Mikołaj Trzaska - Inność bywa atutem
Ikona jazzowej awangardy w Polsce. Autor muzyki do filmów Wojciecha Smarzowskiego. Prywatnie mąż i ojciec. Mieszka i tworzy w Gdańsku, w którym powstał kultowy zespół Miłość. W szczerej rozmowie z Prestiżem Mikołaj Trzaska mówi o przeszłości, cudownych latach osiemdziesiątych, uczuciach i emocjach, które towarzyszą mu na scenie i życiu codziennym, które nie tylko zaakceptował, ale też polubił. Bilans faceta przed pięćdziesiątką? Kryzys wieku średniego? Nic podobnego! To raczej świadomość, że coś się skończyło, ale jeszcze wiele jest do zrobienia...
Wierzy pan w miłość?
Zawsze w nią wierzyłem. Mógłbym nawet powiedzieć, że miłość jest moją religią. Miłość istnieje, przecież codziennie jej doświadczam, ale rozumiem, że pani pyta mnie teraz o zespół?
Niekoniecznie, ale skoro sam pan wywołał ten temat, to proszę opowiedzieć o tej legendarnej w wielu kręgach Miłości. Swoją drogą to piękne słowo. Zastanawia mnie dlaczego właśnie tak nazwaliście zespół?
Myślę, że kiedy człowiek jest młody, to ma taką cudowną cechę, nie patrzy na to, co się dzieje dookoła, tylko wybiera to, co jest jedynie słuszne, idzie za głosem serca, po najcudowniejszej linii oporu, ponieważ nie ma nic do stracenia. Nie widzi też ile ma do zyskania. Robiliśmy swoje, bo uważaliśmy, że to jest nasz obowiązek - pokazywać samych siebie, nie tylko jacy byliśmy, ale jakimi pragnęliśmy być. Wtedy były czasy, w których ludzie byli skazani na ukrywaniu siebie.
Czego pragnęliście?
Miłości, otwartości. Byliśmy wtedy bardzo misyjni, chcieliśmy się dzielić takim naszym objawieniem.
Dzisiaj ktoś mógłby was nazwać hipsterami lat 80.
Mam nadzieję, że nie! Chyba nie ma gorszego słowa niż hipster (śmiech)
Dlaczego?
Ponieważ źle mi się kojarzy. Myśmy otrzymali takie piękne błogosławieństwo, które nazwałbym darem słyszenia muzyki w sposób nie tylko muzyczny. Dla nas muzyka była czymś więcej. Była sposobem na życie, rozumieniem świata i ogromnym stanem emocji, w których mogliśmy tkwić bez końca. W tamtych czasach, które były też czasem zmian, nie wiedzieliśmy co nas czeka. Nie spodziewaliśmy się, że kiedykolwiek będziemy jeździli pendolino (śmiech). Byliśmy bardzo wyzwoleni, mieliśmy prawo do wolności i to Miłość właśnie nią była. To cudowna historia.
Pozostał sentyment?
Jasne, że tak. Na nasze koncerty przychodziło kilkaset osób. Ludzie siedzieli na ziemi, przynosili koce, przeżywali tę muzykę, kręcili głowami, kiwali się tak, jakby mieli sierocą chorobę - takie były czasy. Kiedy mówi pani hipster, to wydaje mi się, że to jest ktoś, kto nie widzi szansy na wyzwolenie, tylko próbuje się wyzwolić na przestrzeni swojej ulubionej knajpy albo swojej brody. To nie kojarzy się z buntem, a my byliśmy naprawdę zbuntowani. Ten bunt oczywiście był inny, bo za wolność w naszym kraju walczyli nasi rodzice, którzy wtedy jeszcze mieli energię, bo byli w takim wieku, jak ja dzisiaj. My z tym, co oni wywalczyli zostaliśmy i spijaliśmy ten nektar. Cudowne przeżycie, że jeszcze wczoraj nie było nic, a za chwilę wychodziło się na świat, na którym nawet przyroda była wyzwolona.
