U szczytu kariery wygrał wszystko co było do wygrania, zdobywając kolejno złote medale na mistrzostwach świata, Europy i igrzyskach olimpijskich! Będąc na samym szczycie zakończył piękną karierę, w czasie której dostarczył milionom Polaków wielu wzruszeń, łez, a nawet nadziei. Odejść będąc u szczytu sławy - niewielu tak potrafi. On nie chciał rozmieniać tej sławy na drobne. Leszek Blanik, najlepszy polski gimnastyk w historii, ikona nie tylko trójmiejskiego, ale i polskiego sportu, rozpoczyna nowe życie.
Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść, niepokonanym - tak śpiewał zespół Perfect. Trzeba przyznać, że dobry moment wybrałaś na zakończenie pełnej sukcesów kariery sportowej.
- Faktycznie, dobry moment. Tym bardziej, że bardzo rzadko w polskim sporcie zdarza się, aby odchodzić po wielkim sukcesie. Wielu ludzi radziło mi zakończenie kariery w momencie, gdy jest się na szczycie, wielu też namawiało mnie, abym jeszcze skakał do olimpiady w Londynie.
- Patrząc z boku to chyba nie była łatwa decyzja?
- Nie była to łatwa decyzja, ale gdy mój ojciec, któremu zawdzięczam chyba najwięcej w życiu, zapytał mnie, czy czuję jeszcze motywację do walki o najwyższe cele i czy jestem w stanie temu się maksymalnie poświęcić, zrozumiałem, że to jest właśnie ten czas. Motywacja była, ale chyba już nie tak duża, jak kiedyś. Osiągnąłem w sporcie wszystko. Chciałem też, aby ludzie zapamiętali mnie jako mistrza olimpijskiego, a nie jako byłego mistrza olimpijskiego odcinającego kupony od dawnych sukcesów. Decyzja, którą podjąłem spotkała się z dużym zrozumieniem także u mojego znakomitego trenera Andrieja Lewita.
- Perspektywa kolejnego złotego medalu olimpijskiego nie była kusząca?
- Medali na igrzyskach nikt nie daje za darmo. Trzeba na nie ciężko zapracować, mieć szczęście, trafić z formą, liczyć na to, że rywale nie trafią z formą, wierzyć, że sędziowie będą sprawiedliwi, itp. Poza tym ja już to mam, znam to uczucie, wiem, jak smakuje triumf na olimpiadzie. Jasne, że chciałoby się poczuć to jeszcze raz, ale tutaj dochodzimy do zasadniczej kwestii, czyli motywacji. Jak już mówiłem, ja jej nie miałem dostatecznie dużej, aby ponownie harować do upadłego na sali treningowej.
- Co czułeś stając na rozbiegu przed ostatnim skokiem podczas imprezy pożegnalnej w Gdańsku? Co sobie myślałeś?
- Stojąc na rozbiegu przed pierwszym skokiem w czasie gali pożegnalnej przez chwilę przypominałem sobie najpiękniejsze chwile mojej kariery. Ale tylko przez chwilę. W zasadzie pozbawiony byłem sentymentalnych myśli. Bardziej przejmowałem się tym, aby gala wypaliła.
- A gdy stanąłeś na tym koniu już po ostatnim skoku, uniosłeś ręce do góry a publika zgotowała Ci owację na stojąco, jakie obrazy przewijały się w głowie?
- Myślę, że pod względem emocjonalnym, mentalnym byłem dobrze przygotowany na to, co nastąpi. Nie było łez wzruszenia, aczkolwiek serce biło mi mocno, gdy patrzyłem na wiwatujących ludzi. Miałem świadomość, że to co się właśnie dzieje, jest ważne nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich kibiców, którzy przez tyle lat ściskali za mnie kciuki.
- Czy stojąc tam i patrząc na wiwatujących ludzi nie miałeś wrażenia, że właśnie oto zamyka się nieprawdopodobnie piękny rozdział Twojego życia, że wychodząc z tej hali Twój świat już nigdy nie będzie taki sam?
- Tak naprawdę to dopiero teraz to do mnie dociera. Uświadomiłem sobie, że już nigdy nie stanę na rozbiegu wśród tylu znakomitych zawodników, że już nigdy nie poczuję tej adrenaliny towarzyszącej walce o najwyższe cele. Zakończył się pewien etap mojego życia. Czas poszukać innych wyzwań.
