Nigdy nie rozmawia z roślinami, chociaż jak twierdzi – wiele można się od nich nauczyć. Żyje zgodnie z rytmem natury, bo wtedy czuje, że jest we właściwym miejscu. I chociaż poznała Karola, księcia Walii, z należytym szacunkiem docenia również tych najmniejszych – np. ptaki czy dżdżownice. O tym, że wszystko w naturze ma jakiś sens, rozmawiamy z mistrzynią ogrodnictwa – Katarzyną Bellingham.
Jak zaczęła się pani historia z ogrodami?
Nie będzie to opowieść romantyczna (śmiech). Mój dziadek miał działkę, na której wysiewałam rzodkiewki. Lubiłam tam wypoczywać. Korzystałam wówczas z leżaka i czytałam magazyny młodzieżowe. Wokół było zielono, miło, spokojnie…
I właśnie to kochamy w ogrodach. Możliwość obcowania z naturą, wypoczywania…
Oczywiście, ale dzisiaj już tak nie mam (śmiech). Ogród to dla mnie ciężka praca fizyczna, chociaż zdarza się, że odpoczywam psychicznie. Z resztą, nie od zawsze chciałam być ogrodnikiem.
A jednak zdecydowała się pani wybrać technikum ogrodnicze.
Tak, ale tylko dlatego, że interesowała mnie historia i biologia – a było to technikum o profilu ogrodów historycznych. Nie myślałam o pracy przy sałacie i rzodkiewkach. Nie ma w tym cienia przesady. Na zajęciach praktycznych kazano nam sprzedawać sałatę na dworcu Gdańsk Żabianka, a na lekcji z roślin ozdobnych, pani przynosiła kilka zasuszonych liści. Gdyby nie wyjazd do Anglii, prawdopodobnie spełniałabym się dzisiaj w innym zawodzie.
Aż trudno w to uwierzyć. Opowiada pani o ogrodach z taką pasją. Kiedy nastąpił przełom?
Przygotowywałam się do egzaminu na filologię klasyczną i nagle dostałam propozycję wyjazdu do Anglii na stypendium ogrodnicze. Wybrali dwie osoby - mnie i rok wcześniej moją koleżankę. Miałyśmy dobre wyniki i byłyśmy najlepsze z angielskiego. Obie zakochałyśmy się w tym zawodzie i do dziś w nim pracujemy. Tam jest kompletnie inny poziom edukacji. Studenci uczą się mniej teorii, a przede wszystkim praktyki w pięknych ogrodach. Sami je zakładają, a później doglądają o każdej porze roku. To mnie zafascynowało.
Kim właściwie jest ogrodnik?
Według mnie - ogrodnik to osoba, która rozumie i szanuje.
Rozumie i szanuje przyrodę?
Na przykład glebę, bez której nie byłoby roślin. Gdy znajdzie się w dowolnym miejscu na ziemi, musi rozumieć, z jaką glebą ma do czynienia, aby móc stworzyć na niej ogród. Trzeba mieć nie tylko zdolność i wiedzę, ale też uczucie w sercu oraz wyobraźnię. Ogrodnik rozumie rośliny i zna ich potrzeby. Obserwuje zwierzęta. Wie, że wszystko na ziemi jest ze sobą powiązane. Wie, że ogród bez ptaków i bez robaków nie istnieje. Szanuje tych najmniejszych. Chociażby taką dżdżownicę, która ma ogromny wpływ na jakość gleby.
Ogrodnik jest filozofem?
Musi być, żeby nie zwariować. Nas, ogrodników boli, gdy ludzie niszczą przyrodę. Gdy wycina się przydrożne chaszcze, pozbawiając przy tym schronienia ptaków i małych zwierząt. Następnie, w tym samym miejscu stawia się płoty, żeby odgrodzić jezdnię od śnieżnych zasp. Gdzie tu logika? Ciężko jest żyć ogrodnikom. Trzeba wypracować filozofię, żeby nie cierpieć.
Kim zatem ogrodnik nie jest?
