Wojciech Smarzowski.
Życie nie składa się tylko z kręcenia filmów
Wojciech Smarzowski.
Życie nie składa się tylko z kręcenia filmów
W ludzi wierzy tylko rano, po południu jest z tym już o wiele gorzej. I może dlatego obraz polskiego społeczeństwa w jego filmach wygląda tak jak wygląda. Wojciech Smarzowski, najważniejszy polski reżyser ostatnich lat, w rozmowie z Pauliną Błaszkiewicz opowiada nie tylko o "Wołyniu", ale też o pokaźnej kolekcji siekier, którą ma w domu, kapslach po piwie i piłce nożnej, która wywołuje w nim tak silne emocje, że podczas meczu można go operować bez znieczulenia.
Dostanę ten wywiad do autoryzacji?
Widzę, że wzbudzam zaufanie, skoro już na samym początku zadaje mi pan takie pytanie. Bardzo pan teraz cierpi?
Tak.
Dlaczego nie znosi pan wywiadów?
Bo wolę być po drugiej stronie kamery i mikrofonu. Ale przy okazji premiery zwykle jest tak, że mam ustaloną liczbę wywiadów. Muszę wtedy rozmawiać z dziennikarzami, tak samo jak aktorzy. To obowiązek, z którego się wywiązuję, ale wychodzę z założenia, że wszystko, co mam do powiedzenia, powiedziałem już w filmie.
Strata czasu?
Trochę.
Dobrze, więc skoro już zgodził się pan na rozmowę, to zacznijmy i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Kilka lat temu, po premierze "Róży" zarzekał się pan, że nigdy więcej nie zrobi historycznego filmu...
Żartowałem.
Mówił pan, że wtedy po raz pierwszy zetknął się z bardzo emocjonalnym odbiorem ze strony widzów. Teraz jest podobnie?
Zmieniłem zdanie między innymi dlatego, że miałem kilka takich emocjonalnych odbiorów po "Róży", i w Polsce i za granicą. Pomyślałem, że może jednak warto dotknąć tematu historycznego i jak pomyślałem, to już od razu miałem w głowie...
Rzeź wołyńską...
To był trudny film. Długo go robiliśmy. Dla mnie to były cztery lata, bo zacząłem w 2012 roku. Po drodze miałem kłopoty finansowe, itd., ale efekt jest taki, że takich relacji emocjonalnych jak po "Róży" miałem sto razy więcej, a film dopiero wszedł na ekrany. Najmocniej odbierany jest na ziemiach odzyskanych, Wrocław i okolice, gdzie na kilku seansach 80% widowni stanowili Kresowianie i rodziny kresowe. Dla nich to zupełnie inne przeżycie. Tak samo jest na wschodzie. Najpierw cisza po projekcji, a potem kule emocji.
Ma pan poczucie, że to, co teraz pan zrobił, to coś więcej niż film?
Filmy są dobre albo złe. „Wołyń” jest filmem ważnym. Czy dobrym, rozstrzygną widzowie. Traktuję film poważnie. To znaczy nie mam nic przeciwko kinu rozrywkowemu, bo sam je oglądam, natomiast w pracy szkoda mi na to czasu.
Ogląda pan polskie komedie?
Widziałem „Planetę singli” i ten film mi się podobał. Może nie będę go miał na półce obok "Ojca Chrzestnego”, ale go obejrzałem i uważam, że to nie był stracony czas.
Boi się pan powiedzieć głośno, że film to misja?
Już kilka razy mi się wymsknęło.
Kilka tygodni temu odszedł wybitny reżyser Andrzej Wajda. Oglądałam kilka programów telewizyjnych z udziałem ludzi ze świata kultury i sztuki, którzy wymieniali pana nazwisko, jako dowód na to, że w Polsce nadal mamy wielkich twórców.
To miłe, krzepiące. Ja nie miałem okazji poznać pana Andrzeja, ale "Popiół i diament” i Ziemia obiecana” to są najlepsze polskie filmy. Filmy, na których się wychowałem.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że o swoich filmach może mówić z perspektywy co najmniej dziesięciu lat. W "Wołyniu" jest taka scena, gdzie Maciej Skiba (Arkadiusz Jakubik - przyp. red.) zapisuje najważniejsze daty z życia swojej rodziny. Gdyby pan miał zaznaczyć takie przełomowe daty w swoim życiorysie, to co by to było? Rok 2004, kiedy na ekranach kin pojawiło się "Wesele"?
No cóż. Życie nie składa się tylko z kręcenia filmów, ale u mnie tak się to zbiegło, że "Wesele" kręciłem w momencie, gdy na świat przyszedł mój pierwszy syn.
Przed czterdziestką?
