John Borrell w życiu potrzebne jest szczęście

Podczas wojny domowej w Rodezji, życie uratował mu prezydent tego walczącego o niepodległość kraju, choć on sam nie miał pewnie o tym pojęcia. W Libanie przyglądał się z bliska izraelskiej inwazji, był świadkiem detronizacji cesarza Etiopii Haile Selassie I, relacjonował upadek komunizmu w Europie Wschodniej. John Borrell, były korespondent wojenny, osiadł na pięknych Kaszubach, gdzie stoczył walkę z realiami Polski po przemianach ustrojowych. Jak sam mówi, ta walka była dla niego trudniejsza niż praca korespondenta wojennego, jednak nie poddał się i stworzył wyjątkowy zakątek Kania Lodge, który przyciąga gości z całego świata. A to tylko jeden z jego ogromnych sukcesów. 

Zastanawiam się, czy wywiad możemy przeprowadzić w języku polskim. 

Ale ja mówię po polsku, jak siedmiolatek z Białegostoku, choć i tak jest lepiej niż 20 lat temu, kiedy się tu przeprowadziłem. Moja żona jest Polką i na początku w ogóle nie rozumiałem, czego ode mnie chce, kiedy mówiła po polsku. Pewnego dnia zapytałem ją - Ania, how do you say envelope in Polish? Odpowiada mi - koperta. Pojechałem więc na rowerze do sklepu papierniczego w Kartuzach i po drodze tak naprawdę już zapomniałem słowo „koperta”. Podszedłem do ekspedientki i powiedziałem: - Poproszę dwie duże kobiety. Domyślam się, że dla was „kobiety” i „koperty” brzmią zupełnie inaczej, a dla mnie w zasadzie był to ten sam wyraz. Wydawało mi się, że jeśli będę mówił głośno, to ekspedientka mnie zrozumie. Wykrzyczałem więc: - Poproszę dwie kobiety! Nie pomogło. Zastanawiałem się, co jeszcze mogę zrobić. Dobrym pomysłem wydało mi się pokazanie, o co mi chodzi. Zaprezentowałem więc, jak się liże kopertę. Biedna kobieta na pewno pomyślała, że jestem jakimś maniakiem seksualnym, a policja w Kartuzach pewnie nadal mnie poszukuje (śmiech).

Cofnijmy się w czasie. Ma pan 19 lat i zaczyna swoją pierwszą pracę w Nowej Zelandii. Jakie ma pan plany i marzenia?

Moje życie zawodowe rozpoczęło się w małej gazecie lokalnej w Nowej Zelandii. Kiedy pracujesz w małej gazecie, piszesz małe historyjki. Byłem w tym jednak całkiem niezły. Potem, jak większość młodych Nowozelandczyków, pojechałem szukać szczęścia w Australii. Dostałem pracę w The Australian, u Ruperta Murdocha, co było naprawdę ogromnym wyróżnieniem. Do tej pory zastanawiam się, dlaczego mnie zatrudnili, ale pewnie uznali, że jestem nieszkodliwy. Kiedy wyjechałem w pierwszą delegację, pomyślałem, że to całkiem niezła fucha. Podróżuję, mieszkam w dobrym hotelu, piję piwo w czasie pracy, a za wszystko płaci mój pracodawca. To właśnie chciałem robić w swoim życiu, być korespondentem. Pomyślałem, że atrakcyjnym miejscem byłaby np. taka Południowa Afryka, z ciekawymi ludźmi, ale też przepełniona niebezpiecznymi konfliktami. Tam też zostałem wysłany.

A co było dalej?

