Nie ma się z czego śmiać

Ilustracje: Tomek Sadurski/www.tomeksadurski.com

Robert Wolański/Makata Creative Group

Chociaż w tym roku skończy 40-tkę widzowie, znajomi i ludzie ze świata kultury i sztuki mówią o nim młody Stuhr. On patrzy na to z uśmiechem i wcale nie stara się z tym walczyć. Mówi jednak, że lubi patrzeć w stronę świata mężczyzn, a nie chłopców i coraz częściej ma ku temu okazję. Z czym kojarzy mu się męskość? Sprawdźcie sami, oddając się tej lekturze.

To prawda, pamiętam te słowa. Dziś myślę, że odkąd skończyłem szkołę teatralną i stałem się dyplomowanym aktorem, to mogę się mierzyć ze słowem gra i próbuję to robić w teatrze, czy na planach filmowych. Oczywiście czasem się występuje, jak na przykład na rozdaniu polskich nagród filmowych. 

Czy to granie jak mawia Jerzy Stuhr to umiejętność odtwarzania stanów nerwowych na zawołanie?

On ma taką teorię i muszę powiedzieć, że jest ciekawa. Aktorstwa uczyło mnie bardzo wiele osób, od ojca zaczynając, poprzez aktorów Teatru Starego z lat 80. To była pewna szkoła podejścia do roli, traktowania tekstu. Obserwowałem jak rodziły się te spektakle, z jakim poświęceniem ci aktorzy w nich grali. To była ogromna szkoła. Później sam poszedłem do szkoły aktorskiej, gdzie nauczyłem się mówić głośno i wyraźnie. Z kolei moje spotkanie z Krzysztofem Warlikowskim było czymś niesamowitym z artystycznego punktu widzenia, ale również dało możliwość rozwoju, dotarcia w sobie do pewnych pokładów aktorstwa, człowieczeństwa, do tego, co można ludziom i w jaki sposób zaprezentować. Wcześniej nie miałem o tym pojęcia. Może to była moja najważniejsza szkoła aktorska, ale nie chciałbym wartościować.

To dla aktora chyba spore wyróżnienie, bo Warlikowski szczególnie hołubi aktorki, a nie aktorów...

Tak. Warlikowski potrafi opowiadać historie z punktu widzenia kobiecego. Ciężko jednak znaleźć literaturę, która przedstawiałaby same kobiety, bo tych facetów też potrzeba w spektaklach. W jego spektaklach jest mnóstwo krwistych, prawdziwych męskich ról. Myślę, że jego atrakcyjność polega na tym, że znajduje złożoność, bo lubi ludzi z krwi i kości.

W zawodzie aktora nie zawsze gra się postać, która porusza widza do szpiku kości. Czasami jest to po prostu rzemiosło, chociaż nie wiem, czy to właściwe słowo. Wielu aktorów ono drażni...

Ja jestem przede wszystkim orędownikiem i wielkim admiratorem rzemiosła. Staram się być przede wszystkim dobrym rzemieślnikiem i wierzę, że jeśli będziemy przez całe życie dobrymi rzemieślnikami, to jak Bóg pozwoli, to może kilka razy w życiu będziemy artystami. 

Artystą się bywa?

Bywa, a zawód trzeba wykonywać codziennie i do tego trzeba go wykonywać jak najlepiej.

Kiedy bywa, albo bywał pan artystą?

To poszczególne sceny, a może nawet ich fragmenty. Są rzeczy, które wspominam wyjątkowo, jak chociażby premiera spektaklu "Anioły w Ameryce". To było moje pierwsze spotkanie z Krzysztofem Warlikowskim, jeden z najbardziej niezwykłych spektakli w życiu, ale czasem są też poszczególne chwile, kiedy tak się czuję. Nic nie zapowiada, że dany spektakl będzie czymś wyjątkowym, a nagle to się zdarza i to jest przepiękne. Najpiękniejsze jest to, że to jest nie do przewidzenia, że się po prostu zdarza i wtedy ta chwila ma swoją wyjątkową cenę.

