W sporcie osiągnął wszystko, ale wciąż głodny jest kolejnych wyzwań. Niedawno przeprowadził się z Warszawy do Gdańska, tu się ożenił, tu prowadzi interesy i przede wszystkim promuje żeglarstwo. Żeglarz z krwi i kości, golfista hobbysta, a przy okazji perspektywiczny biznesmen. Mateusz Kusznierewicz.
Dlaczego tak utytułowany, sławny sportowiec, bywalec salonów przeprowadził się z Warszawy do Gdańska? Tylko dlatego, by być bliżej morza?
- Zacznę od tego, że z perspektywy czasu czuję, że dobrze zrobiłem. Morze faktycznie mnie skusiło. To jest moje całe życie, moja pasja, ale nie chodzi tu tylko o sport, ale o styl życia. Lubię przestrzeń, świeże powietrze, wolność, nie lubię zawrotnego tempa życia, przykładam dużą wagę do stosunków międzyludzkich. Zauważyłem bardzo dużą różnicę pomiędzy Trójmiastem, a stolicą. Oczywiście Warszawa jest wspaniałym miastem, jest tam wiele możliwości, ale żyje się w takim pędzie, że w pewnym momencie musiałem powiedzieć dość. Jednak głównym powodem przeprowadzki był fakt, że tutaj mam swoją bazę żeglarską i tu się przygotowuję do igrzysk w Londynie w 2012 roku. Na igrzyska wypłynę właśnie z Gdańska. Nawiązałem też współpracę z miastem Gdańsk i pełnię honory ambasadora Gdańska do spraw morskich. Wiele czynników zbiegło się zatem w tym samym czasie i dzięki temu jestem mieszkańcem Gdańska.
- Gdańsk nie był dla ciebie zupełnie obcym miastem. Bywałeś tu dość często w dzieciństwie.
- Zgadza się. Mój tata ma w Gdańsku rodzeństwo zatem przyjeżdżałem często w odwiedziny do rodziny. Często też przyjeżdżałem na treningi, regaty. Nie mogę jednak powiedzieć, że dzięki temu poznałem dobrze Gdańsk. Dopiero poznaję to miasto.
- Masz swoje ulubione miejsca w Trójmieście? Które jest najbardziej fascynujące?
- Zawsze marzyłem, aby mieszkać w okolicach wody. W Gdańsku udało mi się kupić mieszkanie w pobliżu wody. Wstaję rano z łóżka i widzę łódki płynące po Motławie. To piękny widok. Bardzo lubię naszą gdańską marinę. Ze znajomymi często spotykam się na łódce. W pobliżu mariny są fajne knajpki, urokliwa starówka. Jest piękna plaża na Stogach, niezwykle urokliwa trasa rozpoczynająca się w Brzeźnie, którą na rowerze, czy na rolkach można się dostać do Sopotu, a nawet z drobną przerwą, do samej Gdyni. Pamiętam, że tym odcinkiem plaży zimą biegłem na nartach biegowych.
- Niedawno miasto Gdańsk zaproponował ci udział w kampanii promocyjnej miasta. Na czym polega ta kampania, bo to jest podobno cały program edukacji morskiej?
- To jest praca u podstaw, która musi przynieść efekty. Gdańsk jest morską stolicą Polski i miastem o ogromnym potencjale. Nakreśliliśmy konkretny, długofalowy plan oparty na kilku podstawowych filarach. Pierwszy filar to promocja miasta, drugi to edukacja, trzeci to rozwój infrastruktury żeglarskiej, czwarty to organizacja i ściągnięcie do Gdańska dużych imprez żeglarskich. Wspomnę tu choćby o programie edukacyjnym. Dzięki naszej pracy ponad 3600 dzieci wypłynie w rejsy żeglarskie po gdańskich akwenach. Jest to największy program edukacyjny o charakterze żeglarskim w Polsce! Zależy nam, aby spojrzeli na swoje miasto od innej strony, poznali jego historię, dowiedzieli się do czego służył żuraw, co się kiedyś działo na nabrzeżach, dlaczego w Gdańsku jest tyle bram, do czego służą latarnie morskie, jakie znaczenie dla historii ma Stocznia Gdańska, Westerplatte, itp. Dzieciaki poznają miasto, ale też żeglują, wiele z nich łapie bakcyla i zapisują się do klubów żeglarskich. O to właśnie chodzi.
- Kształcimy młodzież, zaszczepiamy w młodym pokoleniu żeglarskiego bakcyla, ale jak poradzić sobie z infrastrukturą, a raczej jej brakiem. Gdańsk, miasto o morskiej tradycji, nie może się poszczycić dobrą infrastrukturą.
