Arkadiusz Jakubik Dr Jekyll i... Mister Hui

CKM: Marcin Klaban

Dzięki diecie zrzucił właśnie 15 kilogramów. Biega na bieżni, je warzywka i pije whisky. Do parzenia kawy używa 6 składników, nie daj Boże, któregoś zabraknie. Zna wszystkie kroki tańców latynoamerykańskich, ale rzadko tańczy. Nie boi się wyrazistych opinii. - Każdy facet składa się z dwóch części. Jest Dr Jekyll i Mr Hui. Raz jest misiem, który uwielbia być przytulany, a później zamienia się w Mistera Huia, który robi bardzo niegrzeczne rzeczy - mówi w rozmowie z Prestiżem Arkadiusz Jakubik, jeden z najlepszych obecnie polskich aktorów, a także lider rockowego Dr Misio.

Bardzo dobrze wyglądasz.

Że schudłem? (śmiech) Wiesz co, czasu się nie da oszukać. Mam w domu jedno, a może nawet dwa albo trzy lustra i widzę coraz większe ubytki fryzury na czubku swojej głowy, ale faktycznie schudłem piętnaście kilogramów i czuję się z tym świetnie. Co krok słyszę, że młodnieję w oczach. Podobno ubyło mi dziesięć lat. A tak serio, to ważę teraz 75 kilogramów i ostatni raz chyba ważyłem tyle na studiach. Teraz odbywa się codzienna walka o to, żeby tę wagę utrzymać.

Przy takim trybie życia chyba nie masz z tym problemu?

Wręcz przeciwnie, ponieważ zrzucanie wagi, a później próba jej utrzymania wiąże się z pewnego rodzaju systematycznością. Poszedłem do dietetyczki, która nazywa się nomen omen Jarzynka. Nie chodziło jednak o to, że przepisała mi dietę „jarzynkową”, ale o zmianę nawyków żywieniowych. Krótko mówiąc trzeba jeść mniej, a częściej. Pięć posiłków dziennie, co trzy godziny i trzeba tego pilnować. Mam jednak to szczęście, że jestem specjalistą od nerwic natręctw i wprowadziłem sobie taką właśnie nerwicę systematycznego jedzenia małych posiłków. (śmiech) Ale przy moim trybie życia, w moim chaosie, to jest to czasem problem. Wyobraź sobie, że jestem na planie zdjęciowym albo mam koncert, a tutaj wybija pora jedzenia. Teraz wybija właśnie ta godzina, o której powinienem zjeść następny posiłek. 

A ty rozmawiasz ze mną.

To raz, a dwa - chodzi o to, że nie mogę go zjeść i później wyjść na scenę z pełnym brzuchem... Po jedzeniu to można wziąć książkę, otworzyć piwo. Co ja mówię, jakie piwo? Przecież to już nie ja! To była ta cena, którą musiałem zapłacić.

Piwa nie pijesz, ale co z twoją ulubioną whisky?

W tej materii negocjacje z panią Jarzynką zakończyły się sukcesem. (śmiech)

Słucham? Przecież alkohol na diecie jest zabroniony!

Musieliśmy znaleźć konsensus. Wiadomo, że każdy alkohol niesie ze sobą jakąś kosmiczną ilość kalorii, ale najwięcej ma ich właśnie piwo. Stanęło na tym, że jeżeli już, to najlepiej faktycznie alkohol wysokoprocentowy, a ponieważ ja jestem zwolennikiem whisky, to z alkoholi został mi tylko ten napój, ale jakoś specjalnie zrozpaczony z tego powodu nie jestem. W ogóle to całe odchudzanie bardzo mi się spodobało. Jestem teraz jak Tehawanka z trylogii Szklarskiego. Indianie Dakota nigdy nie jedli do syta, zawsze zaspokajali tylko pierwszy głód. 

Widzę, że temat diet i odchudzania masz opanowany do perfekcji.

Tak, ale jeszcze jedna nerwica w związku z tym mi została: bieganie. Zaszalałem i kupiłem sobie bieżnię, prawdziwego rolls royce’a wśród bieżni, bo ma różne kąty nachylenia i można sobie nastawiać różne programy: szybciej, wolniej, pod górę… Postawiłem ją w ”klubie kibica” nad garażem, gdzie oglądam filmy, no i biegam. To jest rzecz, od której się absolutnie uzależniłem i co drugi dzień robię 600 kalorii.