Nie jest osobą, która na działce wycina wszystko do zera, tworząc sztuczną przestrzeń. Ogrodnik powinien wkomponować się w istniejące naturalne piękno i nie burzyć zachodzących w nim procesów. Przyglądając się historii ogrodów, można powiedzieć, że przeszliśmy diametralne zmiany. Jeszcze kilka dekad wcześniej, ogrody były dostępne tylko dla tych najbogatszych. Dzisiaj mamy do nich większy dostęp, a tak bardzo się odgradzamy i sterylizujemy przestrzeń wokół nas. Ta nasza świadomość wzrasta, ale bardzo powoli. Zaczynamy rozumieć, że ekologiczne ogrody to już nie moda, ale konieczność.
Rozmawia pani z roślinami?
Ja nie rozmawiam, ja słucham. Do roślin nie trzeba mówić. My im nic mądrego nie możemy powiedzieć. Może gdybyśmy się w nie bardziej wsłuchali, to przestalibyśmy je niszczyć.
A czego można się od nich dowiedzieć?
Wszystkiego. Tylko trzeba się wyciszyć i naprawdę słuchać, obserwować. Niektórzy myślą, że gdy roślina przekwitnie to jest brzydka i trzeba ją wyrzucić. Nieprawda! Jest piękna, powinniśmy pozwolić jej ususzyć się we własnym tempie, a przyciąć dopiero na wiosnę. Gdy zimą nie spadnie śnieg, ale zrobi się szron - gwarantuję, że dzięki tym zasuszonym roślinom zobaczymy najpiękniejszy ogród na świecie.
Poza walorami estetycznymi, ma to zapewne funkcję praktyczną.
Tak, ptaki, myszy i ryjówki używają tych ususzonych roślin do budowy swoich gniazd. Przecież wszystko w naturze ma jakiś sens, prawda? Te nieprzycięte rośliny stanowią schronienie dla małych zwierząt. Poza tym, ochraniają same siebie dzięki czemu mają szanse przetrwać większe mrozy.
Czyli powinniśmy pozostawić rośliny w spokoju?
Tak, jak najmniej ingerować i jak najwięcej się uczyć. Jeżeli będziemy obserwować przyrodę, ilość naszej pracy w ogrodzie się zmniejszy. Wszystko będzie odbywać się według naturalnych procesów. Poza tym, jestem wielką miłośniczką naturalistycznych ogrodów, które mogą być ozdobne przez cały rok. Zasada jest prosta - sadzę tylko to, co naturalnie występuje w naszym klimacie i w sposób podyktowany przez naturę. Wówczas ogród wygląda przepięknie i wymaga stanowczo mniej pracy niż ten, który wypełniono wrażliwymi czy nieodpornymi roślinami.
Ogród naturalny, czyli jaki?
Taki, jak na przykład łąka – są one obecnie bardzo modne i tworzone nawet w bardzo prestiżowych ogrodach. A jak to zrobić? Wystarczy wyjść na polanę i się rozejrzeć: co i jak na niej rośnie. W naturze zazwyczaj nie rośnie obok siebie zbyt wiele gatunków roślin, ale za to w dużych ilościach. Powielam ten schemat w moich ogrodach, gdy zakładam rabaty preryjne czy łąki naturalistyczne.
Podczas wyjazdu do Anglii, pracowała pani w ogrodzie królewskim. Jak współpracowało się z księciem Karolem?
Fantastycznie. Podobnie jak u innych arystokratów, dla których pracowałam. Z tą różnicą, że u księcia Karola trzeba było się więcej kłaniać (śmiech).
Na czym polegała pani praca?
Książę Karol jest patronem ogrodów ekologicznych w Anglii. Zaprosił mnie do swojego ogrodu na praktyki, gdy byłam jeszcze studentką. Pracowałam w części ozdobnej i w ogrodach kuchennych. Jedną z moich przełożonych była kobieta, która kiedyś pracowała z księżną Dianą. To było niesamowite doświadczenie. Gdy pracowałam przy ogrodzie warzywnym, zbierałam plony i zawoziłam je do kuchni. Drzwi domu były zawsze otwarte. To nie był wielki pałac, miał około 20 sypialni.