- Potencjał naszego wybrzeża jest olbrzymi, jednak nasze rodzime żeglarstwo nie rozwinęło się na tyle, abyśmy dzisiaj mogli czerpać z tego odpowiednie profity. W marinach w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie, Świnoujściu i w wielu innych polskich portach jest wciąż za mało miejsc postojowych. Lista oczekujących na miejsce w gdańskiej marinie liczy około 60 osób. Oni wszyscy chcieliby trzymać tutaj swoje łódki przez cały rok, mimo że opłata nie jest mała. To cieszy, ale na tym polu mamy wiele do zrobienia. Żeglowanie na Bałtyku jest modne, ale i przyjemne, ludziom już się nudzi żeglowanie non stop na przykład po Chorwacji. Fajnie by było, abyśmy mogli sobie wsiąść na łódkę w Gdańsku, zacumować w marinie w Sopocie, popłynąć na rybkę do Helu, a później w Jastarni wziąć udział w regatach.
- Gdzie w Gdańsku mogłyby powstać takie mariny?
- Trzy mniejsze mariny powstaną w Gdańsku do końca przyszłego roku. Jedna kajakowa przy Żabim Kruku, druga niedaleko Ołowianki, trzecia przy moście wantowym. Widzę wiele takich miejsc, rozmawiam z urzędnikami, aby można było otworzyć niektóre mosty, aby udrożnić szlaki żeglarskie. Ważne jest rozwinięcie partnerstwa publiczno - prywatnego, bo tylko dzięki temu można do inwestycji w mariny zachęcić prywatnych inwestorów.
- Czy jest jakiś światowy, europejski punkt odniesienia, wzór, do którego dążymy? Czy Gdańsk może stać się drugim Monte Carlo?
- My żyjemy w trochę innych warunkach i innej rzeczywistości zatem Monte Carlo tu nie będzie (śmiech). Dążymy jednak do wzorców wypracowanych przez kraje basenu Morza Bałtyckiego. To również bardzo wysoka jakość.
- Tutaj w Gdańsku przygotowujesz się do Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Czy po tylu sukcesach masz jeszcze motywację do ścigania się?
- To jest podstawa każdego sukcesu i ja tą motywację w sobie mam. Żeglarstwo to moja pasja, można ten sport uprawiać przez długie lata, nie ma ograniczeń wiekowych. Poza tym mam super team. Pływam na dwuosobowej łódce klasy Star z Dominikiem Życkim, z którym świetnie się rozumiemy. Najważniejsze, że mamy dużo frajdy i radość z tego, że żeglujemy razem. Ja to lubię, nie robię nic na siłę. Gdybym nie miał motywacji skończyłbym karierę.
- Wspominasz jeszcze rok 1996, złoty medal olimpijski i atmosferę swoich pierwszych igrzysk olimpijskich?
- Tego się nigdy nie zapomni. Byłem wtedy młokosem, miałem 21 lat. To były moje pierwsze igrzyska i nie bardzo wiedziałem o co tam chodzi. To był fantastyczny moment, ale teraz z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że ten złoty medal wywołał istną lawinę. O żeglarstwie zaczęto mówić, dzwonili do mnie z klubów żeglarskich i mówili, że nie mają już miejsc na obozy dla młodzieży. Wszyscy chcieli żeglować. Rodzice swoim dzieciom nadawali imię Mateusz, na akwenach zaczęło się pojawiać coraz więcej łódek. To była największa wartość tego medalu.
- To złoto było ogromną sensacją. Nikomu nieznany, 21 - letni Polak, pokazuje utytułowanym rywalom plecy na igrzyskach i to w sposób budzący najwyższy szacunek. Jak udało się tego dokonać?
- Ja chłonąłem te igrzyska, ich atmosferę, klimat. Ahhhh, jak ja się dobrze wtedy bawiłem (śmiech). Byłem młody, niedoświadczony, zatem wystartowałem bez ciśnienia. Byłem jednak doskonale przygotowany. Okazało się, że moi rywale, bardzo doświadczeni, spalili się, nie wytrzymali presji i popełniali błędy, a ja korzystałem z każdej okazji i wykorzystywałem każdy ich błąd.
- Mówisz, że w Atlancie dobrze się bawiłeś. Podobno nieźle imprezowałeś?