Potem był Londyn i praca dla Thomson Reuters. Zdałem sobie jednak sprawę, że to nie jest moje miejsce na Ziemi. W końcu zrezygnowałem. To był 1973 rok, trudny czas, afera Watergate, strajki i kryzys ekonomiczny w Wielkiej Brytanii. Nie był to dobry moment na zwalnianie się z pracy, nie mając innej w zanadrzu. Miałem 25 lat i myślałem, że jestem sprytny i szybko coś znajdę, ale tak się nie stało. Nikt nie chciał wysłać młodego dziennikarza do Afryki, czy do Azji. Nie chciałem zostawać w Wielkiej Brytanii. Postanowiłem więc zostać freelancerem. Przygotowywałem materiały m.in. dla BBC, The Economist, czy Observer. To była jednak ciężka praca. Dużo podróżowałem do Afryki, która wówczas przepełniona była wojnami. Spędzałem po 6 tygodni w danym miejscu, relacjonując konflikt. Warunki też były trudne. Dzieliłem pokój z innym dziennikarzem. Brakowało tam okien i toalety, za to komarów było co niemiara. Pamiętam taką historię, gdy do Czadu można było przedostać się jedynie rzeką. Promy oczywiście nie pływały, wynająłem więc kanoe. Wydałem na to całą dniówkę i zastanawiałem się, jak dostać rachunek, żeby jakoś się z tego rozliczyć. Nigdy nie dostałem tych 16 dolarów z powrotem. 

Na swojej drodze spotkał pan również Ryszarda Kapuścińskiego, z którym zresztą potem spędziliście setki godzin na rozmowach, nie tylko o polityce i sytuacji w Polsce. 

W 1975 roku przyjechałem do Angoli. Byłem tam z moim przyjacielem z New York Times. Dużo razem pracowaliśmy i podróżowaliśmy. Rodzice Michaela byli Żydami, którzy opuścili Polskę w 1937 roku. Wyjechali do Paryża, a potem do Nowego Jorku. Dorastał więc w domu, w którym mówiło się po polsku. Kiedy wszedłem do hotelu, zobaczyłem, że rozmawia z kimś w dziwnym języku. Przedstawił mi swojego rozmówcę i okazał się nim właśnie Ryszard Kapuściński. Po raz pierwszy więc usłyszałem język polski w Angoli. Kiedy relacjonowałem upadek komunizmu w Polsce, mieszkałem w Warszawie dokładnie naprzeciwko Kapuścińskiego. Często wieczorami zasiadaliśmy wspólnie i dyskutowaliśmy. Kiedy już prowadziłem Kania Lodge, odwiedził mnie kilkakrotnie. Wtedy siedzieliśmy nad jeziorem i wspominaliśmy pracę w Afryce. Przykre jest dla mnie to, że kilka lat po śmierci został posądzony o kontakty z SB, szczególnie, że takie oskarżenia postawić można wielu osobom i to zupełnie bezpodstawnie. 

Zadam pytanie, które pewnie bardzo często pan słyszy, ale nie mogę się powstrzymać. Jakie niebezpieczne sytuacje najbardziej zapadły panu w pamięć?

Miałem dużo szczęścia. Zawsze znajdowałem się na miejscu dwie minuty wcześniej lub później i tylko słyszałem, że zdarzyło się tam coś strasznego. Pamiętam jednak, jak byłem z kolegą w Rodezji. Relacjonowaliśmy tamtejsza wojnę domową. Pewnego dnia zabłądziliśmy i zostaliśmy zatrzymani przez tzw. żołnierzy. Kazali nam wysiąść z samochodu z rękami podniesionymi do góry. Zaprowadzili nas do buszu. Byliśmy przerażeni. Nasi koledzy, którym przytrafiła się podobna sytuacja, niestety zostali zastrzeleni. Posadzili nas na ziemi i nazwali białymi szpiegami. Przyszedł jeden z „oficerów”, elegancko ubrany, kazał nam wstać i zapytał: – Jesteś John Borrell, prawda? Był to środek buszu, a ja nie jestem Mickem Jaggerem. Odpowiedziałem, że tak, owszem, mając nadzieję, że to dobrze. Okazało się, że widział mnie w telewizji z prezydentem. Pozwolił nam odejść, zaznaczając, że nie możemy tu nigdy wrócić. Nie wiadomo, co stałoby się, gdyby nie ten przedziwny zbieg okoliczności. Mogli nas po prostu zabić. Wszyscy potrzebujemy w życiu szczęścia. Możemy być zdrowi, pewni siebie, zdolni, ciężko pracować, ale bez tej odrobiny szczęścia, możemy też wszystko stracić, w mgnieniu oka.

