-

Jest jedną z najważniejszych osób w polskiej kinematografii. Od 9 lat szefuje Festiwalowi Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni oraz Pomorskiej Fundacji Filmowej. Leszek Kopeć opowiedział „Prestiżowi” o tym, jak organizuje się największe święto polskiego kina i jaka jest przyszłość polskiej kinematografii.

5 jubileuszowy Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za nami. Dawno chyba po festiwalu nie było tak różnorodnych opinii o jego poziomie i werdykcie?

- Faktycznie, sporo się mówi o festiwalu w mediach. Niektórzy krytykują nieco werdykt, może nie w całości, ale w części. Ja to oczywiście rozumiem, wszak werdykt zawsze budzi emocje. Po zeszłorocznym entuzjazmie zarówno widzów, jak i krytyków wszyscy spodziewali się, że w tym roku nastąpi kolejna erupcja wybitnych filmów. Nic takiego na tak wielką skalę nie nastąpiło, co nie znaczy, że festiwal był słaby. Wręcz przeciwnie. Myślę, że taką bardzo wyważoną opinię o tegorocznym festiwalu wydał filmoznawca, profesor Mirosław Przylipiak. Powiedział on, że w Gdyni obejrzał co najmniej 6 filmów znakomitych lub bardzo dobrych.

- Wśród tych wszystkich opinii o festiwalu słychać głosy, że młodzi twórcy nie zostali należycie docenieni, a przecież młode pokolenie coraz odważniej wkracza w świat polskiej kinematografii.

- Wiele zależy od składu jury, od osobowości, wrażliwości jurorów. W ubiegłym roku można było powiedzieć, że młoda fala zdominowała festiwal. W tym roku te z obejrzeliśmy kilka dobrych filmów zrobionych przez młodych twórców. Film „Chrzest” Marcina Wrony, „Erratum” Marka Lechkiego zostały zauważone i zdobyły ważne nagrody. To, że inni młodzi filmowcy wyjechali z Gdyni bez nagród nie oznacza wcale, że zrobili słabe filmy. Najważniejsze, że zostały zauważone, dobrze odebrane, co zaowocuje dystrybucją i projekcjami na zagranicznych festiwalach.

- Nie ma Pan wrażenia, że w polskim kinie cały czas dominuje rozliczanie się z przeszłością, nawiązywanie do historii? Jest to kino smutne, pesymistyczne.

- To wynika przecież z naszej historii, którą przez lata fałszowano i o której młode pokolenie wciąż ma niewielką wiedzę. Historia zawsze była wielką inspiracją dla twórców. Ale myślę, że słowo dominacja nie jest adekwatne do sytuacji. Owszem, robi się takie filmy, czego przykładem jest zwycięzca tegorocznego festiwalu, czyli film „Różyczka” Jana Kidawy Błońskiego, ale też sporo jest filmów o tematyce współczesnej. Warto zwrócić uwagę chociażby na „Chrzest, „Skrzydlate świnie”, „Kołysankę”, czy „Milion dolarów”.

- A propos tych dwóch ostatnich tytułów. Myśli Pan, że nadejdzie kiedyś taki dzień, że zwycięzcą gdyńskiego festiwalu zostanie dobra komedia?

- Cały czas na to czekam i bardzo bym chciał. Miałem swoje ciche nadzieje związane z filmem „Milion dolarów” Janusza Kondriatuka, ale chyba nie do końca spodobał się ten film tegorocznemu jury. Żałuję, bo to świetna komedia. Wciąż zatem liczę, że w najbliższej przyszłości powstanie taki scenariusz, na bazie którego ktoś zrobi film, który dołączy do panteonu kultowych polskich komedii.

- Zajrzyjmy do festiwalowej kuchni. Jak się organizuje taką imprezę?

- Przede wszystkim trzeba mieć świadomość, że jest to największe święto polskiego kina. Ciąży więc na nas wszystkich spora odpowiedzialność. To jest bardzo duże przedsięwzięcie. Pracujemy praktycznie cały rok, z małą przerwą na krótkie wakacje. Docelowo przy organizacji festiwalu pracuje około 130 osób. I mimo, że jestem dyrektorem już od 9 lat, to co roku wynikają nowe problemy, z którymi trzeba się uporać. Nuda i rutyna nam zatem nie grozi (śmiech).

- Co jest zatem zawsze największym problemem przy organizacji festiwalu?

