Magdalena Cielecka. Jestem normalna!
Muza Warlikowskiego i Jarzyny, aktorka Nowego Teatru i jedna z najwybitniejszych polskich aktorek. Magdalena Cielecka w rozmowie z Prestiżem mówi o tym, dlaczego jest atrakcyjna dla "Pudelka", zawodowych niespełnieniach i słabościach, tłumaczy też dlaczego do sklepu wychodzi w normalnych butach, a nie na szpilkach.
Lubi się pani śmiać?
Tak. Chyba każdy lubi się śmiać. W końcu śmiech to zdrowie! Podobno wydłuża też życie, ale ja nie robię tego specjalnie tylko z tego powodu Dla mnie to naturalny odruch na sytuację, w której ktoś albo coś mnie rozbawi. Taką samą naturalną reakcją jest dla mnie płacz.
Wie pani dlaczego o to zapytałam?
Domyślam się (śmiech).
Magdalena Cielecka jest znana z dosyć chłodnych ról. Moja znajoma powiedziała: Uważaj, jak będziesz z nią rozmawiać, bo ona jest tak samo chłodna na co dzień, jak i na scenie. Jest taka wyniosła...
Nie wiem, kto ze mną rozmawiał (śmiech). A tak poważnie to zawód, który wykonuję ma taką cechę, że daje ludziom, a zwłaszcza mediom prawo albo swobodę do przyklejania różnego rodzaju łatek. Ja jestem aktorką o jednej twarzy i mam świadomość jaka ona jest. Rzeczywiście lepiej pasuje do grania kobiet zimnych, albo jak to pani nazwała wyniosłych niż do tych sympatycznych i miłych. Jak każdy aktor mam określone warunki psychofizyczne i muszę je zaakceptować.
Te warunki psychofizyczne dość szybko pozwoliły pani zaistnieć jako aktorce i to na deskach teatru!
To prawda. Na pierwszym roku studiów zaczęłam grać w teatrze. Dostałam rolę w „Ich czworo” Gabrieli Zapolskiej w reżyserii Krzysztofa Orzechowskiego w Starym Teatrze w Krakowie.
Była pani jakimś wyjątkiem? W wieku 19 lat grać w teatrze? To dość niespotykane
A skąd... Przecież już nawet dzieci grają w teatrze i filmie. Agnieszka Krukówna, Ania Mucha, mały Klata. Mnóstwo jest takich przykładów ludzi, którzy zaczynali smakować aktorstwa jako dzieci.
Ania Mucha grała w filmie. To trochę inna rzecz niż teatr. Poza tym dziś dzieciaki i nastolatki grają głównie w serialach. Trochę się pozmieniało.
Zmieniło się wszystko. Zmienił się świat, Polska, miasta. Zmieniłam się ja, zmienili się ludzie. Zmieniły się priorytety, nasze podejście do wartości. Tak naprawdę to dziś trudno wymienić trzy rzeczy, które się nie zmieniły.
Pani od samego początku miała jasno określone priorytety? Nie bez powodu zapytałam o debiut w teatrze. Wiem, że były inne czasy, ale z drugiej strony zaczęło się pojawiać więcej możliwości pracy dla aktorów.
Wiele razy pytano mnie, czy udział młodego aktora w serialu może go zepsuć, albo mu zaszkodzić. Uważam, że tak, zwłaszcza, jeżeli nie ma się wypracowanego nazwiska. Granie w serialu, który jest tasiemcem niesie ze sobą takie niebezpieczeństwo, że ten aktor zostanie zapamiętany przez pryzmat postaci. którą gra. Konsekwencją może być to, że nikt nie będzie pamiętał jak ten aktor naprawdę się nazywa, bo publiczność będzie operowała imieniem, czy nazwiskiem, które zna z serialu. Mnie to nie dotyczyło i nie dotyczy, ponieważ ja najpierw pracowałam na swoje nazwisko w teatrze i filmie, a dopiero potem zagrałam w serialu jako osoba znana ze swojego imienia i nazwiska, a nie ktoś, kto wchodzi w zawód poprzez serial. Dzięki temu dziś nikt nie nazywa mnie Anką, czy Kaśką. Jestem Magdą Cielecką.
Ciężko w tym zawodzie wytrwać w takim podejściu. Pani nie miała chwil zwątpienia? Nie dawała sobie prawa do pomyłek?
Oczywiście, że były pomyłki. Pewne rzeczy zagrałam źle, pewnych rzeczy mogłam nie zagrać, albo zagrałam je niepotrzebnie. Wiem o tym, tak samo jak wiem, że aktorstwo to nie jest droga usłana różami. Nigdy nie jest się tylko na fali wznoszącej. To też nie jest tak, że ja nie mam jakichś niespełnień w tym zawodzie. To górka - dołek. Tak samo jak w życiu i w każdym zawodzie. W biografii każdego człowieka są te lata chude i lata grube. Ważne, żeby w trakcie trwania tych chudych nie zwątpić, nie sprzedać się, albo nie musieć robić czegoś, czego się nie chce robić.