Czyli jednak nie zmieni pan zawodu i nie zostanie dyrygentem?

(śmiech) To był żart wynikający ze spotkania na planie nowego filmu „Excentrycy", w którym biorę udział. Muzyka w moim domu rodzinnym była obecna w tej samej mierze, co teatr i aktorstwo, ponieważ moja mama była skrzypaczką. Ja sam przez osiem lat chodziłem do szkoły muzycznej i jestem podstawowo wykształconym brzdąkaczem. „Excentrycy" są dla mnie odświeżeniem atmosfery, przypomnieniem tego co kocham i tego co lubię. Dyrygowanie big- bandem jest jedną z największych frajd, jaka mnie w życiu spotkała na planie filmowym. To, że mogę to zrobić bez tak zwanej ściemy, tak, żeby muzycy byli w miarę usatysfakcjonowani. Tam gdzie jest raz, to jest raz, tam gdzie ma wejść trąbka wchodzi trąbka i ja to pokazuję. W tym sensie ten film jest dla mnie taką podwójną przygodą serca.

Słyszałam opinię, że był pan za młody do roli głównego bohatera w tym filmie. Znowu młody Stuhr?

Młody Stuhr - tak, to mi powiedział nie kto inny jak Rafał Bryndal, że zawsze będę młodym Stuhrem niezależnie od wieku i rodzinnych uwarunkowań. Postać na ekranie zawsze musi mieć ileś lat. Ja za chwilę kończę czterdziestkę, ale rzadko zdarza mi się grać bohaterów w moim wieku. Zazwyczaj zdarza mi się grać młodszych od siebie, czego w sumie nie mam za złe. Lubię jednak to, że mogę zmieniać swoje emploi i zaczynam grać trochę bardziej dojrzałych mężczyzn. Już nie chłopców, a mężczyzn. Lubię patrzeć w tę stronę.

Podoba się panu ten męski świat? Jaki on jest? Nie pytam o filmowy męski świat, ale o ten nasz codzienny. Co jest takim wyznacznikiem męskości?

Pani mnie pyta o jakieś poważne rzeczy. Myślę, że dopatrywałbym się tu największej roli odpowiedzialności. Z tym mi się kojarzy ta cecha, ten rodzaj, czy ten okres w życiu. Wytrwałość, odpowiedzialność za siebie, za swoją pracę, za swoje człowieczeństwo, czyny, to co się myśli i to co się robi. W tym okresie chłopięcym ma się jakby większy kredyt zaufania, można sobie na więcej rzeczy pozwolić i więcej jest wybaczane, a jak się człowiek z tego chłopca staje mężczyzną, to ta odpowiedzialność rośnie.

Franco Le Ceca wydał książkę „Szorstkim być. Antropologia mężczyzny", która jest odpowiedzią na feminizm i próbą poszukiwania męskiej tożsamości. Można powiedzieć, że męskość dzisiaj niejedno ma imię…

To prawda. Ja skończyłem studia psychologiczne i muszę przyznać, że strasznie nie lubię dywagacji dotyczących tego, co nam się wydaje na jakiś temat. My możemy gdybać i bić pianę, ale nic poza tym, co nam się wydaje z tego nie wyniknie. Wydaje mi się, że każde czasy mają swoją specyfikę i swoje wyzwania dotyczące ról płci. I mężczyźni, i kobiety mają w każdych czasach swoje zadania. Nie histeryzowałbym jednak z tego powodu, bo wydaje mi się, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety sobie poradzą. Muszą się dostosować do nowych czasów i nowych sytuacji. To się będzie zmieniać oczywiście i te wzorce i role też się będą zmieniać. Nie sądzę, by nasze czasy jakoś diametralnie różniły się od tego, co ludzkość spotykało przez ostatnie tysiąclecia.

Ale jednak jest dzisiaj coś, co nas diametralnie różni od ostatnich tysiącleci, mianowicie: dobre maniery. Mówi się, że to się wynosi z domu, ale jednak nie każdy je ma. 

