Specjalizuje się w tematach ekstremalnych - docierając tam, gdzie nikomu innemu nie udało się dotrzeć. Pokazała obozy śmierci w Korei Północnej, rozmawiała z szefami kolumbijskiej mafii narkotykowej, z dowódcami separatystów baskijskich z ETA, pokazała działalność Camorry. Jako jedyna dziennikarka przeprowadziła wywiad z Michaiłem Gorbaczowem w dzień po nieudanym puczu Janajewa. Rozmawiała z Borysem Jelcynem i dziećmi z Biesłanu. Ewa Ewart, wybitna dokumentalistka związana z BBC i TVN 24, to z pewnością jedna z najwybitniejszych Polek. Kobieta, która zmienia świat.
Ewa Ewart po trzydziestu latach wróciła do Polski - właśnie w ten sposób o pani powrocie informowały media. Serio wróciła pani tak na stałe?
Wróciłam, ale nie postrzegam tego powrotu w kategoriach stałych, czyli że spakowałam walizki z całego świata, pozbierałam swoje zabawki i zjechałam ponownie do Polski. Mam głębokie poczucie bycia obywatelką świata. Warszawa to kolejny etap, który wyniknął w sposób naturalny. W 2008 roku zupełnie przypadkiem rozpoczęłam współpracę z TVN 24, która zbiegła się z chęcią przebudowania mojego życia. Zwłaszcza zapragnęłam zmian zawodowych. Po blisko dwudziestu latach pracy w BBC, z różnych powodów, poczułam zdecydowany przesyt. To nastąpiło jeszcze zanim odezwał się do mnie TVN.
To znaczy?
Miałam za sobą wiele lat przepracowanych w zawodzie i sporo osiągnięć. Miałam tez duże szczęście ponieważ rozpoczęłam prace w redakcji dokumentu społeczno - politycznego BBC w latach kiedy, kiedy ten gatunek był szczególnie dopieszczany przez kierownictwo. Mieliśmy fantastyczne warunki pracy, możliwości rozwoju i realizacji najbardziej śmiałych ambicji. Z biegiem czasu, sytuacja zaczęła się zmieniać, tak jak we wszystkich światowych mediach. BBC nie ustrzegło się przed uleganiem pewnym globalnym trendom.
Mówi pani o tabloidyzacji?
W pewnym sensie tak. Aczkolwiek nie powiedziałabym do końca, że BBC się stabloidyzowało, ale na pewno nasza redakcja czuła te zmiany ulegania ogólnym trendom najbardziej. Propozycja współpracy z TVN24 przyszła w odpowiednim momencie i wszystko się potoczyło bardzo szybko. Rok po tym jak nasz cykl dokumentów, który realizuję wspólnie z redakcyjnym kolegą Jackiem Stawiskim, na dobre zagościł na antenie TVN24, przyszła pierwsza propozycja realizacji filmu dla stacji na pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej. Miałam świadomość, że zgodziłam się na skok do wody, nie wiedząc czy i gdzie jest dno. Doskonale zdawałam sobie sprawę, jakiego tematu się podejmuję w sytuacji, kiedy już wszyscy wiedzieli co się stało, kto zabił prezydenta i każdy miał opinię na ten temat.
No właśnie. Jak w takiej sytuacji zrobić dokument?
Od samego początku uważnie się przyglądałam i obserwowałam, co się w tym temacie dzieje. Chciałam się zwrócić do wszystkich głównych aktorów dramatu, ale bardzo szybko sobie uświadomiłam, że ta tragedia została przechwycona do celów politycznych, co napełniło mnie ogromnym obrzydzeniem. Rezygnacja z początkowej koncepcji przyszła bardzo szybko. Skupiłam się na pokazaniu dramatu jednostki. Wiem, że to była tragedia Polaków, ale to był też dramat, jaki przeżywało przede wszystkim 96 rodzin.
Drugi film w Polsce zrobiła pani na 70 rocznicę powstania warszawskiego. Znowu wyzwanie?
Kolejny bardzo trudny temat, wobec którego spór nie zostanie rozwiązany. Tu też poszłam podobną koncepcją. Wiedziałam, że jestem ostatnią osobą, która ma prawo do jakichkolwiek ocen, bo kim ja jestem, żeby roztrząsać kwestie słuszności lub błędu decyzji o powstaniu? Pojmuję swoją rolę jako dokumentalistki niezwykle jasno. Myślę, że każdy z moich filmów jest potwierdzeniem, ze trzymam się twardo określonych zasad.