Jak pan o tym mówi, to mam wrażenie, że nadal jest pan niepokorny i wyzwolony, podobnie jak koledzy z zespołu: Leszek Możdżer, czy Tymon Tymański. Był moment, że staraliście się dopasować do rzeczywistości?
Jasne, że tak, bo wszystko się zmieniło. Nagle okazało się, że nowy świat jest o wiele bardziej brutalny niż tamten. Okazało się, że nie można żyć tylko w świecie euforii, pojawiły się dzieci więc trzeba było mieć trochę grosza, by te dzieci ubrać, dać im jeść, sprawić by miały gdzie mieszkać i żeby samemu miało się warunki do pracy. Ja nie mogę za bardzo narzekać, bo od momentu kiedy stałem się znanym artystą, to Polska jako państwo od czasu do czasu mnie wspiera. Podróżuję po świecie. Natomiast problem jest taki, że nie tylko takich ludzi powinno się wspierać.
A jakich?
W Polsce buduje się mnóstwo budynków kulturalnych, sal koncertowych, pięknych muzeów, ale cały czas nie daje się pieniędzy tym, którzy ich najbardziej potrzebują. Trzeba wspierać małe, oddolne inicjatywy artystów, wspierać lokalne środowiska, artystów spoza kręgu popkultury.
I efekt jest taki, że coraz więcej młodych muzyków ucieka za granicę...
To też jest pytanie o polską edukację. Kultury w szkolnictwie zaczyna brakować, przedmioty o charakterze humanistycznym odchodzą w cień, mam dzieci w szkole, widzę co się dzieję.
A z drugiej strony widzę olbrzymie zapotrzebowanie i głód na sztukę. Mamy kapitalną publiczność i ludzi, którzy przychodzą na koncerty. Za granice nie ma po co uciekać.
Wspomniał pan o szkole. To prawda, że na początku swojej edukacji przestał pan być "królem życia" ze względu na dysleksję?
Tak. Całe życie się zmagam z tym problemem, ale też całe życie zmagam się z problemem inności. Dysleksja jest jednym z czynników tej inności. Właściwie to sam nie wiem jak z nią jest. Jak jestem w dobrym humorze, to potrafię pisać całe strony nie popełniając żadnego błędu. Z drugiej strony wystarczy, że mam trochę gorszy dzień, moje styki nie działają tak jak trzeba i nie potrafię ruszyć z miejsca. Czasami to jest wynik stresu i różnych rzeczy, które się nawarstwiają. Ja wiem z czym to jest związane, ale nie wiem, czy wywiad jest miejscem do takich szczerych i intymnych rozmów.
Proszę się nie krępować. O co chodzi z tą innością? Kiedy zaczął pan ją dostrzegać?
Każdy człowiek jest inny, ale akurat w moim przypadku nawet to, że nie chodziłem na religię sprawiało, że czułem się inny. Fakt mojego żydowskiego pochodzenia, myślę, że nieświadomie powodował, że przez wiele lat byłem na jakimś emocjonalnym aucie, bez przerwy musiałem się z tą innością spotykać. W tamtych czasach Gdańsk nie był miejscem, gdzie środowisko żydowskie było rzeczą jawną, nie miałem przyjaciół, ani rówieśników podobnych do mnie. To cholernie trudne życie, wie pani? Poczucie inności jest męczące, ale też daje duże prawo do działania, pewnej wolności. Myślę sobie, że w związku z tym, że jestem inny, mam obowiązek to podkreślać, ale może to tylko moje odczucie.
Wiem, że nie są to tylko słowa. Z tego powodu zdecydował się pan na pracę z zespołem Remont Pomo, który tworzyli niepełnosprawni ludzie?