Tak, to faktycznie niewielki dom…
Jak na tamte standardy (śmiech). Uwielbiałam pić angielską herbatkę z kucharzami księcia. Jedliśmy razem lunch, a potem znów wracaliśmy do pracy. Książę bardzo dba o swoich pracowników. Udostępnia im nieruchomości na czas pracy. Ja zamieszkałam w bajecznym domku przypominającym pudełko czekoladek. Poza tym, na świąteczny obiad zaprasza wszystkich do restauracji Ritz w Londynie. To bardzo dobry pracodawca.
I pewnie bardzo chroniony?
Najtrudniej jest wjechać przez bramę. Później nie ma już żadnej ochrony. Każdy z nas miał szkolenie, w jaki sposób się kłaniać, jak zwracać się do księcia. Mogę tylko zdradzić, że tego się nie przestrzega. Gdy książę się do nas uśmiechnął, my uśmiechaliśmy się do niego. Gdy nam pomachał, odmachiwaliśmy. Pracowałam przy jego domu, więc naturalne było, że on sam przechadza się po swoim ogrodzie. Często widywałam również chłopców – Harry’ego i Williama. Harry nawet zakładał zielony kombinezon i grabił razem z nami. To nie była żadna ujma. Dla nich, dbanie o przyrodę jest oznaką wyższej świadomości.
Były szanse na małą pogawędkę z księciem?
Niewiele, ale sporadycznie się zdarzały. On wcale tego nie unika. Gdy wychodził do ogrodu, sam zaczynał kontakt. Traktował nas jak rodzinę. To ciekawe, ale arystokraci chyba od zawsze mieli problem z tym, jak zaklasyfikować ogrodnika w służbie. Od wieków mamy dziwną rolę, jesteśmy powiernikami. Kiedyś, moja Lady Morton, dla której pracowałam prawie 10 lat, przychodziła do mnie po poradę w kwestii makijażu i sukni od Chanel.
Rodzą się przyjaźnie?
Tak. Trudno jest zaszufladkować ogrodnika. To nie jest robotnik, ale bardzo wykształcona osoba, która kocha rośliny, czyli dzieli pasję.
Ogrodnik to taki cichy obserwator rzeczywistości. Myślimy, że skoro kocha rośliny, musi też kochać ludzi.
Dużo w tym prawdy. Ogrodnicy często wiedzą o swoich klientach bardzo intymne rzeczy. Może nie byliśmy zapraszani na przyjęcia, ale myślę, że na łożu śmierci chętniej widzieliby takiego ogrodnika, aniżeli tych, którzy na te przyjęcia przychodzą. Niektóre klientki mają romanse ze swoimi ogrodnikami, ale to już temat na inną historię.
A jak wygląda ogrodnictwo w Polsce?
W Polsce jest niewielu zawodowych ogrodników. Za bardzo uwikłaliśmy się w opryski, nawozy sztuczne i ingerowanie we wszystkie aspekty życia roślin. Za bardzo to komplikujemy, słuchamy reklam zastraszających nas koncernów chemicznych. Boimy się naturalnych linii nasadzeń wybierając formalność. Stanowczo przesadzamy z betonem i roślinnością wiecznozieloną. Większą radość daje nam posadzony pod linijkę szpaler tuj niż zmieniający się sezonowo żywopłot z rodzimego grabu. Całe szczęście, że to się zmienia. Przyjazny naturze ogród pełen ptaków, motyli i pszczół to coś, czego zaczyna potrzebować coraz więcej rodaków.
Jakie zasady, których nauczyła się pani w ogrodach można z powodzeniem zastosować w życiu?
Warto żyć sezonowo i podążać za tym, co dzieje się za oknem. Człowiek jest dzisiaj sztucznie oświetlony, więc łatwo pomylić dzień z nocą, ale można chociaż wprowadzić zasadę, że nie jemy tego, co sezonowo u nas nie rośnie. Ja na przykład zimą nie jem pomidorów. Druga sprawa - doceniajmy sezonowe kwiaty. Dokarmiajmy ptaki. Gdy człowiek żyje w zgodzie z naturą, podąża za sezonami i twardo stąpa po ziemi to czuje, że jego życie ma sens. Nie uciekajmy od natury.