O to właśnie chciałam panią zapytać. Mam wrażenie, że w żadnym z pani filmów nie ma pani osobistych emocji. Mylę się?
Nie. Ma pani rację. Podchodzę do swojego zawodu z dużą pokorą. Postrzegam swoją rolę jako służebną. Ja służę jako łącznik pomiędzy widzem, tematem i jego bohaterami. Poczytuję za swój obowiązek tak skonstruować film, tak podać temat, żeby przede wszystkim widz mógł ten film zrozumieć. Chcę żeby ten film dla niego zaistniał na poziomie emocjonalnym, by przemówili do niego bohaterowie. Jeśli te wszystkie warunki zostaną spełnione to oznacza, że wypełniłam swoje zadania jako dokumentalistka. Ja sama jestem elementem głęboko podrzędnym.
Dlaczego? Wiele osób lubi się, przepraszam za wyrażenie, "lansować".
Wiem. I nie oceniam. Jest taki twórca amerykański - Michael Moore, którego każdy film dokumentalny jest wydarzeniem. Ja go bardzo cenię, miedzy innymi za odwagę brania się za tematy trudne, kontrowersyjne i potencjalnie niebezpieczne dla niego. Natomiast kompletnie się nie zgadzam z jego koncepcją, że występuje w co drugim ujęciu. Jest to pokazanie tematu głęboko przez pryzmat autora. Mnie jako odbiorcy takiego przekazu, bardzo trudno skupić się na temacie i na bohaterach, bo bez przerwy widzę Michaela Moore'a.
Co tworzy dobry dokument: temat, czy bohater?
Moja odpowiedź jest zawsze taka sama. Absolutnie stawiam na dobrego bohatera. Wielokrotnie się przekonałam, że to właśnie on potrafi obronić nawet mało porywający temat, ale dokładnie tak samo to działa w drugą stronę. Może być porywający temat, niesłychanie zajmujący, ale bohater, który będzie miał osobowość ulicznej lampy nie "sprzeda" tego filmu.
Wiele osób nie jest sobie w stanie wyobrazić, że to kobieta może zrobić dokument o korupcji Jelcyna w Rosji...
Jestem ostatnia, by klasyfikować tematy na kobiece i męskie. Używam innych kryteriów, tematy dzielę na interesujące, bardzo interesujące i misyjne, które należy zrealizować. Przez całe 20 lat pracy w zasadzie nigdy nie miałam problemu z tematem, który mi powierzono. Ani też z takim, który sama sobie wynalazłam, jak np. film o separatystach baskijskich z ETA.
Podobno w redakcji BBC to pani miała opinię tej do zadań specjalnych?
Myślę, że padłam ofiarą własnej skuteczności działania. A to co przyczyniło się do powstania opinii o mnie, że jak diabeł nie może, to trzeba tam posłać Ewę, to chyba moja praca w obszarach postsowieckich i w Rosji.
Ta Rosja rzeczywiście jest bardzo widoczna w pani zawodowym CV.
Doskonale znałam ten teren i bardzo swobodnie się tam poruszałam. Wcześniej pracowałam trzy lata w Moskwie dla Amerykanów, znałam rosyjski, więc jak pojawiał się temat rosyjski do zrobienia, to był to byłam pierwszą osobą, o której myślał naczelny. Zaczęłam z tym walczyć i starałam się udowodnić, że mogę jechać w każdy zakątek świata. Na szczęście się udało. Pracowałam w zasadzie prawie wszędzie poza Bliskim Wschodem. I przyznam się szczerze, że kiedy się zaczęła wojna w Iraku, ja już miałam za sobą obsługę tylu konfliktów, byłam trzykrotnie na wojnie w Czeczenii, że moim największym pragnieniem było, aby tam nie jechać. Byłam przekonana, że w realizacji tematów trudnych i niebezpiecznych już odpracowałam swoją karmę.
Ale gdyby trzeba było...?
To najprawdopodobniej bym pojechała, ale bardzo niechętnie.
Pani Ewo, opowiada pani o tym wszystkim, jak o celu, który trzeba było zrealizować. A gdzie to ludzkie uczucie strachu? Nigdy się pani nie bała?