- Nasi rodzimi twórcy i producenci nie do końca jeszcze rozumieją, jak ważna jest promocja nie tylko festiwalu, ale przede wszystkim własnych filmów. Ciągle musimy dopominać się o materiały promocyjne, fragmenty filmów, zwiastuny. Często jest tak, że kopie filmów, również tych najważniejszych docierają do nas w ostatniej chwili tuż przed festiwalem, a nawet w jego trakcie. Nie chcę nikogo oskarżać, nawet rozumiem twórców, bo często filmy robi się na ostatnią chwilę, niemniej sporo nerwów nas to kosztuje. Nie raz było tak, że w ostatniej chwili, tuż przed projekcją, pod Teatr Muzyczny podjeżdżał samochód z filmem.

- Od 9 lat jest pan dyrektorem Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Pamięta Pan jakieś wyjątkowe wydarzenia, które szczególnie zapadły w pamięć?

- Dyrektorem jestem od 9 lat, wcześniej przez 2 lata byłem producentem festiwalu. Takich wydarzeń jest mnóstwo i to na każdym festiwalu. Gdybym napisał książkę, to pewnie byłaby barwna i ciekawa, aczkolwiek pewnie nie o wszystkim mógłbym napisać (śmiech). Pamiętam, jak raz zaczęła się palić taśma, która teoretycznie jest niepalna. Temperatura w kabinie wzrosła do takiego poziomu, że taśma zaczęła zwijać się w spiralkę i topić. Twórcy filmu mieli o to do nas ogromne pretensje. Pamiętam sytuację sprzed paru lat, gdy Ania Mucha zapowiadając filmy nieładnie je krytykowała, więc musieliśmy się z nią rozstać. Jak grom z jasnego nieba spadła na nas też wiadomość o zamachach terrorystycznych w USA. Mnóstwo było takich wydarzeń, ale my jako organizatorzy musimy zawsze zachować kamienny spokój.

- Czy jest stworzona mapa festiwalowego świata i jaka jest pozycja festiwalu w Gdyni na tej mapie? Wiem, że gdyński festiwal ciężko porównać z imprezą w Cannes, czy Karlowych Warach, bo jednak my mamy festiwal narodowy, a tamte to wielkie międzynarodowe imprezy, ale może jest jakiś wspólny mianownik?

- Oczywiście ciężko jest porównywać festiwale narodowe do dużych, międzynarodowych imprez, głównie ze względu na program. Ale tym wspólnym mianownikiem jest festiwalowa atmosfera. Wielokrotnie, podczas tegorocznego festiwalu, jak i podczas poprzednich, słyszałem od gości z zagranicy, że ta nasza Gdynia wśród narodowych festiwali jest takim małym Cannes. Wiele krajów, w których kinematografia jest znacząca i wychodzi poza granice rodzimego rynku, nie przywiązuje aż tak dużej wagi do festiwali narodowych. My poszliśmy inną drogą, promujemy polską kinematografię na polskim rynku, wśród polskiego widza. Śmiało można powiedzieć, że Festiwal Polskich Filmów Fabularnych jest jedną z największych tego typu imprez w Europie, zarówno jeśli chodzi o program, liczbę konkursów, jak i liczbę gości i widzów. Kiedy w 1995 roku zaczynałem współpracować z festiwalem filmy oglądało 5 tysięcy widzów. Dzisiaj ta liczba jest ponad 10 razy większa. Na pewno jest to impreza bardzo duża, barwna, ale też bardzo uroczysta, zwłaszcza sam finał festiwalu.

- To, co Pan mówi jest dobrym pretekstem, aby zapytać o to, jak na przestrzeni tych wielu lat zmieniał się festiwal i jak zmieniało się polskie kino?

- Nasza ewolucja jest pochodną tego dobrego, co się wydarzyło w kinie polskim. A wydarzyło się wiele. Pamiętam czasy, kiedy na festiwalu były wyświetlane wszystkie filmy, które zostały zgłoszone do konkursu. Nie było wtedy selekcji, czasami, by zapełnić program przyjmowało się do konkursu jakieś nowele filmowe, bo w ciągu całego roku polscy filmowcy wyprodukowali zaledwie 12 filmów. W tej chwili to jest około 40 filmów rocznie. Są to pełnometrażowe fabuły, profesjonalnie zrobione. Do tego powstaje około 60 filmów niezależnych, kilkadziesiąt etiud robią studenci szkół filmowych, które też pokazujemy w konkursie Młodego Kina. Bardzo ciekawe filmy powstają w ramach koprodukcji. Polscy filmowcy współpracują i produkują razem z zagranicznymi. Od pięciu lat działa ustawa o kinematografii, dużo dobrego robi Państwowy Instytut Sztuki Filmowej, powstają szkoły filmowe. Taką szkołę uruchomiliśmy też w Gdyni i mamy nadzieję, że będzie ona się rozwijać i wyjdą z niej przyszli laureaci nagród Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, jak i innych, prestiżowych imprez filmowych. O przyszłość polskiego kina jestem spokojny.

Jakub Jakubowski