- Przesada. Wszystko w granicach rozsądku. Pełen profesjonalizm. Mówiąc, że dobrze się bawiłem, miałem na myśli właśnie chłonięcie atmosfery igrzysk, poznawanie ich całym sobą. Nocy nie zarywałem. To był jednak fantastyczny czas, bardzo udane igrzyska dla Polski. Medalowe żniwo zapaśników, złoto Renaty Mauer, Pawła Nastuli, Roberta Korzeniowskiego, srebro Artura Partyki i jeszcze kilka innych medali. Nic więc dziwnego, że w polskiej ekipie przez całe igrzyska była atmosfera wielkiego święta.
- Po powrocie z Atlanty twoje życie totalnie się zmieniło. W zasadzie stałeś się królem życia.
- Moje życie odwróciło się o 180 stopni. Na igrzyska jechałem jako mało znany sportowiec, a już kilka tygodni później miałem status gwiazdy, którą notabene się nie czułem. Propozycje spływały non stop, od wywiadów, przez występy w telewizji, różnego rodzaju spotkania, pokazy, po oferty reklamowe. Był to taki okres, że praktycznie próbowałem wszystkiego, z każdej propozycji starałem się skorzystać. Nie powiem, ogrzewałem się w blasku fleszy, poznałem mnóstwo ludzi z pierwszych stron gazet. Czas miałem zapełniony praktycznie od rana do późnego wieczora. A przecież jeszcze była rodzina, przyjaciele. Nie da się ukryć, że dla chłopaka, którego życie kręciło się do tej pory tylko wokół regat, było to zupełnie inne życie, inny świat.
- Kiedy przyszło opamiętanie i świadomość, że Kusznierewicz wyskakujący z każdej lodówki to niekoniecznie dobry pomysł na kreowanie własnego wizerunku?
- Opamiętanie przyszło szybko. W ciągu trzech miesięcy po tamtych igrzyskach dwa razy straciłem przytomność z przemęczenia. Powiedziałem sobie wtedy, że trzeba po pierwsze zwolnić tempo, po drugie bardziej rozważnie i selektywnie korzystać z napływających propozycji. Była to dla mnie dobra lekcja życia.
- Propozycji pewnie masz mnóstwo do dzisiaj, ale dzisiaj nie wyskakujesz z każdej lodówki.
- Przede wszystkim, z pomocą moich konsultantów, bardzo pracuję nad swoim wizerunkiem. Miałem to szczęście, że otrzymałem propozycje reklamowe od bardzo poważnych, prestiżowych firm, czy marek. Było to dla mnie bardzo nobilitujące, tym bardziej, że w tym samym czasie otrzymywałem też propozycje reklamy chipsów, czy okien. Specjaliści od wizerunku i marketingu uświadomili mi jednak, że nie można brać wszystkiego, że warto obrać sprecyzowany kierunek. Młody człowiek, który ma pasje, żelazne zasady, odnosi sukcesy jest idealnym partnerem dla prestiżowych marek będących również synonimem sukcesu. Ważne w tym wszystkim było też żeglarstwo, kojarzone jako sport ekskluzywny, ale nie hermetyczny, sport, w którym obowiązują powiedziałbym rycerskie zasady, gdzie bardziej liczy się fair play niż na przykład wzajemne bicie się po pyskach.
- A propos, dałeś kiedyś komuś po pysku?
- Nie, nigdy nikogo nie uderzyłem. To nie w moim stylu. Kiedyś, ze znajomymi, przegoniliśmy łobuzów, którzy znęcali się nad psem. Ten widok mną tak wstrząsnął, że złapałem kija i lałem po plecach. Uciekali bardzo szybko. Wolę jednak siłę słowa niż pięści.
- Wracając do showbiznesu. Nie kusi by zatańczyć, pojeździć na lodzie, zaśpiewać jak wiele innych gwiazd?
- Zupełnie nie. Z „Tańca z Gwiazdami” już przestali nawet dzwonić, bo konsekwentnie odmawiam. Nie ma chyba programu tego typu, z którego by nie dzwonili. Nie będę się jednak ośmieszał. Myślę, że każdy, kto decyduje się na udział w tego typu programach powinien sobie odpowiedzieć na pytanie, czy to jest zgodne z jego wizerunkiem, jego zasadami. Dla mnie byłoby to śmieszne, po prostu stałbym sie niewiarygodny.
- Najdziwniejsza propozycja reklamowa, którą dostałeś?
- Może nie najdziwniejsza, ale najbardziej ekstremalna. To była reklamówka Old Spice. Musiałem zjechać na desce snowboardowej i wybić się w górę ze skoczni tak, aby kamerzysta uchwycił ładnie mnie w locie i logo firmy na desce. Udało się, sęk jednak w tym, że wtedy pierwszy raz w życiu miałem deskę na nogach (śmiech).