Jeżeli się bałam, to nie dopuszczałam do tego, by to uczucie mnie zdominowało. W sytuacjach podbramkowych świadomie odłączałam strach i kierowałam się sprawdzonym systemem zadaniowym: jestem tu i teraz, działam. Poza tym odpowiedzialność za całą ekipę sprawiała, że na ten strach w mojej głowie nie było miejsca.
Część pani filmu pt. "Wojna kokainowa" stanowi rozmowa z jednym z najbardziej bezwzględnych terrorystów. Rozmowa twarzą w twarz z kimś takim była potrzebna?
Tak, bo chciałam dotrzeć do wszystkich aktorów tego konfliktu. Wiedziałam, że tylko w ten sposób będę mogła pokazać ten konflikt od podszewki i w bardzo wiarygodny sposób. Byli partyzanci lewicowi, po środku był prezydent kraju reprezentujący nieudolny rząd, który z miernym skutkiem próbował ten konflikt rozwiązać od jego zarania, a po prawej stronie były prawicowe oddziały Carlosa Castanio, który był nieuchwytny. Wywiad ze mną był pierwszym, jakiego udzielił od blisko trzydziestu lat. Nie pokazał twarzy w kamerze. Operator filmował go od tyłu i był to jeden z warunków, jakie nam postawiono.
Dwie strony medalu. Inaczej rozmawia się ze skrzywdzonymi, tak jak to było w przypadku dzieci ze szkoły w Biesłanie, a inaczej z tym, który krzywdzi.
Tak. To wygląda jakby bohaterowie byli ustawieni po przeciwnej stronie lustra. Dzieci były ofiarami, a ten człowiek był katem mającym na sumieniu tysiące ofiar. Ci bohaterowie znajdują się na diametralnie różnych pozycjach. Dla mnie każda z tych pozycji jest istotna. Moją naczelną zasadą jest to że zawsze staram się rozmawiać ze wszystkimi, bez względu na to kto kim jest. Nieważne czy jest to ksiądz, prostytutka, minister, czy pierwszy rzeźnik Kolumbii. Nigdy nie dopuszczam, aby informacja o potencjalnym bohaterze wpłynęła na moją percepcję o nim i na to jak zbuduję jego postać w filmie. Nie formułuję na jego temat osądów czy opinii. W momencie, kiedy dochodzi do osobistego spotkania, widzę przed sobą człowieka, którego jestem bardzo ciekawa. W przypadku Carlosa Castano chciałam się przede wszystkim dowiedzieć jak to się stało, że ten człowiek dokonał takich, a nie innych wyborów życiowych, co go popchnęło do zabijania. Przecież on się nie urodził mordercą. Jakoś to się musiało stać i to było ważne.
Ciężko zaakceptować taką totalną neutralność?
Ciężko, ale w moim pojęciu to jest naczelny obowiązek każdego szanującego się dokumentalisty, który tworzy dzieło niesłychanie opiniotwórcze i dociera do dużego grona odbiorców.
Nadal pani myśli o rozmowie z Putinem?
Jasne, że tak, ale traktuję to w kategorii mrzonek. Nie sądzę, żeby Putin był zainteresowany rozmową ze mną. Kim ja jestem dla prezydenta Rosji?
Od samego początku naszego spotkania rozmawiamy o filmie, o życiu zawodowym. Nie ukrywa pani tego, że praca jest pani życiem.
To jest pomysł na życie. Generalnie dość szybko zdałam sobie sprawę z tego, że realizuję nietypowy scenariusz na wielu frontach.
Fakt, w naszej patriarchalnej Polsce to nietypowe.
Absolutnie tak, ale ja się uśmiecham i nie mam z tym żadnego problemu. Trzydzieści lat za granicą i poza tym polskim matrixem, wciąż jeszcze borykającym się z problemem szeroko pojętej tolerancji, gdzie wciąż jeszcze, pomimo ogromnych pozytywnych zmian, dokonuje się proces zmian obyczajowości i światopoglądu, spotykam się z reakcjami na mój temat wybitnie skrajnymi.
Czyli jakimi?
Albo mnie podziwiają albo mi współczują. Ja na bardzo wczesnym etapie, już jako młoda dziewczyna stawiająca pierwsze kroki w tym zawodzie, zdałam sobie sprawę, że to będzie mój pomysł na życie. Realizacja filmów dokumentalnych potrafi pochłonąć całkowicie i można się od niej nawet uzależnić. To nie oznacza, ze nie mam życia prywatnego. Mam, i to bardzo bogate, tylko ono nie wpisuje się w tradycyjny schemat i jest po prostu inne.