No nie. Myślę, że już byłem po pięćdziesiątce (śmiech). Ale odpowiadając na pytanie - absolutnie najważniejsza jest dla mnie rodzina. Ona mnie trzyma w pozycji pionowej. To jest bardzo ważne, bo dzięki temu mam wolną głowę, żeby kręcić filmy. Lubię robić to, co robię. Mam też to szczęście, że z jednego filmu wchodzę w następny. Oczywiście mam też świadomość, że to się kiedyś skończy, ale na razie widzowie chodzą do kina. Na "Wołyń" też, więc mam nadzieję, że następny film uda mi się nakręcić w miarę szybko.
"Wołyń" obejrzało już ponad milion widzów. Powiedział pan, że po tym filmie dobrze by było, gdyby ludzie wrócili do domu i przytulili swoje dzieci. Ja nie mam dzieci, a jak wróciłam to nie mogłam spać...
No właśnie. A ja mam i tak myślę sobie, w jakim świecie przyjdzie im żyć...
Trudnym. Dla mnie ten film jest bardzo współczesny, jeśli mówimy o nacjonalizmie. Wystarczy, że przypomnimy sobie sytuację z ubiegłego roku, kiedy palono kukłę Żyda na rynku we Wrocławiu. Zapala się czerwona lampka.
To jest film wymierzony w ten skrajny nacjonalizm i pod tym względem jest on absolutnie współczesny. W tym filmie jest jeden ksiądz katolicki, a drugi prawosławny, ich kazania są diametralnie różne i bardzo wymowne. Tak sobie myślę, że można wśród tych współczesnych duchownych też znaleźć odpowiedniki dla jednego i drugiego. (śmiech)
Ale ten Kościół pana fascynuje!
(śmiech) Nie.
Chodzi panu po głowie polski „Spothlight”?
Pomyślimy. Może kiedyś.
Widzi pan w ludziach coś pozytywnego, czy raczej woli pan pokazywać ich wady? Wierzy pan w ludzi? Obraz polskiego społeczeństwa nie wygląda najlepiej w pana filmach.
Przyzwyczaiłem się, że te filmy, które kręcę nie będą wyświetlane w samolotach jako wizytówka Polski (śmiech). Wierzę w ludzi rano. Po południu mam z tym gorzej, a wieczorem nie wierzę i całą noc czekam na rano. Rozmawiamy o godzinie 11, więc zaraz nastąpi przejście. Wierzę w widza. „Wołyń” jest zrobiony z dużą wiarą w widza. Mam nadzieję, że takich ludzi, którzy odbiorą film wprost, czyli, że jest on wymierzony przeciwko Ukraińcom, nie będzie lub będzie bardzo mało.
Wiele osób go tak nie odbiera.
Nie chodzi o to, żeby przekonywać przekonanych, ale rozmawiam z gazetami prawicowymi, pójdę do brukowych.
Po co?
Żeby unikać sytuacji, jakie miałem kiedy jeszcze ten film powstawał. To sytuacje typu: „Zrobi sobie pan zdjęcie na tle flagi”? (śmiech)
Patrzy pan na to z przymrużeniem oka?
Nie, bo mam dzieci. Tu już nie chodzi o mnie, ale o nie, więc boję się tego, co się dzieje wokół.
A jak jest z tym dobrem i złem?
To jest tak jak powiedział Kapuściński: "Jeden cham zepsuje imprezę kulturalnych ludzi, a jeden kulturalny człowiek nie naprawi imprezy chamów”. To zło jest niestety bardzo intensywne, nawet, gdy jest go bardzo mało.
Słynny psycholog światowej sławy, prof. Zimbardo twierdzi, że zbrodniarzy z patologiczną osobowością, którzy wyrządzają krzywdę innym, jest stosunkowo niewielu. Znakomita większość sprawców zła to normalni, przeciętni ludzie, którzy pod wpływem okoliczności robią rzeczy, o których nie pomyśleliby wcześniej, że są do nich zdolni.
Dokładnie tak jest. Widać to doskonale właśnie w filmie "Wołyń".
Dużo siekier ma pan w domu?
Ponad sto, ale to nie po "Wołyniu". Ja już wcześniej miałem te siekiery.
Coś jeszcze ciekawego ma pan w domu?
Nie wiem. Dla każdego co innego jest ciekawe. Zbieram kapsle po piwie. Mam dość dużą kolekcję, ale kapsle zbieram, a siekiery mam (śmiech). Czasem, jak jestem na targu staroci, to sobie kupię jakiś tasak rzeźnicki, czy coś w tym rodzaju. Albo na Allegro. Większość siekier dostałem w prezencie.