- Takim wyzwaniem na pewno jest wychowanie syna. Przyznaj się, łezka się w oku zakręciła, gdy podczas imprezy pożegnalnej Twój pięcioletni syn Artur wykonał skok?
- Tak, oczywiście, Artur to moje oczko w głowie, ale od razu też zrodziło się pytanie, czy Arturek będzie kontynuował rodzinne tradycje. Na razie za wcześnie, aby konkretnie odpowiedzieć na to pytanie. W genach na pewno sportowe inklinacje ma zapisane, natomiast na chwilę obecną bardziej pociąga go muzyka, praca z mikrofonem.
- Chciałbyś, aby Artur był gimnastykiem czy raczej byś mu to odradzał?
- Artur regularnie trenuje ze mną na sali i do czasu, gdy skończy 7 lat będzie trenował. Nie dlatego, żebym go zmuszał. On po pierwsze bardzo chce, a po drugie rozumie, że jest to dla niego dobre, korzystne dla zdrowia, sprawności. Nie da się ukryć, że każde małe dziecko będzie zafascynowane takimi treningami. Na sali można bowiem się wyszaleć, poskakać, wyładować energię, której w tym wieku ma się nadmiar. Jeżeli okaże się, że ma wyjątkowy talent i będzie chciał trenować, to ja nie widzę przeszkód. Na pewno jednak nic na siłę.
- Pytam, czy byś mu to odradzał, bo to przecież bardzo niebezpieczny sport.
- Tak, ale tylko na tym poziomie profesjonalnym. Skoki, które wykonuje się na mistrzostwach świata, igrzyskach olimpijskich, czy zawodach Pucharu Świata niosą ze sobą duże ryzyko. Chociaż z drugiej strony na zawodach wykonuje się tylko takie ewolucje, które są perfekcyjnie wytrenowane i dlatego wypadki zdarzają się rzadko. Natomiast taka gimnastyka na poziomie rekreacyjnym nie jest niebezpieczna. Jest to dyscyplina, która bardzo dobrze rozwija organizm młodego człowieka. Zatem polecam.
- Jesteś specjalistą skoku przez konia...
- ... skoku.
- A gdzie koń?
- (śmiech) Konia nie ma. Przyrząd przez, który skaczemy to stół gimnastyczny. Oficjalna nazwa to „skok”, ewentualnie można mówić „skok gimnastyczny”. Skok przez konia funkcjonuje w języku potocznym. Nie lubię tego określenia, jakoś dziwnie brzmi (śmiech).
- Koń, czy stół - nie zmienia to faktu, że to jeden z najbardziej niebezpiecznych przyrządów gimnastycznych. Dlaczego jest to tak niebezpieczne?
- Spróbuj skoczyć, to będziesz wiedział (śmiech). Jest takie powiedzenie mówiące o tym, że ktoś leci na złamanie karku. To chyba nawet pasuje do naszej dyscypliny. Po pierwsze skok wiąże się z dużą prędkością. Na rozbiegu rozpędzamy się do 32 km/h. Po odbiciu się od stołu wykonujemy skomplikowane ewolucje, które muszą być zakończone pewnym lądowaniem. Wszystko dzieje się w ciągu dwóch sekund. Jak coś pójdzie nie tak, to trzeba korygować lub się ratować.
- Miałeś w czasie swojej kariery jakieś poważne wypadki?
- Bardzo poważne kontuzje na szczęście mnie ominęły. Nie miałem żadnych operacji, a najpoważniejszym wypadkiem był chyba dość mocny upadek na głowę podczas zawodów Pucharu Świata w Glasgow.
- Oglądając Twoje skoki, a także Twoich rywali mam wrażenie, że poziom trudności jest tak wyśrubowany, że zrobienie jeszcze czegoś trudniejszego to igranie ze śmiercią?
- Wszystko zależy od rozsądku zawodnika. Zasada jest prosta. Jeśli na treningach na 10 prób danego skoku, 9 wykonywanych jest bardzo dobrze i pewnie, to na zawodach nic nie powinno się stać. Zawodnik po prostu czuje się pewnie. Jeśli nie ma takiej pewności, to po prostu się takiego skoku nie wykonuje, gdyż wtedy byłoby to igranie ze zdrowiem. Gimnastyka jest dla ludzi myślących, dla wariatów nie ma w niej miejsca.
- Zapisałeś się w annałach sportu i gimnastyki nie tylko jako złoty i brązowy medalista olimpijski, ale również jako ten, który wymyślił jeden z najtrudniejszych skoków. Skok Blanika, zapisany oficjalnie pod numerem 322 przez Międzynarodową Federację Gimnastyczną, przyjął się wśród zawodników?