Tak. Mam w sobie ewidentną miłość i szczęście do ludzi, wykluczonych, słabszych. Niepełnosprawni są w wielu momentach sprawniejsi od tych, którzy uważają się za sprawnych. Są szczerzy. Czuję się wśród nich jak u siebie. Mam gdzieś takie poczucie swojej indolencji, kiedy widzę, że wartość ludzka leży zupełnie gdzie indziej. Pracując z zespołem Remont Pomp - mam tu na myśli niepełnosprawnych z porażeniem mózgowym i z zespołem Downa - miałem poczucie, że prawdopodobnie jest to jedyna i najlepsza rzecz, którą w życiu robię. W takich momentach czuję, że żyję. To brzmi może naiwnie, ale to jest uczucie, które powoduje, że ja na dłuższą chwilę mogę się zatrzymać i nie być ciągle Trzaską - takim, który musi wykonywać, musi się pokazywać. Mogę być jednym z tych ludzi, którzy tworzą Remont Pomp.
Ma pan poczucie, że to co działo się w pana przeszłości miało swój sens? Jednym z takich przykładów może być porzucenie studiów na ASP...
Fakt, rzuciłem. Trzeba było. Zacząłem korzystać z tych studiów dopiero po latach. Przez wiele lat się od nich odcinałem i mówiłem, że nie ma tak, że można robić dwie rzeczy jednocześnie. Dla mnie było to niemożliwe. Są znakomici pisarze i malarze, bo to jest może jeszcze bliższe. O mnie muzyka była zazdrosna, wymagała poświęcenia i nie było tu półśrodków. Albo miałem dać wszystko albo nic. Wystarczy, że odpuściłem ćwiczenie na jakiś czas i już było do tego bardzo trudno wrócić. Saksofon jest bardzo zazdrosny. Jeżeli się go zostawi na dwa tygodnie, to on już mnie nie posłucha. To jest niesamowite, i ja wiedząc o tym już jako młody człowiek postanowiłem rzucić ASP. Byłem też trochę zły na moich rodziców, że mnie posłali “w nie moją drogę”.
Chciał pan być cudownym dzieckiem, które ma spełnić oczekiwania rodziców?
Chciałem im okazać swoją wdzięczność. Myślałem, że o to chodzi w życiu. Być miłym i to wszystko, że będzie mi łatwiej jeśli zostanę malarzem. Tak się stało, dostałem się na tą ASP, wykonałem jakąś strasznie ciężką pracę, żeby się tam dostać. A potem okazało się, że zrobiłem to nie dla siebie. Był taki ciekawy moment w moim życiu, który przyszedł do mnie kilka lat temu. On połączył się z pewnym etapem w mojej osobistej identyfikacji. Pomyślałem, że moi rodzice są już w starszym wieku, ja mam własne dzieci i muszę coś jeszcze zrobić. Właśnie wtedy Wojtek Smarzowski zaproponował mi pracę przy swoich filmach.
I okazało się, że warto sobie przypomnieć obrazowe myślenie?
Tak! Nagle się okazało, że wykształcenie plastyczne jest jedynym i najlepszym narzędziem, które pomaga mi robić muzykę do filmów, do obrazów. Zrozumiałem, że nie było dla mnie lepszej szkoły i lepszej edukacji. Wreszcie zsunęły się dwa kontynenty, które kiedyś w pewnym momencie się rozerwały. Oczywiście nie jest tak, że wszystko stało się dla mnie jasne, ale uznałem swoją przeszłość jako “niestraconą”. Myślę, że dobrze zrobiłem porzucając uczelnię, bo w życiu coś trzeba stracić, by coś zyskać. W większości się traci, strata goni stratę, bo się umiera, ale po drodze można coś jeszcze zobaczyć i zrobić sensownego zanim to się stanie - tak mi się wydaje.
Aż mi się ciśnie na usta pytanie: Co Smarzowski widzi w Trzasce, a co Trzaska widzi w Smarzowskim? Dołączył pan do ekipy Smarzola, którą tworzą ludzie odkryci przez reżysera, powyciągani z sitcomów, które nie cieszyły się dobra sławą, albo teatrów zabitych dechami: Dziędziel, Topa, Jakubik, Dyblik, Kulesza, Kuna, Dorociński...