Świetnie... Arek Jakubik trzyma w swoim gabinecie głowę, którą stracił w "Wołyniu", a pana charakteryzatorka, Ewa Drobiec ma w swoim domu to, co zostaje po pracy w pana filmach - odlewy twarzy Roberta Więckiewicza, czy Kingi Preis, albo włosy aktorów sprzed prawie dziesięciu lat, bo nie wiadomo, kiedy mogą się przydać...
Gdyby Ewa wydała album z eksponatami plus opisy i instrukcje obsługi, byłaby to prawdziwa kopalnia wiedzy dla charakteryzatorów. Ona pracuje przy ekstremalnych sytuacjach.
Każdy aktor, który z panem pracuje i należy do "ekipy Smarzola" mówi o ogromnych emocjach, z jakimi musi się zmierzyć pracując przy filmie. Pan jest bardzo oszczędny w słowach.
Ja po pierwsze jestem introwertykiem, a po drugie w przypadku "Wołynia" głupio jest mi mówić o emocjach i tym, ile mnie ten film kosztował. Widzę jak zachowują się ci widzowie, którzy pamiętają tamte wydarzenia. Przy nich te moje reżyserskie emocje, rozłożone na cztery lata, to jest nic w zderzeniu z prawdziwym życiem, z tym, z czym się mierzą ci, którzy widzieli, jak banderowcy torturowali i mordowali im bliskich.
A jak te cztery lata, kiedy pracował pan nad "Wołyniem" przeżyli pana bliscy? Czy pan wtedy, gdy żyje filmem, jest w ogóle w stanie żyć życiem rodzinnym?
Dobre pytanie. Wydaje mi się, że umiem oddzielić pracę od życia domowego, ale to może nie być prawda. Próbuję, ale to nie jest łatwe. Jest kilka takich czynności, gdy mogę się wyłączyć, czy zatracić. Żeby się nie rozwijać za bardzo - na przykład mecz piłkarski. Można mnie operować i nie poczuję.
Jest pan fanem piłki nożnej?
Jestem takim kibicem w kapciach, ale potrafię wyłączyć głowę. Jak rodziło mi się dziecko, byłem przy porodzie. O piątej, czy szóstej rano wyszedłem ze szpitala, kupiłem „Przegląd sportowy" i przeczytałem cały. Od deski do deski. Łącznie ze stopką, wynikami drugiej ligi piłki ręcznej, wyścigami psów w Nowej Zelandii, wszystko. Zajęło mi to półtorej godziny, po czym wróciłem do szpitala, do rodziny. Muszę mieć takie piorunochrony. Nauczyłem się wyłączać i oddzielać pracę od życia, bo w innym wypadku byłoby to niezdrowe. Oczywiście to jest mój punkt widzenia. Moja rodzina widzi to pewnie trochę inaczej. Niedawno mój syn, który miał wtedy 12 lat, zrobił w swojej szkole pogadankę o rzezi wołyńskiej. Sam na to wpadł, bo oni mają o tym tylko kilka linijek w podręczniku. Zapytał mnie, co tam się wydarzyło, a ja mu opowiedziałem, dobierając starannie i oszczędnie słowa. To było zaskakujące i piękne, ale rozumiem, dlaczego on to zrobił. Nie miał wyjścia, bo cały czas ten „Wołyń” był wałkowany w domu.
Informacji o rzezi wołyńskiej jest niewiele. Stąd głosy, że to nieodpowiedni moment na taki film?
Nigdy nie było dobrego czasu, żeby zrobić taki film. Za komuny absolutnie nie, bo ZSRR, potem Ukraina stała się państwem i uznaliśmy, że Ukraińcy potrzebują czasu, a teraz już mamy interesy ekonomiczne i polityczne z Ukrainą, siedzimy w nich po pachy. W międzyczasie wybuchła wojna, nasiliły się nastoje prawicowe. Wiadomo, że potrzebujemy dobrych relacji z Ukraińcami. Nikt nie ma co do tego wątpliwości, ale to pojednanie nie oznacza zapominania.
Pana syn przy okazji tej pogadanki, powiedział swoim kolegom i koleżankom w szkole: "Mój tata robi o tym film"?
Nie, chyba nie. On w międzyczasie zmienił szkołę. Teraz jego koledzy wiedzą o mnie więcej niż on, bo ja próbuję nie zaprzątać moim dzieciom głowy swoim kinem. Przyjdzie na to czas.
Pan jako dziecko chodził dość często do kina w swoim mieście...