- Chyba się nie przyjął, bo wciąż nie ma zawodnika, który potrafiłby go czysto skoczyć (śmiech). Fajnie, że ten skok został wpisany na listę pod moim nazwiskiem, bo za 30 lat może niewielu będzie pamiętać o mnie, ale mój skok zostanie na wieki.
- Na czym polega ten skok i dlaczego jest tak piekielnie trudny?
- Po przepisowym 25-metrowym rozbiegu odbijam się z odskoczni, następnie wykonuję naskok na przyrząd i po odbiciu z ramion dwa i pół salta w przód w pozycji łamanej. Tak to się fachowo nazywa. Ląduję twarzą do przodu. Najtrudniejsze w tym jest salto w pozycji łamanej, gdyż rotacja jest zupełnie inna niż w pozycji zgrupowanej (podkurczone nogi przyciśnięte do klatki piersiowej - przyp. red.). W zasadzie tej rotacji nie ma. Bardzo istotny jest kąt wejścia na stół gimnastyczny. Jeśli jest nieodpowiedni to pozycja w locie również jest zła, co przełoży się na to, że ewolucja będzie nieudana. Druga sprawa to lądowanie. Jeśli wylądujesz na prostych nogach to rozsypią się jak zapałki. Z tymi trudnościami nikt inny, oprócz mnie jeszcze sobie nie poradził.
- Inni sobie nie radzą, ale próbują.
- Próbują, bo wiedzą, że to jest skok na pewny medal na każdej imprezie. Pod warunkiem, że wykona się go bezbłędnie. W Pekinie przede mną „blanika” próbował skoczyć Francuz, ale mu nie wyszło. Wcześniej też reprezentant Niemiec dość długo walczył z opanowaniem tej ewolucji, ale w końcu dał sobie spokój (śmiech).
- O tym, jak trudne skoki wykonujesz świadczy też fakt, że Twój inny firmowy skok przyniósł Ci wiele sukcesów, ale Twojemu rywalowi Rony’emu Ziesmerowi dał wózek inwalidzki.
- Tak się niestety stało. Chodzi o podwójne salto w tył w pozycji zgrupowanej. W zasadzie to ten skok też powinien być zapisany jako mój autorski. Przypisali go jednak jakiemuś Chińczykowi, którego nikt nigdy nie widział na żadnych zawodach. Podobno skoczył ten skok na Igrzyskach Azjatyckich. Ale wracając do Rony’ego, to na treningu przed igrzyskami w Atenach źle wszedł na stół, skakał już zmęczony i popełnił błąd. Spadł na głowę, złamał kręgosłup w odcinku szyjnym i uszkodził rdzeń kręgowy. Bardzo przeżyłem ten wypadek. Niedawno podobny los spotkał Chinkę.
- Twoja żona podobno odwraca głowę, jak skaczesz?
- Tak mówi (śmiech), ale w skok w Pekinie podobno widziała. Ona się chyba boi, że coś się złego wydarzy. Na szczęście już teraz nie musi się obawiać.
- Ok, wróćmy do przyjemniejszych wspomnień. Jak trafiłeś do gimnastyki?
- Przez przypadek. Mieszkaliśmy wtedy na Śląsku. Gdy tata zobaczył jak w domu wykonuję salto w przód, to od razu zaprowadził mnie na salę gimnastyczną Klubu Gimnastycznego Radlin. To śląski klub, najbardziej zasłużony dla polskiej gimnastyki.
- Dość późno zacząłeś treningi jak na sportowca.
- Bardzo późno. Miałem prawie 10 lat, gdy zaczynałem. W tym wieku kończy się już pierwszy etap gimnastycznego wtajemniczenia. Jak widać nie przeszkodziło mi to w odnoszeniu sukcesów.
- Nie dziwi mnie to, bo podobno robiłeś błyskawiczne postępy.
- Miałem wrodzoną siłę i chyba wrodzone zdolności. W ciągu trzech tygodni przeskoczyłem dwie grupy naborowe. Trafiłem do klasy młodzieżowej, po trzech miesiącach wystartowałem w pierwszych zawodach a po sześciu miesiącach treningu byłem piąty w Polsce.
- Miałeś jakieś marzenia związane ze sportem, w czasie gdy zaczynałeś? Widziałeś siebie jako złotego medalistę olimpijskiego?