Ci ludzie, których pani wymieniła, to są tak naprawdę tacy ludzie jak ja, z podwórek, knajp, teatrów, różnego rodzaju imprezowych spotkań. Wojtek nas powyciągał z różnych miejsc, tak jak staliśmy. Jestem przekonany, że Wojtek ze mną pracuje, bo mnie zna, ufa, wie, że jestem swój. Wie co potrafię i czego nie potrafię. Dobiera ludzi do swoich filmów nie na zasadzie, jak bardzo są znani, ale szuka ludzi o podobnej wrażliwości. Wie, że jak mówi, to oni wiedzą o czym mówi. Na tym polega praca z Wojtkiem. Smarzowski nie szuka nazwisk, ale te nazwiska stwarza. To jest niesamowite. Przy najnowszym filmie znowu jest Arek Jakubik, chyba Marian Dziędziel, Piotrek Sobociński...
Rozumiem, że temat pt. "Wołyń" jest panu znany?
Temat i scenariusz filmu jest mi znany od bardzo dawna, pracuję nad tym filmem i już się z nim borykam. Teraz dużo czasu spędzam na myśleniu o rekonstrukcji. Próbuję się odbić od tradycji, od muzyki z Wołynia. Pracuję z orkiestrą z Sejn, która potrafi grać na trąbach w taki sposób, że jest w stanie wycisnąć z przestrzeni wszystko, czego zapragnie moja dusza. Na planie pojawią się już tematy, które piszę, Próbuję szukać prawdziwości i najodpowiedniejszych narzędzi. Żyję z tym Wołyniem już bardzo długo i nie jest to łatwe, ale myślę, że już czas na tego rodzaju wyzwanie, by użyć większego składu, zadziałać grubszym pędzlem.
Praca przy filmie jest odskocznią od tego, co robi pan na scenie?
To nie jest moja odskocznia, bo ta muzyka niewiele się różni od tego, co robię na scenie. Specjalnie się nie zmieniam. Muszę to wyjaśnić. Cała idea muzyki improwizowanej, to jest muzyka drogi w takim prawdziwym sensie. Utwór improwizowany to utwór, który jest zbudowany na ruchu w przestrzeni i w czasie. Proszę zauważyć ten fotel, który stoi za panią. Wyobraźmy sobie, że muszę do niego dojść, ale po drodze jest mnóstwo artefaktów i przedmiotów. Są jeszcze ludzie, z którymi przez chwilę chcę porozmawiać, ale muszę pamiętać o tym, by dojść do celu. Czy muszę? To jest następne pytanie. Chodzi o to, że po drodze do tego miejsca, czekają mnie jeszcze różne przygody, których jestem komentatorem. Na scenie biorę instrument i grając opowiadam o tym, co widzę, co słyszę wokoło, opisuję widok z okna pociągu. Pejzaż się zmienia.
W tym sensie praca nad filmem jest taką sama rzeczą?
Tak, jest komentowaniem tego co się widzi. Chodzi o rodzaj empatii, który trzeba zaprezentować. W filmie trzeba zobaczyć i zrozumieć, o co chodzi w danej scenie. Często mówię, że to czego ode mnie chce Smarzowski jest niezwykle ciekawe. Wypracowaliśmy swój język.
Lubi pan ten depresyjny świat Smarzowskiego?
Może nie świat, ale przede wszystkim stan. Ten depresyjny stan jest dla mnie prawdziwszy niż każdy inny. Prawdziwszy dla człowieka, który zawsze był oddzielony, któremu zawsze wydawało się, że jest w dupie i któremu zawsze było trudniej. Ten stan wydaje mi się dużo bardziej naturalny, chociaż nie wiem, czy to jest depresja? Bardziej to jest chyba stan rozpaczy i smutku, bo okazuje się, że w tym stanie depresji bardzo dobrze sobie radzę i świetnie funkcjonuję.
O tym, że dół jest bardziej twórczy wiadomo nie od dziś...
Dół... lubię to słowo. Mój dół jest twórczy, chociaż artyści mają różnie. Dla mnie w tym dole jest więcej do odkrycia.
Filmy Smarzowskiego niosą ze sobą potężny ładunek emocjonalny. Tak jest w każdej warstwie, także tej muzycznej. Jak się pracuje nad emocjami w muzyce filmowej wiedząc, że każdy przecież ma inną wrażliwość?
