Nie obiecywał sobie wiele po ziemi, która dla rodaków wydawała się być rajem obiecanym. Stany Zjednoczone pozwoliły mu jednak stanąć na szczycie. Pozwoliły zasiąść w Oscarowym gremium Amerykańskiej Akademii Filmowej i po czerwonym dywanie przed Kodak Theatre przejść w blasku fleszy z podniesioną głową człowieka, którego talent jakby obok pisze piękną historię. Historię wybitnego Polaka, dla którego spełnił się amerykański sen. Jan A.P. Kaczmarek, zdobywca Oscara, twórca wyjątkowej i bliskiej tym co na obczyźnie „Emigry -  Symfonii bez końca” ma oczy szeroko otwarte na przyszłość, bo - jak mówi - jest jeszcze wiele do zrobienia.

"Emigra – Symfonia bez końca”, widowisko muzyczne, które przygotował Pan na zamówienie Muzeum Emigracji w Gdyni, to hołd złożony emigrantom?

Emigra to życie. To jego codzienność, dreszcz, to ulotne chwile zatrzymane w poszczególnych akordach. Dzień i noc, miłość i niechęć, tęsknota i oczekiwanie, bieda i bogactwo. To rodzaj hołdu, refleksji muzycznej na temat idei emigracji. To osobista, muzyczna wyprawa, w głąb wspomnienia emigracji. Impresja, refleksja, metafora, dreszcz. To bardzo ważny temat i dla kompozytora szalenie inspirujący.

Gdynia naprawdę jest miastem z morza i marzeń?

Gdynia to wyjątkowe miejsce. To miasto, które wciąga i nie pozwala o sobie łatwo zapomnieć. Całe Trójmiasto to jedno z niewielu miejsc, gdzie mógłbym zamieszkać.

Może to znak, że pora wracać?

Za oceanem jest mój świat, który budowałem latami. W Polsce drugi mój świat i serce, ale taka jest dola emigranta. Początkowo próbuje przeszczepiać tradycje, mentalność. Każdego dnia budzi się po polsku i myśli jak Polak. Marzy o ulubionych daniach. Ale czas płynie i świat się zmienia. Rok po roku święta zmieniają kolor i zapach, a wskazówki zegarka pracują już w innym rytmie.

 

Taka tęsknota uskrzydla? Głębokie emocje pozwalają wspinać się na twórczy szczyt?

Coś w tym jest. Tęsknota to wyjątkowe uczucie, ma w sobie całą gamę barw. Niesie nas w miejsca, które widzimy sercem. Muzyka płynie z głębi naszej duszy. Doświadczenia nawet te bardzo ekstremalne pozwalają czuć moc i doświadczać śmielej. To sprzyja tworzeniu.

Pan się obawiał emigracji, czy jako dojrzały człowiek postanowił pójść za ciosem i powalczyć o lepsze jutro dla siebie?

Wyjeżdżając miałem 36 lat. Decyzję o emigracji podjąłem będąc już w Ameryce. Dostałem rządowe stypendium i pojechałem się rozejrzeć. Chciałem się rozwijać, musiałem decydować co robić i z perspektywy czasu wiem, że była to ryzykowna decyzja. Emigracja zawsze jest wyzwaniem zwłaszcza dla artysty, który na początku nie ma za co żyć.

Mit jednego dolara w kieszeni?

Przyjechałem i najpierw nie robiłem niczego poza muzyką teatralną. To dawało  radość tworzenia i bardzo skromne utrzymanie. W teatrze amerykańskim naprawdę nie ma pieniędzy.

Niemożliwe! Jeśli nie tam, to gdzie?

