Ogromne doświadczenie, duży talent i pracowitość to cechy Mariusza Pieterwasa, jednego z najlepszych Szefów Kuchni w Trójmieście. Wspiera go żona, z którą tworzą zgrany duet. Jego owocem jest już druga własna restauracja.
Co jest kluczem do sukcesu?
Mariusz Pieterwas: Nie wiem.
Niemożliwe. Niespełna rok temu otworzył pan małą restaurację w Wiczlinie, na temat której zewsząd słychać pochlebne opinie. Teraz otwiera pan kolejną, w centrum Gdyni. To niewątpliwy sukces.
Mariusz Pieterwas: Rzeczywiście tak wyszło. O własnej restauracji marzyliśmy od dawna i wiele osób mówiło nam, że powinniśmy mieć własną. Lokalizację w Wiczlinie wybraliśmy z dwóch powodów: chcieliśmy mieć blisko do pracy (śmiech) oraz z chęci udowodnienia, że dobra kuchnia broni się sama, bez względu na adres. To się udało. Osiągnęliśmy to razem ciężką pracą, od rana do wieczora. Goście to docenili, polecali nas znajomym. Szybko okazało się, że potrzebny jest większy lokal. Stąd decyzja o nowej, większej i ciekawszej restauracji w centrum.
Czy wspólna praca jest dobrym pomysłem w małżeństwie?
Mariusz Pieterwas: Bardzo się wspieramy i wzajemnie motywujemy. Oczywiście, że czasami mamy siebie dosyć i chcemy od siebie odpocząć. Nie zmienia to jednak faktu, że moja żona jest moim najlepszym przyjacielem i partnerem biznesowym, któremu ufam bezgranicznie.
Marta Pieterwas: To zależy od małżeństwa. U nas się sprawdza. Trudniej nam było, gdy pracowaliśmy osobno. Każde z nas oddawało się swojej pracy bezgranicznie, prawie się nie widywaliśmy.
Jak długo jesteście małżeństwem?
Marta Pieterwas: Znamy się od 9 lat, a w czerwcu będziemy obchodzili 6 rocznicę ślubu.
Wspólną pasją jest kuchnia?
Razem: Nie, nie jest.
To co jest?
Marta Pieterwas: Jedzenie (śmiech). Uwielbiamy razem jeść, niestety ostatnio mamy bardzo mało czasu, aby gotować w domu. Zwierzęta na pewno są naszą wspólną pasją. Wspieramy fundacje, które zajmują się pomocą bezdomnym zwierzętom. W domu mamy 6 kotów, wszystkie znajdy. Trzy przyniósł Mariusz, dwa przyszły same, ostatnią znalazłam kilka miesięcy temu potrąconą na jezdni, połamaną. Dziś już skacze, jest wspaniała.
Mariusz Pieterwas: No i podróże... Na które też ostatnio nie mamy czasu. Ostatnio wybraliśmy się spontanicznie do Rzymu, na zasadzie „Kupiłam bilety. Jedziesz? Jeśli nie, to jadę sama!”. Pojechaliśmy więc (śmiech). Mamy też zaplanowany urlop na styczeń przyszłego roku.
Marta Pieterwas: Dużo podróżowaliśmy osobno, zanim się pobraliśmy. Prawie 3 lata spędziłam na wschodnim wybrzeżu USA w Connecticut, Nowym Jorku, Massachusetts. Mąż z kolei zjeździł niemal całą Europę.
Mariusz Pieterwas: Ja za granicą głównie zdobywałem doświadczenie. Wiele się nauczyłem pracując z Hiszpanami, Francuzami, Brytyjczykami, Tajami czy Hindusami. Poznałem tajniki wielu kuchni, m.in. śródziemnomorskiej, tajskiej, brytyjskiej czy francuskiej. To mnie zbudowało, tak odkryłem siebie jako kucharza.
A jaką kuchnię najbardziej lubicie?
Marta Pieterwas: Pieterwasową. Na talerzu na pewno będzie coś we francuskim stylu, będzie coś klasycznego, jakiś orient. Przede wszystkim będzie to aromatyczne i uzależniające. I to jest moja ulubiona kuchnia. Wielu naszych gości mówi, że nauczyliśmy ich jeść dla przyjemności, odkryliśmy przed nimi nowe smaki. To jest bardzo budujące.
Mariusz Pieterwas: To też jest fenomen otwartej kuchni. Gość widzi przygotowywaną dla niego potrawę. Potem podchodzę do stolika, aby nawiązać tę relację, bliskość, aby gość wiedział, że jest ważny, a danie zostało stworzone właśnie dla niego. Nie mam pamięci do imion, ale pamiętam moich gości i ich preferencje kulinarne.
Marta Pieterwas: Bo nie wraca się do restauracji dla wnętrza, wraca się dla dobrego jedzenia i ludzi tworzących miłą atmosferę.
Pana nazwisko nie jest polskie, prawda?
Mariusz Pieterwas: Mój prapradziadek był Litwinem.
Czy związane są z tym faktem jakieś tradycje kulinarne?
Mariusz Pieterwas: Nie, raczej nie. Bardziej kreatywne podejście do gotowania. Natomiast dryg mam po mamie i babci.
Ale teraz nazwisko Pieterwas będzie kojarzyło się z jedzeniem, bo sygnuje pan nim swoje restauracje.
Mariusz Pieterwas: Gotowanie to moja pasja. Robię to od prawie 20 lat. Zapracowałem sobie na to.
Co kryje się pod tą nazwą Restauracja Pieterwas - KREW i WODA?
Marta Pieterwas: Nasza praca i życie przenikają się, więc nazwa też nie odnosi się tylko do jedzenia.
Mariusz Pieterwas: Ja jestem krew, żona jest woda. Czasem się zmieniamy.
Marta Pieterwas: Oczywiście nazwa nawiązuje też do kuchni, czyli do ryb, owoców morza i czerwonych mięs, które serwujemy w naszej restauracji.
Kiedy otwarcie?
Mariusz Pieterwas: 14 maja otwieramy drzwi po ponad miesięcznym remoncie. Oficjalną uroczystość planujemy na 4 czerwca.
Są Państwo szczęśliwi?
Marta Pieterwas: Tak. Zmęczeni, ale szczęśliwi (śmiech). Robimy to, co kochamy i w czym się spełniamy.
Są już jakieś plany na przyszłość?
Do końca roku na pewno skupimy się na rozwoju tej restauracji.
A potem?
Marta Pieterwas: (śmiech).
Czyżbyśmy mieli spotkać się za rok…
Mariusz Pieterwas: Przy innym stole, w innym miejscu?
Marta Pieterwas: Bardzo możliwe (śmiech). Zaczynaliśmy od zera, ale mamy bardzo dalekosiężne plany.