- Aż tak bardzo moja wyobraźnia nie była rozwinięta. To była taka abstrakcja, że nawet bałem się o tym myśleć. Marzenie miałem jedno. Wystąpić na igrzyskach, reprezentować Polskę, poczuć ten klimat. Sportowcy, którzy występowali na olimpiadzie byli dla mnie bohaterami, prawdziwymi herosami. Nieważne, czy zdobywali medale, czy kończyli rywalizację na ostatnich miejscach.
- Marzenie o olimpiadzie szybko się spełniło. Rok 2000 i prawie nikomu nieznany Leszek Blanik zdobywa brązowy medal. Naród w szoku...
- Naród w szoku, ja w szoku. Spełniało się moje marzenie. Zostałem olimpijczykiem, reprezentantem Polski na najważniejszych zawodach sportowych świata. O medalu nie myślałem. Nikt też na to nie liczył. Sama kwalifikacja do ścisłego finału była dla mnie jak sięgnięcie nieba. A potem okazało się, że wyskakałem medal.
- Potem było wicemistrzostwo świata, brąz na mistrzostwach Europy i wielkie nadzieje na igrzyska w Atenach. Tymczasem olimpiada ta okazała się dla Ciebie jedną wielką grecka tragedią.
- Do Aten po prostu nie pojechałem, bo nie zdobyłem kwalifikacji na mistrzostwach świata. Wtedy to była dla mnie tragedia, ale z perspektywy czasu dobrze się stało. Kto wie, jakby potoczyła się moja kariera, gdybym pojechał na te igrzyska? Tak chyba miało być. Ta porażka nauczyła mnie pokory, pozwoliła nabrać dystansu i w końcu wyzwoliła dodatkową mobilizację i sportową złość.
- Co się dzieje w głowie zawodnika tuż przed skokiem, który może zadecydować o złotym medalu olimpijskim?
- Doświadczony zawodnik będzie pilnował po prostu skoku. Nie wolno myśleć o zwycięstwie, o medalu, o podium. Gdy się o tym myśli, to głowa nie pracuje jak należy. Do mięśni z mózgu idzie nieodpowiedni sygnał i jest po zawodach, po medalu.
- Polskie domy eksplodowały z radości, gdy okazało się, że wygrałeś złoto w Pekinie. Jakie to jest uczucie?
- Duma. Nawet nie szczęście, nie radość, ale olbrzymia duma. Wszyscy Ci gratulują i mówią - jesteś gość. I wiesz, że nie kierują się obłudą, tylko naprawdę tak myślą. Fajna jest świadomość, że to, czego się dokonało jest dla ludzi ważne. Często ludzie płakali, gdy mi gratulowali. Dostałem też maila od mamy ciężko chorego chłopca, która napisała, że jej syn po moim występie zaczął pierwszy raz w życiu raczkować. Powiem tak, jeśli choć jedna osoba czuje coś wyjątkowego, przeżywa coś wspaniałego dzięki moim sukcesom, to warto to robić.
- Gdzieś kiedyś wyczytałem, już po igrzyskach w Pekinie, że dostałeś od życia więcej niż się spodziewałeś. Poczułeś się spełniony?
- To prawda. To co osiągnąłem to przecież coś wielkiego, coś o czym nawet nigdy nie marzyłem, bo wydawało się odległe i nierealne, jak najdalsza galaktyka. Karierę zakończyłem z dwoma medalami olimpijskimi, byłem mistrzem świata, mistrzem Europy, zwycięzcą zawodów Pucharu Świata. W zasadzie przez ostatnie lata kariery nie schodziłem poniżej pewnego, bardzo wysokiego poziomu. Zawody kończyłem albo na podium, albo w najgorszym przypadku w ścisłym finale, czyli w czołowej ósemce. Kurde, chyba naprawdę byłem w tym dobry (śmiech).
- Jak zatem teraz będzie wyglądało Twoje życie?
- Mam sporo ciekawych propozycji, od prowadzenia wykładów dla firm, przez pracę na uczelni ze studentami, po prowadzenie kadry narodowej w gimnastyce. Chciałbym zrobić coś, aby wypromować gimnastykę, aby rozbudzić koniunkturę na ten wspaniały sport. Do tego potrzebny jest jednak sztab ludzi. Wymyśliłem sobie program autorski dla kadry juniorów młodszych. Chcę zorganizować im kilka obozów w roku. Marzę o tym, aby w Polsce powstał w końcu obiekt spełniający światowe standardy, w którym młodzież miałaby świetne warunki do trenowania.