To jest po prostu jedna wielka bieda. Gdy przyglądam się wielkim konfliktom w świecie polskiego teatru, to myślę sobie: - ludzie, wy żyjecie w raju! Jesteście z reguły pewni jutra. Pieniądze są, odpowiedzialność za wyniki ekonomiczne teatru niewielka. W Ameryce przeciętny teatr ma 99 miejsc, bo jak jest 100 to włączają się przepisy związkowe i koszty rosną tak, że teatr nie byłby w stanie się utrzymać. Prawie wszystkie są utrzymywane z datków od osób prywatnych, z wyjątkiem małej grupy, do których dopłacają korporacje. Amerykańskie pseudo ministerstwo kultury, budżetowo nie może się porównywać z polskim. Przepaść. Teatr  jest działaniem ludzi pasji, którzy świadomie godzą się na bardzo skromne życie.

Pana emigracja była okupiona dużą tęsknotą?

Tak, tęsknota zawsze jest. Jestem romantykiem, bywam sentymentalny. Zwłaszcza na początku jest ciężko, bo się wyjeżdża ze starym oprogramowaniem głowy. Choinka nie ta, barszcz nie taki. Potem się człowiek uczy i zmienia się perspektywa, że co innego jest ważne. Widzi się swój kraj jako wartość.

Pan jest patriotą?

Czasem aż do paranoi! Mądre budowanie silnego państwa – to dla mnie ma wartość.

Politykuje Pan?

W taki bezkarny sposób, bo nie płacę za dużej ceny za moje poglądy.

Myślał Pan o karierze politycznej?

Jako artysta jestem wolnym człowiekiem. Polityk jest niewolnikiem, bo to co robi jest służbą, dlatego szczególnie w dużej polityce normalne życie się kończy. Nie wyobrażam sobie uprawiania polityki tylko dla własnej korzyści.

Wyniki wyborów w USA Pana zaskoczyły?

Intuicja mówiła, że Trump wygra, ale dla rozumu to było zaskoczenie. Oddaje to też pewien głęboki proces – elity amerykańskie, mówiąc delikatnie porzuciły społeczeństwo, a mówiąc brzydko, wykiwały je.

Mistrzowska manipulacja? Na czym
to polega?

Ta Ameryka opiewana w pieśniach i legendzie, że klasie średniej żyło się dobrze, wygodnie i bezpiecznie, już się skończyła. Lubię mówić, oczywiście upraszczając, że amerykańskiej klasie średniej bardzo zaszkodził upadek Związku Radzieckiego. Póki istniała groza komunizmu, „właściciele” Ameryki dawali ludziom pracy bardzo dużo. Po upadku ZSRR, od czasów Reagana nie było powodów, aby im dalej dawać. Powoli, tak jak się tnie kiełbasę po plastrze, wszystko zaczynało się kurczyć. Ochrona zdrowia, edukacja, wynagrodzenia przestawały rosnąć, gdy koszt życia stale się zwiększał. Klasa średnia nie stała się klasą biedaków, ale ludzi schwytanych w wewnętrzny konflikt. Z jednej strony styl życia, który chcą utrzymać za wszelka cenę. Ten sam domek, dobrze utrzymany trawnik, 2 samochody, a z drugiej strony malejące dochody, gdzie jedyną drogą było postępujące zadłużanie się.

Amerykański sen na debecie?

Oni są bardzo zadłużeni. Wszystkie karty kredytowe aż pod dach, więc ledwo zipią. Nie mają już czasu na rodzinę, na rozmowy z dziećmi. Kupuje się dzieciakom komputery z pakietem gier i jazda. Rodzice pracują na dwa “etaty”, żeby ciągnąć ten wózek.

Hollywood z Pana perspektywy jest do zaakceptowania? Nam szarakom kojarzy się głównie z blichtrem, gwiazdami, esencją amerykańskiego showbiznesu. Pana intelekt nie oponuje?

Muszę polemizować. To są mity. Pani mówi o komercyjnym obliczu Hollywood.

Tak, bo takie obrazki dostajemy!