Ja w pewien sposób zostałem wychowany i staram się tymi zasadami, które tatuś, mamusia i dziadkowie mi wpoili, dalej posługiwać w życiu, bo one się sprawdzają. Oczywiście moja praca i sytuacja w jakiej się znalazłem - to, że jestem w pewien sposób na świeczniku też mnie raczej mobilizuje do tego, żeby się zachowywać lepiej niż gorzej. Poza tym uważam, że ludzie w pewien sposób eksponowani, mają też na sobie dodatkowy rodzaj odpowiedzialności. Taką cechą, którą staram się w sobie pielęgnować, choć nie jest to łatwe w tym zawodzie, jest skromność. Bardzo bym chciał być skromnym człowiekiem i tak być odbieranym.

Udaje się?

Nie zawsze, ale codziennie sobie myślę o tym, żeby się parę razy dziennie postarać być skromnym człowiekiem. No i do tego kulturalnym.

Który nie boi się mówić głośno tego co myśli?

Wydaje mi się, że tutaj, jak i w wielu innych życiowych sprawach warto mieć jakiś złoty środek. Zawsze warto mieć swoje zdanie i powinno się je umieć wyrażać i potrafić go bronić, natomiast nie uważam, żeby przy każdej okazji, na każdy temat należało to swoje zdanie demonstrować. Przynajmniej ja mam taką cechę, że swoje zdanie momentami wolę mieć tylko dla siebie i raczej swoim życiem i czynami świadczyć o tym, co się myśli, niż to głosić. Za dużo jest ludzi, którzy za wszelką cenę o wszystkim mówią i opowiadają o tym, co myślą i jak powinno być na świecie. Ja jestem raczej obserwatorem, ale jeśli coś mnie boli, dotyka, czy denerwuje, to chcę wziąć udział w dyskusji na ten temat. 

Wziął pan udział w dyskusji przy okazji filmu Władysława Pasikowskiego „Pokłosie”. Był pan pierwszym aktorem w Polsce, który zrobił coś takiego. Wie pan, jaki jest efekt? Arek Jakubik zapytany o „Wołyń” mówi, że nie powie ani słowa na temat stosunków polsko - ukraińskich…

(śmiech) Rzeczywiście przy okazji filmu „Pokłosie" przeszedłem chrzest bojowy i wziąłem udział nie tylko w filmie, ale i w dyskusji o filmie, bo uważam, że sprawa była warta tego by o niej porozmawiać i wydaje mi się, że to się udało. Zawsze pozostaną nieprzekonani i naszą ambicją nie było przekonywanie wszystkich. Opowiedzieliśmy historię, która powinna zostać opowiedziana, a ja później musiałem się zmierzyć z bronieniem tych tez. Gdybym miał przejść raz jaszcze przez to, przez co przeszedłem, to może wyłączywszy jakieś moje wpadki wynikające z niewiedzy historycznej, w zasadzie nie żałuję ani jednego słowa, które powiedziałem.

Aktor nie musi mieć wiedzy na każdy temat…

Też tak uważam.

A sztuka może mówić o wszystkim?

Jednym z zadań sztuki jest zabieranie głosu w różnych dyskusjach. Sztuka mówi o rzeczach, które człowieka bolą i go dotyczą. Często to sprawy niełatwe, czasami społeczne, polityczne, emocjonalne, psychologiczne: wewnętrzny świat i problemy rodzinne , miłosne, czy zdrowotne. Tym się zajmuje sztuka. W tym sensie biorę udział w tych dyskusjach, posługując się tekstami różnych autorów, czy współczesnych, czy klasycznych. Dajemy też czemuś wyraz.

Wróćmy do „Excentryków”- w końcu to będzie jeden z filmów, który zobaczymy jeszcze tej jesieni. Po raz kolejny partneruje panu Sonia Bohosiewicz, ale już nie w roli żony, a siostry. To jak drugi debiut..

To faktycznie jest nasz pierwszy raz (śmiech). Spotykamy się po raz trzeci, czy czwarty, nie licząc naszych kabaretowych spotkań sprzed lat. Do tej pory grywaliśmy raczej mniej lub bardziej udane pary, przynajmniej z perypetiami. 