- Z faktu, że zakończyłeś karierę chyba najbardziej cieszy się Twoja rodzina, z żoną na czele?
- Ja też się cieszę. Mam w końcu więcej czasu dla żony, dla Arturka. 24 lata byłem związany z gimnastyką, teraz czas nadrobić zaległości. Fajnie jest posiedzieć w domu z rodziną, obejrzeć razem film, czy pójść na spacer, jakiś mecz, czy na koncert.
- Jak się poznaliście z żoną?
- Magda jest córką byłego wiceprezesa klubu MKS-AZS AWF Gdańsk Aleksandra Drobnika. Poznaliśmy się na zawodach gimnastycznych w Gdańsku. Zatrybiło między nami od początku i po ponad trzech latach się pobraliśmy.
- Co Cię w niej urzekło i za co najbardziej ją cenisz?
- Wiadomo, że jak każdy mężczyzna na początku dostrzegłem w niej bardzo atrakcyjną kobietę. Przy tym okazało się kobietą bardzo inteligentną, po prostu mądrą. Wzajemnie się uzupełniamy. Ja nigdy nie byłem osobą asertywną, ona jako psycholog potrafi odmawiać. To, co w niej bardzo cenię, to wyrozumiałość i cierpliwość. Nie jestem łatwym partnerem, mam sporo wad. I kolejna ważna sprawa, znakomicie opiekuje się domem, naszym synkiem i mną.
- Złośliwi mówią, że Twoja żona ma jedną wadę. Nie lubi żużla.
- (śmiech) Fakt, nie lubi, ale tak na serio, nie uważam tego za wadę. Żużel to męski sport. Jestem jego wielkim fanem, to moja prawdziwa pasja. Jeżdżę często na mecze, śledzę wyniki, kibicuję aktywnie. W ogóle jestem wielkim pasjonatem sportu.
- No to skoro jesteśmy przy żużlu. Jest mecz RKM Rybnik - Wybrzeże Gdańsk. Komu kibicujesz?
- RKM to śląski zespół, więc jak jestem na Śląsku to trzymam kciuki za zespół z Rybnika, a gdy jestem w Gdańsku kibicuję Wybrzeżu (śmiech).
- Jeździłeś kiedyś na żużlowym motocyklu?
- Tylko siedziałem. Mam nadzieję, że w tym roku uda mi się pojechać, ale tak klasycznie, w pozycji łamanej.
- Porozmawiajmy teraz o innej Twojej wielkiej pasji, czyli o muzyce.
- Muzyką zaraziłem się jeszcze zanim zacząłem interesować się sportem. Jestem fanem cięższego brzmienia, a w szczególności twórczości grupy Bon Jovi. Znam wszystkie płyty, właśnie dzień przed naszym spotkaniem wróciłem z ich koncertu w Londynie. Pojechałem mimo, że prawie nie mogę chodzić, bo mam kontuzjowaną nogę. Lubię też ACDC, Metallicę, Red Hot Chilli Pepers, IRA, wychowałem się na zespole Kombi. Oprócz muzyki to oczywiście pasjonuję się filmem. „Waleczne serce” Mela Gibsona obejrzałem 18 razy. Lubię też teatr, interesuje się dziennikarstwem, uwielbiam słuchać radia, ale nie muzyki w radiu, tylko różnych dyskusji, audycji mówionych. Radio ma swoją magię.
- To może niedługo zobaczymy Leszka Blanika w roli sprawozdawcy sportowego?
- Może? Kto wie. Propozycję od Telewizji Polskiej już dostałem. Nie wiem, czy się nadaję, ale spróbować bym mógł. Byłoby to wyzwanie. Tak naprawdę dopiero teraz mam czas na to, by tak dokładnie zastanowić się nad swoją przyszłością.
Rozmawiał Jakub Jakubowski
LESZEK BLANIK: Urodzony 1 marca 1977 r. w Wodzisławiu Śląskim. Najlepszy polski gimnastyk w historii. Żonaty (Magda), ma syna (Artur, pięć lat). Mistrz olimpijski z Pekinu (2008) i brązowy medalista igrzysk w Sydney (2000), mistrz świata ze Stuttgartu (2007), mistrz Europy z Lozanny (2008). Dwukrotny wicemistrz świata (2002 i 2005), srebrny i brązowy medal mistrzostw Europy (1998 i 2004). Wielokrotny zwycięzca zawodów o Puchar Świata. Drugi w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najlepszego polskiego sportowca 2008 roku. Pracownik naukowy AWFiS Gdańsk.