Czasem szczęściu trzeba dopomóc, szczególnie w zawodzie dziennikarza.

Ja określam to mianem cwaniactwa. Bardzo chciałem pojechać do Iranu, by zobaczyć nowy ustrój. Podróż do Teheranu nie należała do łatwych, a Irańczycy nie lubili dziennikarzy. Wiedziałem też, że jeśli coś zawalę, to będę musiał wracać, co mogło wiązać się z różnymi konsekwencjami prawnymi. Udało się. Spędziłem tam 10 dni i opisałem kilka naprawdę ciekawych historii. Gdy chciałem już wracać, okazało się, że lotnisko jest chwilowo zamknięte. Dla mnie deadline był święty. Wiedziałem, że muszę oddać materiał w terminie, bo czekają na niego miliony czytelników. Wziąłem taksówkę i pojechałem aż do granicy z Armenią i Turcją. Mieszkało tam wielu Polaków, którzy przyjechali do Iranu podczas II Wojny Światowej. Udałem się do Istambułu i znalazłem teleks, dzięki któremu mogłem wysłać dalekopis z moim tekstem. Teraz to nie do pomyślenia.

A potem przyszedł czas na zlecenie w Polsce.

Moja ostatnia praca dla Time, materiał o upadku komunizmu we Wschodniej Europie. Przyjechałem do Polski w 1989 roku. Miałem napisać o tym książkę, a skończyło się na obszernych artykułach. Potem wszystko potoczyło się szybko. Wziąłem ślub z Anią, gdańszczanką, którą poznałem w Nigerii, kiedy prowadziła zajęcia na tamtejszym uniwersytecie i przeprowadziliśmy się na Kaszuby. Dla wielu osób było to czyste szaleństwo. Pamiętam ten moment, kiedy złożyłem rezygnację w redakcji Time i zjeżdżałem windą do wyjścia. Czułem ulgę, prawdziwą ulgę. Po pewnym czasie jednak pomyślałem, że może ci ludzie w Nowym Jorku mieli rację, może jestem szalony. 

Początki w naszym kraju nie były dla pana łatwe. Co było największym wyzwaniem dla Nowozelandczyka na Kaszubach?

Chciałem zbudować Kania Lodge, miejsce inne niż wszystkie, które przyciągać będzie wyjątkowych gości. W 1992 roku Polska była zupełnie inna niż teraz. Korupcja, lokalne układy, szczególnie w małych miejscowościach, nie ułatwiały założenia jakiejkolwiek działalności. Całą swoją walkę opisuję zresztą w książce „Nad Jeziorem Białym”. Byłem korespondentem wojennym, myślałem, że nic nie może mnie złamać i zaskoczyć, a jednak. Ta wieloletnia walka z urzędami okazała się być największym wyzwaniem w moim życiu. Przeciwko mnie były też regionalne media. Założyłem wiec własną gazetę Express Kaszubski, który teraz wydawany jest on-line. Przez 5 lat walczyłem w sądzie z byłym burmistrzem Kartuz, który uważał, że to przeze mnie stracił urząd. Myślałem o tym, żeby wyjechać, oczywiście. Byłem wkurzony. Potraktowałem to jednak jako wyzwanie. Poza tym jestem uparty.

Czy można powiedzieć, że prowadzi pan teraz spokojne, sielskie życie?

Jestem bardzo szczęśliwy, że żyję na Kaszubach. Zwolniłem i większość czasu spędzam w domu. Gdy byłem dziennikarzem, obowiązywały mnie twarde terminy. Podoba mi się, że teraz mogę po prostu usiąść z kieliszkiem wina przed kolacją. 

Skoro już rozmawiamy o winie. Nowojorskie czasopismo Wine Spectator uznał kartę win w Kania Lodge, za jedną z najbardziej wyjątkowych na świecie. Od czego zaczął się ten spektakularny sukces?