Dosyć wyraziste były te pary…

To prawda (śmiech). Nawet mamy sceny łóżkowe na koncie, a tu nagle układ rodzeństwa. Zastanawialiśmy się z Sonią, czy to nie jest kazirodztwo przypadkiem, ale doszliśmy do wniosku, że jednak nie.

Gracie w pozytywnej historii o pięknym świecie w Polsce, kiedy to rodził się u nas jazz…

Pozytywna historia… To dobre, słowo, tak.

Łatwiej widza w Polsce rozśmieszyć, czy poruszyć?

Wydaje mi się, że w tej chwili trudniej go rozśmieszyć. Tak jak historycznie mieliśmy fantastyczny okres dla polskiej komedii i kręciliśmy komedię za komedią, tak od wielu lat te komedie niestety nie są śmieszne i to jest ich główny problem. Muszę przyznać, że ja naprawdę z dużym utęsknieniem czekam na naprawdę śmieszną polską komedię. Taką, żeby salwa śmiechu poprzedzała kolejną salwę śmiechu. 

A może my żyjemy w fajnych czasach i wcale nie chcemy się śmiać?

Najlepsze polskie komedie powstawały w najbardziej ponurych czasach - rok 1983 film „Seksmisja”, sam środek stanu wojennego, więc może coś w tym jest, ale nie wiem, czy to się ze sobą wiąże. Ludzie dzisiaj dalej chcą się śmiać tak jak wtedy. Dzisiaj są inne czasy, trzeba znaleźć inny sposób na rozśmieszanie. Kabarety wiedzą jak to zrobić, a filmowcy jakoś zesmutnieli.

Z tym kabaretem dziś bywa różnie. To nie jest wyrafinowana rozrywka…

Są mniej i bardziej wyrafinowane kabarety. Rzeczywiście poziom spadł ostatnimi czasy, mam takie wrażenie.

Czym dla pana był kabaret? W końcu od tego wszystko się dla pana zaczęło…

To był dobry pomysł na to jak utorować drogę w tym zawodzie, w moich kontaktach i zmaganiach z publicznością. Poprzez założenie swojej grupy, ze swoimi tekstami chciałem stanąć na własnych nogach. Ten żywy niezwykle energetyczny kontakt z publicznością, ta natychmiastowa odpowiedź po puencie, czy jest śmiesznie, czy niekoniecznie, to było dla mnie niezwykle rajcujące i trudne jednocześnie. Poza tym w kabarecie ten skok adrenaliny jest wyjątkowy…

Ok. To, że aktor potrzebuje adrenaliny rozumiem, ale do czego była panu potrzebna psychologia?

Najpierw była psychologia, a później szkoła aktorska. To było przedłużenie młodości. Niezwykle mnie to wzbogaciło jako aktora, bo poznałem wiele ludzkich historii, z których dziś mogę korzystać w mojej pracy. Poza tym przeczytałem sporo książek, chodziłem na fantastyczne wykłady, jak to na dobrym uniwersytecie przystało, no i w międzyczasie zaczęła się ta moja przygoda z kabaretem. Wszystko więc się zazębiło.

Wie pan co się mówi o socjologach i psychologach? Że to im żyje się najtrudniej, bo jedni non stop oceniają innych, a drudzy grzebią we własnych emocjach.

(śmiech) Rzeczywiście. Jest też tak zwany syndrom trzeciego roku studenta medycyny, któremu się wydaje, że jest chory na wszystko, o czym się uczy. Ja nigdy nie traktowałem studiowania psychologii jako sposobu na zdobycie zawodu. Bardziej chciałem poznać ciekawostki o człowieku. To był sposób na pogłębienie swojej wiedzy.

Dowiedział się pan czegoś o sobie?

Tak. Dowiedziałem się tego, że lepiej nie sądzić niczego o sobie samym. To jest główna lekcja, jaką dała mi psychologia. Bardziej inni nas mogą zobaczyć, niż my o sobie samych możemy powiedzieć, więc staram się trzymać tych zasad.