- Wróćmy do sportu. Był taki moment, w którym miałeś chwile zwątpienia, rezygnacji, gdy chciałeś to wszystko rzucić w cholerę i po prostu od żeglarstwa odpocząć?
- Tak, po igrzyskach w Sydney w 2000 roku. Jechałem tam jako główny faworyt. Przed igrzyskami wygrywałem wszystko, zatem wszyscy na mnie liczyli. Presja była ogromna. Zająłem jednak czwarte miejsce. Naprawdę chciałem to rzucić w cholerę, jednak, gdy emocje opadły uświadomiłem sobie, że przecież żeglarstwo to jest to, co lubię robić najbardziej, że najważniejsze jest samo pływanie, a nie wyniki. Wiele osób mi mówiło, że jak odnajdę radość z pływania, to wyniki przyjdą same. Gdy cztery lata później stałem na trzecim stopniu podium w Atenach moje myśli powędrowały w kierunku tych chwil zwątpienia i bardzo się ucieszyłem, że jednak wtedy się nie poddałem. To była piękna nagroda za tą wytrwałość.
- Dlaczego przesiadłeś się z Finna na łódkę klasy Star? Czy powodem było poszukiwanie nowych wyzwań, motywacji?
- Chciałem to zrobić w momencie, gdy będę miał na swoim koncie dwa medale olimpijskie. Myślałem, że nastąpi to po Sydney, ale musiałem odłożyć te plany na kolejne cztery lata. Mijając linie mety na igrzyskach w Atenach i wykonując swój triumfalny skok do wody, wiedziałem, że był to mój ostatni wyścig na Finnie. Mógłbym dalej pływać w tej klasie, zdobywać kolejne medale, tytuły mistrzowskie, ale to już nie byłoby to. To byłoby za łatwe. Dlatego teraz pływam na Starze, ale też kwestią czasu jest, kiedy zacznę pływać na jeszcze większej łódce. Trzeba cały czas szukać nowych wyzwań.
- A wyzwaniem nie byłby udział w regatach typu Volvo Ocean Race, czy Puchar Ameryki?
- Już miałem kiedyś taką konkretną propozycję, ale ją odrzuciłem.
- Odrzuciłeś propozycję, o której marzy każdy żeglarz? Propozycję, która w naturalny sposób wiąże się z wyzwaniem, prestiżem i sporymi pieniędzmi?
- Oprócz tego wiąże się to z całkowitym podporządkowaniem się teamowi. Trzeba temu poświęcić wszystko, być dyspozycyjnym przez 24 godziny na dobę, całkowicie zmienić swoje życie, odizolować się od rodziny, przyjaciół, dotychczasowego trybu życia. Nie miałbym czasu na nic, a ja za bardzo kocham życie, aby rezygnować z przyjemności typu podróżowanie, golf, rodzina. Może kiedyś się na to skuszę, dzisiaj jednak jestem na innym etapie życia.
- Jesteś sportowcem, ale też człowiekiem biznesu. W jakich dziedzinach się obracasz, gdzie inwestujesz pieniądze?
- Biznes to takie moje oczko w głowie. Nie chcę żyć tylko ze sportu. Prowadzę kilka projektów. Główny to oczywiście kompleksowa współpraca z firmami, z którymi mam podpisane umowy sponsoringowe. Mam też spółkę, która jest przedstawicielem na Polskę trzech francuskich stoczni jachtowych. W ostatnim roku sprzedaliśmy kilkanaście jachtów. Są to luksusowe marki, na które w Polsce jest coraz większy popyt. Kolejny projekt to budowa ośrodka żeglarsko - wypoczynkowego w przepięknej miejscowości Swornegacie na Kaszubach. Wspomnę też o portalu społecznościowym MyŻeglarze.pl. A pieniądze inwestuję głównie w siebie, w swoje pomysły, projekty biznesowe.
- Sprowadzasz luksusowe jachty motorowe. Jest na nie popyt w naszym kraju?
- Zdecydowanie tak. Rocznie w Polsce sprzedaje się około 25 jachtów kosztujących ponad 2 miliony euro. My w kryzysie sprzedaliśmy kilkanaście trochę tańszych jachtów. To pokazuje już skalę zjawiska. W polskich marinach stoi mnóstwo jachtów wartych kilkaset tysięcy euro. Wielu Polaków cumuje swoje jachty w portach europejskich, znam kilka osób, które mają jachty w Cannes, czy na Majorce.
- Sport to oczywiście regaty, treningi, praca nad sprzętem, do tego różne biznesy. Gdzie w tym wszystkim czas na przyjemności?