Kiedy otworzyłem Kania Lodge, chciałem mieć dobre wino, by przyciągnąć znawców. Było to bardzo trudne na początku lat 90. W sklepach dostępne było wino tanie i drogie, ale brakowało tego dobrego. Importowałem więc trunki w Wielkiej Brytanii. Goście je pokochali, a z czasem prosili, bym im wysyłał kolejne butelki. Okazało się, że to kolejny sposób na biznes. Importowałem wina z całego świata, a w 1996 r. rozpocząłem pierwszą w Polsce jego sprzedaż wysyłkową. Lista klientów rosła, a my doczekaliśmy się też stacjonarnego sklepu w Gdyni Orłowie. 

Pozostając w temacie alkoholi, w Kania Lodge powstaje również wyjątkowa wódka Kania. Podawana jest m.in. w takich hotelach, jak paryski Ritz, czy Savoy w Londynie. W czym tkwi sekret tej prestiżowej współpracy? 

Naszą wódkę robimy w taki sposób, powiedziałbym „vintage”, tradycyjny. Powstaje ona z ziemniaków uprawianych na okolicznych polach. Ma zupełnie inny smak niż wódki komercyjne. Można ją pić zarówno zimną, jak i ciepłą, niczym koniak po obiedzie, tak też serwowana jest w Savoy. Trafiła tam przede wszystkim dzięki ścisłej współpracy z Londynem, gdzie mój syn prowadzi firmę. Od początku wiedzieliśmy, że nie chcemy eksportować naszej wódki do sklepów. Zależało nam na najbardziej ekskluzywnych hotelach i restauracjach. Stąd w jednej z londyńskich restauracji za butelkę zapłacimy aż 2000 dolarów. Dostępna jest również w Polsce, nie tylko w Kania Lodge, ale także m.in. w restauracji Atelier Amaro oraz w Mera Spa Hotel w Sopocie.

Czy pamięta pan pierwszego gościa Kania Lodge?

Oczywiście! Był to general manager American Express w Polsce. Wtedy tak wysokie stanowiska obejmowali tylko obcokrajowcy, teraz oczywiście jest inaczej. Kiedy otworzyłem Kania Lodge, chodziłem do ambasad i korporacji. Chciałem po prostu dobrze „sprzedać” to miejsce. Rzeczywiście przyjeżdżali do nas ambasadorowie, czy menadżerowie na najwyższych szczeblach. Doceniali m.in. to, że można było tu swobodnie porozumieć się po angielsku, dyskutować o polityce itp., co w tamtych czasach nie było powszechne.

Na koniec zapytam o to, co robiłby pan teraz, będąc korespondentem wojennym?  O czym by pan pisał?

Przede wszystkim pewnie byłbym bezrobotny (śmiech). Wszystko się zmieniło. Moje pokolenie było ostatnim, które pracowało dla dużych gazet, które było stać na to, by dawać nam dużo czasu na przygotowywanie materiału. Ludzie teraz nie mają czasu, chcą wszystko mieć szybko, tu i teraz. Ja w ten sposób nie pracuję.

 
John Borrell

Dziennikarz i biznesmen. Nowozelandczyk urodzony w New Plymouth. Były korespondent wojenny z Wietnamu, Bliskiego Wschodu, Afryki i Ameryki Południowej, który w latach 1968 – 1992 opisał kilkanaście konfliktów zbrojnych na świecie. Pracował m.in. dla Agencji Reutera, BBC, „The Economist”, „The Observer” i „The Guardian”. W 1982 r. związał się na stałe z amerykańskim tygodnikiem „Time Magazine”. Po upadku komunizmu w Europie Wschodniej i na Bałkanach zrezygnował z pracy dziennikarskiej, by zacząć nowe życie w Polsce. Wraz z żoną, Polką, osiedlił sie na Kaszubach i zbudował tam, nad jeziorem Białym, pensjonat Kania Lodge. W 1994 r., podczas układania listy win do restauracji w swoim pensjonacie odkrył, że w Polsce trudno o ciekawe wina. Założył więc Wine Express Ltd., pierwszą w kraju firmę importerską sprzedającą wina wysyłkowo i sprowadził do Polski m.in. pierwsze nowozelandzkie sauvignon blanc.