Czego z tego tradycyjnego schematu życia przewidzianego dla kobiet nie ma Ewa Ewart?
Nie posiadam rodziny z mężem. Byłam mężatką, ale teraz nie jestem w tradycyjnym związku małżeńskim, nie posiadam dzieci, nie mam unormowanego trybu życia od 8 do 17. O tej 17.30 nie wracam do domu i nie podsuwam mężowi pary kapci, albo nie stawiam gorącego rosołu na stole, przy którym zasiada cała rodzina. W weekend nie robię też prania i porządkowania całego mieszkania. Można powiedzieć, że u mnie jest dokładnie wszystko na odwrót.
Ja uważam, że to świetny model! A jak pani z tym?
Bardzo dobrze! Tym co teraz mówię, przerażę pewnie niektórych z gatunku współczujących mi, którzy to co mówię uważają za herezje. Musze przyznać, że dla mnie dość interesującą przygodą było napisanie książki.
Pisząc „Widziałam” otworzyła się pani?
Tak, choć przez długi okres czasu nie byłam gotowa na tego rodzaju spowiedź. Jestem osobą dość prywatną. Nie ma we mnie potrzeby epatowania swoimi sprawami i znacznie chętniej wypowiadam się na tematy dotyczące mojego życia zawodowego, mojej pracy, czy mojej twórczości. Zawsze jak ognia unikałam pytań dotyczących życia prywatnego.
Ani trochę nie jest pani ekshibicjonistką?
Ani trochę. Żadna ze mnie ekshibicjonistka, dlatego cały czas miałam świadomość, że podjęcie wyzwania pt. napisanie książki zmusi mnie do jakiegoś kompromisu, że będę musiała przełamać w sobie ten opór i będę musiała pokazać trochę tej Ewy prywatnej.
Nie dziwię się. Przy okazji pomogła pani wielu kobietom.
Myśli pani?
Tak. Proszę spojrzeć na okładki kobiecych magazynów, a na nich odwieczne dylematy: kariera, czy dziecko? Ciągłe dylematy, ale tak naprawdę żaden wybór nie jest dobry.
Zauważyłam, ze kobiety zwłaszcza w Polsce są pod jakimś ciągłym pręgierzem, presja jest wyjątkowa. Pani jest jeszcze zbyt młoda, ale ja pamiętam, że za czasów komuny, tego późnego schyłku, że wszystkie nowinki z poślizgiem paru lat do nas docierały. Czy to była muzyka, czy kino, czy nowe trendy - w Polsce pojawiały się z opóźnieniem. Dziś pękły wszystkie granice, światową premierę widzowie oglądają jednocześnie na 5 Alei w Nowym Jorku i na Marszałkowskiej w Warszawie, ale mam wrażenie, ze w sferze obyczajowości wciąż jeszcze gonimy Zachód.
Wkurza to panią? Wywołuje emocje?
Jakiś czas temu nauczyłam się kontrolować emocje. Różne są metody, ja nie mam jednej określonej ani żadnego guru. To parę metod, a do tego mądra literatura i praca z własną energią, którą odkryłam na fantastycznych zajęciach koreańskiej jogi w Londynie. Ta joga różni się od tej jogi indyjskiej. To taki odłam nazywa się dahan joga. To nie znaczy, że jestem nieustannie ze sobą cudownie szczęśliwa. W tym osobistym tańcu zdarza się, ze się potykamy i zniechęcamy i mamy dość. Ale za chwilę pojawia się coś, co nas znów porywa i energia powraca. Przerobiłam wszystkie etapy.
Ewa Ewart - dziennikarka i dokumentalistka, reżyser. Iberystka, absolwentka UW. Od 1993 roku pracuje w BBC. Laureatka najbardziej prestiżowych nagród w dziedzinie dokumentu w tym trzykrotnie brytyjskiej: Royal Television Society - dwukrotnie nominowana do amerykańskiej nagrody "Emmy". Za film :"Dzieci Biesłanu" otrzymała amerykańską nagrodę Peabody, uważaną powszechnie za telewizyjnego Pulitzera. Laureatka w 2009 roku nagrody im. Andrzeja Wojciechowskiego. W 2010 otrzymała Wiktora w kategorii Najlepszy program Telewizyjny (Dokumenty Ewy Ewart). Prywatnie uprawia koreańską jogę, uwielbia podróże i kreacje trójmiejskiego projektanta Michała Starosta.