Tak. To było kino "Nafta". Wszystko tam zresztą było "Nafta". I klub piłkarski i sekcja łucznicza, choć z łuku nie strzelałem. Pierwszym film na jakim byłem w kinie "Nafta" to "Winnetou część II". To moje oglądanie się zaczęło chyba w pierwszej, czy drugiej klasie szkoły podstawowej. Pięć razy w tygodniu byłem w kinie. Oglądałem wszystkie filmy bezkrytycznie. Patrzyłem tylko na akcję.
A dlaczego wybrał pan wydział operatorski, a nie reżyserski?
Tam było chyba 8 miejsc, żeby się dostać na 300 kandydatów, a na reżyserię wtedy było 6. Pomyślałem, że łatwiej się dostać na operatorkę (śmiech).
Czysta kalkulacja
Miałem też znajomych w takiej dwuletniej szkole w Krośnie, którą robiłem przez cztery lata i nie skończyłem. Oni wcześniej zdawali do szkoły filmowej i ja tak się o tym wydziale operatorskim dowiedziałem.
Ma pan sporo wspólnego ze swoimi aktorami. Trudną drogę pan przeszedł, by być w tym miejscu, w którym jest teraz. Podobnie było z Marianem Dziędzielem, Arkadiuszem Jakubikiem, czy Bartłomiejem Topą. Piekielnie zdolni ludzie, którzy czekali aż w polskim kinie coś zacznie się dziać...
Tak, ale warto też przypomnieć, że te lata dziewięćdziesiąte w polskim kinie to był też bardzo niedobry czas. Mieliśmy gonitwę za Ameryką. Za dwa złote próbowaliśmy zrobić kino akcji. Pomijam Pasikowskiego, bo zdarzyły się filmy, które coś znaczą, ale było ich bardzo mało. Weźmy te wszystkie „superprodukcje” czy ekranizacje lektur. Wyglądały, jakby chodziło w nich o wypranie pieniędzy, ale autobusy zawoziły dzieci ze szkół do kin i takie kino „stawało” się lubiane i potrzebne.
Pamiętam. Bałam się tych klasowych wycieczek do kina...
To był słaby czas. Dopiero od 2000 roku coś się zaczęło dziać. Powstawało najpierw trzy, potem pięć, czy sześć filmów, o których można rozmawiać i bez wstydu pokazać za granicą. Dziś idziemy w dobrym kierunku.
Naprawdę?
No wiem, wiem. Ale jeżeli PISF (Polski Instytut Sztuki Filmowej) zachowa swoją niezależność, to jestem spokojny.
Będąc na festiwalu filmowym w Gdyni i oglądając kilka świetnych filmów, zastanawiałam się, czy to nie jest ostatni taki dobry rok w polskim kinie?
Na razie PISF jeszcze istnieje. Myślę, że zlikwidowanie go, póki co, nie wchodzi w rachubę, ale niebezpieczeństwo połączenia go z jakąś inną instytucją, czyli de facto to samo, istnieje. Trzymam kciuki, żeby tak się nie stało, bo inaczej rzeczywiście będzie kiepsko.
Nie ma pan obaw, że kręci filmy w kraju, w którym dużą część ludzi stanowi elektorat PiS-u? Im dobra zmiana się podoba...
Moje robienie filmów ma się nijak do elektoratu, bo ja te filmy robię tak naprawdę dla siebie. Mogę to powiedzieć z perspektywy kilku, które zrobiłem, bo byłoby niedobrze, gdybym to powiedział już po „Weselu”. Wierzę, że zawsze znajdzie się grupa widzów o podobnej wrażliwości do mojej, która na te filmy pójdzie.
A reklamówki pan jeszcze robi?
Zdarza się, choć ostatnio nie miałem okazji, bo robiłem „Wołyń”. Ostatnią miałem przyjemność zrobić z Kevinem Spacey. Opowiedział, że jak kręcił „American Beauty”, to Sam Mendes, reżyser tego filmu po tygodniu zdjęć poszedł do producenta - to był Spielberg - i powiedział: „Przepraszam, źle zacząłem. Możemy jeszcze raz?” A ten mu odpowiedział: „Dobrze, dwa tygodnie przerwy i zaczynamy od nowa”. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji w Polsce, że idę do producenta i mówię: Przepraszam, źle zacząłem, mogę jeszcze raz? (śmiech)
Powie pan, jaki nowy film chodzi po głowie Wojtkowi Smarzowskiemu?
Chcę zrobić film o wczesnym średniowieczu. Już zacząłem przygotowania. Interesuje mnie wątek polityczny, sensacyjno - miłosny i wątek wierzeń słowiańskich. Ciekawe jest też to, że te pierwsze kościoły były stawiane na miejscu świątyń pogańskich.
Krzysztof Pieczyński jest w naszym kraju specjalistą od tych tematów...
Na pewno z nim będę rozmawiał.