- Tego czasu jest mało, ale zawsze staram się go znaleźć. Jestem osobą aktywną, lubię spędzać czas na świeżym powietrzu. Zimą jeżdżę na nartach, latem gram w golfa, tenisa. Lubię podróżować, planuję właśnie rodzinny rejs do Japonii. Dużo przyjemności daje mi kino, ostatnio zainteresowałem się fotografią. Natomiast największą moją pasją jest żeglarstwo, to jest mój świat, moje życie.
- Znajdujesz jeszcze czas, na takie pływanie rekreacyjne, bez ciśnienia, bez celu, po prostu dla czystego relaksu?
- Zdecydowanie tak. Na przykład na rybkę na Hel i z powrotem. Niedawno z fajnym towarzystwem pływaliśmy katamaranem na Karaibach. Robiłem za kucharza, barmana, sternika i świetnie się bawiłem.
- Żeglarstwo jest Twoją pasją, ale ważne miejsce w Twoim życiu zajmuje także golf.
- Uwielbiam sporty na świeżym powietrzu i takie, przy których trzeba trochę wytężyć mózg. Golf taki właśnie jest. Nie lubię jednak tej całej otoczki towarzyszącej golfowi. Mam swoje sprawdzone grono znajomych, z którymi często gram, a przy okazji można pogadać, coś załatwić. Lubię rano pójść na pole i grać na boso czując jeszcze świeżą rosę na stopach. Granie na boso jest co prawda niezgodne z golfową etykietą, ale kontakt stóp ze świeżą trawą jest tak przyjemny, że nie mogę sobie tego odmówić.
- Czyli łamiesz tą żelazną etykietę golfową?
- Zdarza mi się (śmiech). Powinno się mieć kołnierzyk, zdarza się mi czasem zagrać w t-shircie. Generalnie nie ma problemu, jak się gra rekreacyjnie, a nie na przykład w turnieju, to nikt się tego nie czepia.
- Do Gdańska przeniosłeś się z rodziną. W Gdańsku, ty i Iza, zawarliście związek małżeński...
- O życiu prywatnym za bardzo nie lubię mówić. Iza jest fantastyczną kobietą. Jesteśmy świeżo po ślubie. Mieliśmy fantastyczny ślub, który odbył się na jachcie, na morzu, w gronie samych przyjaciół. Iza jest góralką. Mamy mnóstwo przyjaźni, miłości i szacunku w stosunku do siebie. Mamy podobne pasje, lubimy spędzać ze sobą czas, pielęgnujemy naszą miłość. Założyliśmy rodzinę, chcemy mieć dzieci.
- Jak się poznaliście?
- Poznaliśmy się przez naszego wspólnego przyjaciela, prezesa Mercedesa. Iza u niego pracowała, jak natomiast jestem od lat z Mercedesem związany. Można zatem powiedzieć, że połączyła nas gwiazda Mercedesa (śmiech).
- Co ci imponuje w kobietach, w twojej żonie?
- Ważne jest podejście do życia, do innych ludzi. W mojej żonie imponuje mi to, że ją wszyscy lubią. Oczywiście zwracam też uwagę na to, jak kobieta wygląda. Musi być zadbana, ładnie ubrana, do tego odpowiedni makijaż, włosy. Te wszystkie elementy muszą ze sobą grać. Przede wszystkim jednak ważny jest charakter, lubię kobiety potrafiące wzbudzić swoją osobą zainteresowanie.
- A czy jest coś, czego nie lubisz w sobie, coś, co ciężko ci zaakceptować?
- Mam sporo wad, ale nie wiem, czy powinienem o nich mówić. Jedną z takich cech jest brak konsekwencji. Mam zawsze mnóstwo pomysłów, wiele rzeczy zaczynam robić, ale brakuje mi czasu i sił, aby je dokończyć. Na szczęście mam wokół siebie ludzi, którzy mi w tym pomagają. Ja jestem takim wizjonerem, kreatorem, a inni po prostu kontynuują to, co ja zacząłem.
- Widzisz siebie na emeryturze? Jaki to jest obraz?
- Włochy, konkretnie Toskania, słońce i łódka gdzieś niedaleko. Może jakiś hotelik przy plaży, z mariną jachtową i ja na tarasie wyciskający oliwki. Ja w ogóle bardzo poważnie rozważałem przeprowadzkę do Włoch. Wybrałem jednak Gdańsk. I był to najlepszy wybór!
Jakub Jakubowski
Zdjęcie Ireneusz Zdrowak /photo - flow
Podziękowania dla Hotelu Hilton
w Gdańsku za udostępnienie basenu do sesji zdjęciowej