Nie robić czegoś żenującego?
Mówię o sytuacji, w której jesteśmy do czegoś zmuszani, bo przecież trzeba z czegoś żyć, płacić rachunki. Może się tak zdarzyć, że chorujemy, albo ktoś bliski nam choruje. I co? Okazuje się, że nie musimy i nie możemy uprawiać wielkiej sztuki za wielkie pieniądze. Musimy po prostu iść i zarabiać. Takie rzeczy też się zdarzają.
Podobno mężczyznom jest łatwiej w tym zawodzie. Mówi się, że nie ma ról dla kobiet w polskim kinie, a z drugiej strony Oscar dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego trafia właśnie do nas. To znaczy do Pawła Pawlikowskiego, który pierwszoplanowe role powierzył właśnie kobietom.
Ja myślę, że to się zmieniło już jakiś czas temu. Ten slogan, że nie ma ról dla kobiet ciągle obowiązuje, ale traci na aktualności. To jest już trochę nieprawda. Jest dużo ról dla kobiet. Teatr potrafi bardzo dobrze wykorzystać kobiety i wręcz je hołubi. W moim teatrze, w którym gram (Nowy Teatr) Krzysztof Warlikowski woli pracować z kobietami niż z mężczyznami. To kobietom proponuje role, bo wydają mu się ciekawsze. W kinie też tak jest. Ja teraz mam zdjęcia do filmu, w którym trzy główne bohaterki to kobiety. W ogóle to jest kobiecy film o kobietach, który robi mężczyzna, więc nie mogę powiedzieć, że w kinie nie ma ról dla kobiet. Lata dziewięćdziesiąte były takie, że kobiety właściwie nie istniały w kinie. Robiło się u nas kino gangsterskie...
W latach dziewięćdziesiątych było pani dużo i w teatrze i na dużym ekranie.
No tak, ale jako taki trochę dodatek do mężczyzn. To kino też nie było interesujące. To był czas transformacji i faktycznie kobieta była przy mężczyźnie.
A nie istniała osobno?
Tak. Mało było takich filmów, gdzie kobieta jest osią, jak np. „Róża” Wojciecha Smarzowskiego, czy „Ida” Pawła Pawlikowskiego.
W dobrym kierunku zmierza nasze kino?
Mam taką nadzieję.
Kobiety grają więcej, ale też historie się zmieniają. Nie zachwycamy się już tylko historią i krwawymi obrazkami, ale zaczynamy lubić pozytywnych bohaterów, takich jak postać prof. Religi, którą stworzył Tomasz Kot, czy Andrzej Chyra w „Carte Blanche”.
Ta martyrologia przejadła się nam z różnych względów i być może filmowcy nie tylko przerobili historię, ale tez patrzą na nią trochę inaczej, z dystansu. Przede wszystkim zaczynają dostrzegać w tej rzeczywistości, która nas otacza jakiś potencjał filmowy. To co w kinie europejskim zawsze było obecne, a nawet w kinie czeskim, dla nas było nieciekawe. My od tak zwanych zwykłych tematów o zwykłych ludziach uciekaliśmy, bo wydawało się nam to nieinteresujące, mało artystyczne, albo mało wartościowe.
A okazuje się, że temat na film leży na chodniku i tylko trzeba po niego sięgnąć...
Proste historie o prostym człowieku są najciekawsze. Ja teraz widziałam najnowszy film braci Dardenne z Marion Cotillard w roli głównej. To historia pracownicy fabryki, która ma nad sobą groźbę utraty pracy. To film wybitny. Nie trzeba ani wielkich budżetów ani wielkich i skomplikowanych historii, by pokazać coś ważnego i wzruszającego. Tematem jest człowiek, który jest najciekawszy.
Po czterdziestce człowiek też jest ciekawy?
Dopiero zaczyna być! (śmiech)
Agata Kulesza powiedziała mi kilka miesięcy temu, że ma wyrzuty sumienia, bo zabiera te role, które pani mogłaby idealnie zagrać. To prawda?
Tak, śmiałyśmy się, że ona teraz wszystkie te "moje role" gra, bo jest teraz boom na Kuleszę. Agata mówi: Boże, ten boom się zaraz skończy i potem ja będę siedzieć dwa lata na półce.
Faktycznie siedzi się na półce?
Jest taka prawidłowość, że nasz polski show - biznes, za przeproszeniem, jak już się do kogoś przyssie, to wyzyskuje i wymieli do końca, a potem wypluwa i zapomina. I tak rzeczywiście trochę jest. My się z Agatą śmiałyśmy, że zostaniemy same, no może z Kingą Preis i paroma innymi koleżankami, które będą grały prawdziwe staruszki, bo nie będziemy sobie robić żadnych botoksów i operacji, więc wszystkie te role zostaną dla nas i to właśnie my będziemy je brać.