Wojtek wymaga ode mnie szalonej precyzji w wyrażaniu emocji. Jak jest złość to musi to być konkretna złość, bo coś straciłeś. Ale nie samochód, czy okazję do wyrwania dziewczyny, tylko... najbliższą osobę. Nieraz usłyszałem: "To ma być ta złość, wyraź ją! Nie interesuje mnie jak i czym to zrobisz, graj na trąbie, z orkiestrą, ze smykami". Czasami się udaje, a czasami nie. Czasami nie wiem, co jest czym.
Mówimy cały czas o pracy. Pan ma w ogóle czas na życie prywatne?
Właśnie teraz mam, ale muszę pani powiedzieć, że kilka miesięcy temu zmieniłem swój styl życia.
Na jaki?
Na bardziej domowo - pracowniany.
To możliwe w przypadku artysty? Powiedział pan, że saksofon jest zazdrosny, ale artysta też lubi być sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem.
Sztuka faktycznie jest o siebie zazdrosna, Ale czym ona tak naprawdę jest? Jest jeszcze sztuka życia, a ta jest najtrudniejsza. Zaraz będę miał 50 lat i mam na nią zupełnie inne spojrzenie niż wcześniej. Ja już nie mogę ćwiczyć tyle godzin, bo to mnie nie interesuje. Mam być jakimś wirtuozem (śmiech)? Albo zacząć występować we fraku na sali koncertowej? Dajcie spokój.
Znam takich, którzy mimo czterdziestki na karku są bez żony i dzieci i tylko grają i grają...
Mam fajne dzieciaki i niesamowicie kapitalną żonę. Lubimy różne rzeczy robić razem. Zrobiliśmy już razem w życiu tyle dobrych rzeczy. Widzę, że muzyka nie wychodzi znikąd. Ona musi wyjść z jakiejś historii, ale trzeba tę historie mieć. Nie ma się jej, gdy się tylko ćwiczy, ale wtedy, gdy się żyje. Historia powstaje z codziennych, prostych i prozaicznych rzeczy. Zrozumiałem to po latach, ale to cecha wieku, niezależna ode mnie.
Dobrze panu z taką, a nie inną świadomością?
Teraz tak, ale moment, w którym uznaje się, że coś się skończyło jest bardzo trudny, szczególnie dla faceta, który prawie bez przerwy był w trasie. A nawet jak nie był, to też był. Niektórym to się nawet wydaje, że to jest całe życie - Hit the road, itd., że to właściwie o to chodzi i to jest wszystko, co najlepszego można mieć. No, otóż nie.
To teraz mnie pan zasmucił...
Dlaczego?
Bo słyszę, że moje życie kręci się wokół pracy i nie widzę nic poza czubkiem własnego nosa...
Ale z pani jest młoda dziewczyna! To zupełnie coś innego. Dopiero pani mąż albo narzeczony będzie wściekły za jakiś czas. Teraz ma pani prawo do tej bezczelności, która w pani wieku jest cudowną, rozwojową rzeczą. Ja już tego nie mam, bo natura mi to prawo zabrała. Mi już nie wolno być aroganckim. Teraz muszę usiąść na dupie i muszę zobaczyć, co się dzieje na tym świecie. Nie mogę być gnojem. Bycie nim było fantastyczne, ale ten czas już nigdy nie wróci. Mam już inną rolę, inne zadanie do zrobienia. Jestem tego absolutnie pewny. Wiem już na sto procent, że się umiera i że trzeba te lata, bo już zostało ich mniej niż więcej, fajnie przeżyć. Taka jest kolej rzeczy. Bardzo bym chciał grać do końca życia, ale zobaczymy co będzie mi dane.
Foto: Mona Blank www.monablank.com
Produkcja: Aleksandra Staruszkiewicz
Stylizacja: Matylda Promień
Studio: Studio Stocznia/Gdańsk, ul. Niterów 1
Dziękujemy Katarzynie Ostrowskiej
za udostępnienie swojej pracowni
malarskiej do sesji zdjęciowej.