Myślicie o następnych dzieciach?
- Myślimy, ale nie planujemy. Ja bym bardzo chciała mieć jeszcze dziecko, Jarek to w ogóle chciałby mieć całą gromadkę, zatem jak się zdarzy, to będziemy z tego faktu bardzo szczęśliwi. Boję się tylko, czy będę miała siłę. Dzisiaj mam już prawie 32 lata i na czwarte piętro z siatkami wchodzę ciężko dysząc (śmiech).
- Sprawiasz wrażenie kobiety silnej, z mocnym charakterem, ale też wrażliwej.
- Ja jestem chyba nawet przesadnie wrażliwa. To chyba wynika z faktu, że potrafię cieszyć się z rzeczy małych. Na przykład z tego, że rano sobie wstanę i pojadę gdzieś rowerem. Albo, że zabiorę rodzinę do jakiejś fajnej restauracji. Takie nastawienie jest bardzo pozytywne, bo nie pozwala człowiekowi się zagubić gdzieś w tym tak zwanym wielkim świecie. Notabene do tego wielkiego świata mam duży dystans.
- Masz poczucie humoru? Lubisz żartować?
- Mam olbrzymie poczucie humoru i jestem śmieszką. Lubię się śmiać, uwielbiam koszarowe, przaśne, sięgające dna, brudne kawały.
- To opowiedz jakiś..
- No nie, nie nadają się do druku (śmiech)
- To opowiedz taki, który się nadaje..
- No dobra, o Andrzeju Gołocie. Jola Pieńkowska przedstawia widzom telewizji śniadaniowej Andrzeja Gołotę. I zadaje mu pytanie: Po co bokserowi mocne nogi? „Yyyyyy” - odpowiada Gołota. Ok, następne pytanie - mówi Pieńkowska. Po co bokserowi silne ręce? „Yyyyyy” - odpowiada Gołota. Ok, kolejne pytanie. Po co bokserowi głowa? A Gołota odpowiada: „Jem ją” (śmiech).
- No to uważaj teraz na Andrzeja Gołotę... Rodzina, dom, praca - co oprócz tego jest jeszcze dla Ciebie ważne w życiu?
- Tak prozaiczna rzecz, jak jedzenie. Uwielbiam jeść, robić coś w kuchni, oglądać programy kulinarne, wymyślać potrawy.
- A politykę lubisz?
- To zależy. Z ostatnich wyborów prezydenckich wyłączyłam się zupełnie, pewnie z powodu katastrofy pod Smoleńskiem. Pamiętam, że bardzo przeżywałam wybory w 2005 roku. Nie ukrywam, że moje sympatie polityczne skierowane są ku Platformie Obywatelskiej. „PiSiory” mnie przerażają, przeraził mnie „dokument” Pospieszalskiego, irytują mnie niekończące się wojny o krzyż. To nie jest moja Polska.
- Na koniec pogadajmy trochę o Twojej pracy. Co cię najbardziej kręci w kinie? W graniu?
- Uwielbiam plan filmowy, atmosferę planu, samo kreowanie postaci, czyli proces twórczy. Pierwsza ekscytacja jest w momencie, gdy dzwoni telefon z propozycją. Potem spotkanie z reżyserem, czytanie scenariusza, planowanie roli. Drażnią mnie natomiast premiery. Te tłumy fotoreporterów, trzeba im pozować, a człowiek czuje się jak w zoo. Pani Aniu trochę w lewo proszę! Ania podnieś nogę do góry, a teraz ustaw się tyłem! Strzelają tysiące zdjęć, a i tak liczą tylko na to, że zrobią ujęcie, do którego będą mogli dorobić historię, że Przybylska ma wielką dupę. I jeszcze tą dupę „wyzumują”, zakreślą czerwonym kółeczkiem i dopiszą, że na tej wielkiej dupie Przybylskiej wyskoczył pryszcz. Gdzie te czasy, kiedy na premierę przychodziło kilku fotografów, kilku krytyków, dziennikarze znający się na filmie i można było sobie fajnie podyskutować?
- Oglądasz filmy w wolnym czasie? Jakie kino lubisz?
- Praktycznie każde, oprócz fantastyki. Nie lubię też horrorów, bo się boję. Ambitne filmy lubię oglądać w kinie, na dvd oglądam filmy lekkie, łatwe i przyjemne. Myślę, że kino jest rodzajem psychoterapii. W kinie odnajdujemy swoje własne problemy, życiowe dylematy. Kino wywołuje emocje. Uwielbiam ten stan, gdy wychodzę z kina po obejrzeniu dobrego filmu i, albo jestem rozhisteryzowana i łzy mi lecą, albo nic do mnie nie dociera, bo myślę, o tym, co przed chwilą obejrzałam.
Rozmawiał Jakub Jakubowski