Chciałaby pani taką rolę?
Jak przyjdzie ten moment, to mam nadzieję, że jeszcze ktoś będzie mnie obsadzał. Myślę, że Danuta Szaflarska postawiła poprzeczkę bardzo wysoko jednocześnie udowadniając, że człowiek w każdym wieku jest interesujący, jeśli ma dobra energię i jest pozytywny. Dzięki temu daje światu coś dobrego, a ten świat się odwdzięcza. Też go chce bez względu na wiek.
A pani lubi dawać, dzielić się tym, co ma? Bierze pani udział w różnego rodzaju akcjach charytatywnych, jeździ po Polsce i pomaga bezinteresownie. Dlaczego to pani robi?
Bo mam co dać. Jak tylko mogę i mam czas, to zawsze to robię. Wydaje mi się to naturalne i wręcz obligatoryjne, ponieważ ja dostałam coś od życia. Dostałam możliwość uprawiania zawodu, który powoduje, że można go obrócić w coś dobrego. Ludzie chcą się ze mną spotkać, ponieważ znają mnie z telewizora, wiec w bardzo prosty sposób, który wiele mnie nie kosztuje, mogę dać coś od siebie innej osobie, która żyje w gorszych warunkach i nie miała tyle szczęścia w życiu, co ja.
Mówi pani: dostałam. Rozumiem, że chodzi o takie przyziemne, ale bardzo ważne sprawy?
Tak. Jestem zdrowa, mogę się poruszać. Inni tego nie mają, bo los nie wiedzieć czemu zdecydował inaczej. Jest taka niesprawiedliwość na świecie. Ja wygrałam los na loterii, bo mam coś, co nie wszyscy mają, więc mogę im pomóc.
To ważne, zwłaszcza w świecie, w którym żyjemy. Socjologowie mówią, że mamy problem z wartościami. Pytanie przez ankieterów o to, co dla nas ważne odpowiadamy, że zdrowie, rodzina itd., a w praktyce skupiamy się na drobiazgach, które często nie mają znaczenia. Pani kilka miesięcy temu odebrała Złoty Krzyż Zasługi, ale niewiele osób interesowało za co dostała pani takie odznaczenia, ale jak była ubrana...
Ja nie reaguję na takie rzeczy. Cieszyłam się, że moja mama mogła być wtedy ze mną. Była u prezydenta, a dzień po uroczystości śmiałyśmy się, że nawet pierwszy raz moja mama była na Pudelku (śmiech).
Myślałam, że aktorka, która gra u Warlikowskiego jest mało atrakcyjna dla Pudelka?
No chyba jednak jestem, skoro mnie pokazują... Mam wrażenie, że moje życie nie wiedzieć czemu wzbudza jakieś sensacyjne kontrowersje i niezdrową ciekawość. Szczerze mówiąc mam do tego kompletny dystans i przyznam się, że sama podsycam jakąś grę z mediami.
W jaki sposób to pani robi?
Uwielbiam jak mnie sfotografują w dresie, źle ubraną, albo w jakichś ich zdaniem kompromitujących mnie sytuacjach. Tym bardziej się cieszę z tego powodu, bo to się później gdzieś ukazuje i ludzie mogą zobaczyć, że jestem normalna i wychodzę do sklepu w normalnych butach, a nie na szpilkach.
To prawda, że nie znosi pani słowa stylizacja?
Tak, bo ja się nie stylizuję, tylko ubieram. To co na siebie zakładam wybieram ze swoich ubrań, które należą do mnie, i które kupiłam za własne pieniądze.
W kobiecej prasie jest pani znana m. in. z tego, że zawsze jest świetnie ubrana. Można nauczyć się gustu?
Tego się chyba nie da nauczyć. To wzorce, które wynosi się z domu. Tym pierwszym wzorcem jest mama, babcia albo ciocia. Tym człowiek nasiąka, ale to tez rodzaj pewnej wrażliwości. Jednemu podoba się różowe, a drugiej zielone. Trudno dywagować, dlaczego tak jest. To gust, o którym się nie dyskutuje.
Wiele osób dyskutuje na ten temat, używając argumentu, że strój nie pasuje do osobowości...
Nie przesadzałabym z tym wyrażaniem osobowości poprzez strój, co zresztą usiłują nam wmówić styliści, że to jest jakieś strasznie ważne. Oczywiście to jak wyglądamy w jakiś sposób nas wyraża, bo jest odzwierciedleniem naszego gustu, czy myślenia o sobie samym, ale dla mnie to nie jest najważniejsze. Dla mnie liczy się przede wszystkim wygoda i to, że czuję się po prostu sobą.
Czego pani życzyć?
Przede wszystkim więcej czasu wolnego, bo po dwóch latach posuchy, jak się wszystko odkorkowało, zaczynam narzekać na nadmiar zajęć!