500 tysięcy aktorów w mieście. Kilka tysięcy pracujących kompozytorów. Jeżeli ja jadąc taksówką, mam wręczany scenariusz, bo kierowca jest pisarzem, to jest gigantyczny świat wielkich oczekiwań i talentów skoncentrowanych w jednym miejscu. Tam powstają różne filmy. Tych kilka, kilkanaście, o których pani mówi i wiele innych, tych o niezależnej myśli i ambicji. 

Oscar inspiruje do działania, czy pozwala się rozleniwić?

Dla mnie Oscar za muzykę do filmu „Marzyciel” był wyzwaniem, początkiem nowego etapu. Pracowałem przez 15 lat w Hollywood i wydawało mi się nieskromnie, że jakaś nagroda mi się należy. Bez wątpienia, trzeba doceniać tego Oscara. To bardzo trudna do osiągnięcia rzecz. Nie da się tego wymyślić, przechytrzyć i zaplanować. Nawet wielcy, z gigantyczną, długą karierą, jak Scorsese, musieli czekać milion lat zanim dostali swego Oscara.

To najważniejsze trofeum?

Można usłyszeć opinię , że Oskar jest ważniejszy niż Nobel!

Jak to jest z werdyktem Akademii? Krążą wokół tego mity. Pan był przekonany, że otrzyma Oscara?

Żadnej pewności. Siła Oscara polega na tym, że nominowany nigdy nie może mieć pewności. Słynna jest historia z nominacją Ennio Morricone za muzykę do Misji, zresztą jedną z moich ulubionych. Wszyscy koło niego i on sam byli pewni, że otrzyma nagrodę. Otwiera się koperta i głos „Oscar goes to Herbie Hancock”. Morricone wstaje i idzie na scenę. Ktoś go od razu zatrzymał. Wie Pani, to jest szok!

Tak niezachwiana pewność? Tak ogromne uwarunkowanie i przeświadczenie
o wygranej?

Bywa, że faworyt wszystkich przegrywa. Dziś jest około 6 tysięcy głosujących członków Akademii, to nie np. 7 osób jury, które czasem można łatwo przekonać. Uważam, że Oscarowe głosowanie jest uczciwszym sportem. Dla mnie szczególną odpowiedzialnością była działalność we władzach Akademii. Zostałem zaproszony do komitetu wykonawczego, gdzie decyduje się, jaka muzyka może konkurować o Oscary. Przy stole siedzi powiedzmy 20 laureatów Oskara i obraduje jak ten biznes ma się kręcić, aby było uczciwie. Czy trzeba zmienić przepisy, by nie było tego co z Morricone i Round Midnight.

W czym był kłopot?

W Round Midnight dominowały piosenki i utwory nie napisane do tego filmu. Dzisiaj taka muzyka jest dyskwalifikowana. W Oscarowym konkursie musi być pisana oryginalnie do tego filmu we współpracy z reżyserem i nie może być rozpuszczona przez nadmierny udział piosenek, albo muzyki innych kompozytorów, wszystko jedno, historycznych czy żyjących. W tym roku, znakomity kompozytor Johan Johansson napisał świetną muzykę do filmu Arrival i zasługiwał na nominację. Pech dla niego, że reżyser użył na początku muzyki innego kompozytora, Maxa Richtera. Utwór jest bardzo emocjonalny, wyrazisty i określa tożsamość filmu. Później wraca w środku filmu, więc widz wychodzi równie mocno z dźwiękami Richtera, jak Johanssona.

Tworząc, buduje Pan w głowie obrazy? Pan widzi duszą? Jak powstaje muzyka do filmu?

Spontanicznie. Widzę film po raz pierwszy i mam emocje. Lubię je natychmiast zarejestrować. Są filmy, które mają w sobie inspirującą siłę, taką, że nuty same płyną. Coraz łatwiej znajduję odpowiedź na pytanie, jaka tam musi być muzyka.

Był moment gdy zabrakło weny?

Zawsze jest taki moment w życiu. Wtedy się czeka. Jak jest się młodym mężczyzną to się pani boi. W moim wieku spokojnie czekam, bo wena przyjdzie.