Czuję się tak jakbym rozmawiała z koleżanką.

(śmiech)

Masz jakieś inne nerwice?

Błagam cię!

No powiedz. To dla mnie ciekawe, bo sama mam nerwicę natręctw. Potrafię wrócić do domu i sprawdzić, czy zamknęłam drzwi, szarpię dziesięć razy za klamkę, sprawdzam, czy zakręciłam wodę, odłączyłam żelazko itd. Nawet ładowarki mnie drażnią.

Ja takich nerwic mam od groma! A co cię drażni w ładowarkach?

To, że wystają z kontaktu!

Naprawdę tak masz? Drzwi, czy kuchenka gazowa to jest klasyka, ale z tych wszystkich twoich nerwic te ładowarki są fajne. To, że wkurza cię, że coś niepotrzebnie sterczy w gniazdku i że trzeba to wyjąć. Mnie czasami wydaje się, że wszystko co robię jest jakąś nerwicą natręctw. To mi towarzyszy praktycznie o każdej porze. Co ja takiego mam? Wiem! Jeżeli jakiś rytuał, który mam wpisany na swój twardy dysk, zostaje zakłócony, na przykład przez brak jakiegoś elementu, składnika, to dostaję absolutnego szału. Podnosi mi się ciśnienie i jestem zirytowany. Takim przykładem jest kawa. Każdy ją pije, ale ja, żeby ją przyrządzić potrzebuję aż sześciu składników. Niezbędny jest cynamon, imbir, czerwona, słodka papryka, mleko waniliowe sojowe, kawa waniliowa i miód. Teraz syrop z agawy, bo miód jest wysokokaloryczny. Nie daj Boże, jeśli mi któregoś składnika zabraknie, a najczęściej brakuje waniliowego mleka, bo ciężko je dostać, to wtedy jest masakra. Cały dzień mam zepsuty.

Jak z tobą wytrzymują w domu?

Nie wytrzymują ze mną (śmiech). Nie, no dają radę. Chowam te wszystkie swoje irytacje i fochy głęboko do środka. Zamykam je w sobie na klucz, a potem sprawdzam, tak jak ty to robisz, czy wszystko jest pozamykane… 

Bez trudu mówisz o swoich natręctwach i w pewnym sensie wadach. A jak u ciebie jest z zaletami? Mam wrażenie, że my mentalnie mamy zakorzenione to, by mówić o sobie źle, ale problem jest wtedy, kiedy mamy powiedzieć o sobie coś dobrego...

To prawda. Zastanawiam się co mam ci odpowiedzieć, bo ktoś mi to kiedyś faktycznie zarzucił.

Co takiego?

Że kokietuję. Usłyszałem: "Mówisz, że jesteś taki beznadziejny i taki zły, a tyle rzeczy człowieku robisz”. Wiesz co, ja mam chyba taką jedną zaletę, którą w sobie najbardziej cenię. To konsekwencja i upór w dążeniu do celu. Jestem upartym osłem spod znaku Koziorożca i jeżeli sobie coś ubzduram, wymyślę jakąkolwiek, najbardziej paranoiczną sytuację, czy poroniony pomysł to doprowadzę to do końca. Tak było ze wszystkim rzeczami za które się w ciągu ostatnich lat brałem. Wszyscy pukali się w głowę, a ja to po prostu robiłem.

Może po prostu nabrałeś pewności siebie?

Czy ja wiem? Co to znaczy nabrać pewności siebie? Hmm. U mnie w głowie odzywa się od razu taki drugi ja. JA czyli Jakubik Arkadiusz. Tak się nazywał spektakl, który graliśmy w Teatrze Imka na podstawie "Tequili" Vargi, gdzie też musiałem skonfrontować się z pewnymi rzeczami, które siedzą w mojej głowie.

To już wiem, dlaczego tak ci się spodobał manekin na naszej sesji...

Tak, tak i zaraz będę robił brzydkie rzeczy z tym manekinem. (śmiech) Wróćmy do „Ja”. Bohaterem spektaklu jest alternatywny muzyk rockowy, dla którego śmierć perkusisty w zespole jest przełomowym momentem. Facet staje nad jakąś krawędzią i musi sobie odpowiedzieć na parę najważniejszych pytań, czyli: kim jest? Po co to wszystko i o co mu chodzi w życiu? Tak naprawdę to jest takie ściąganie kolejnych ubrań z siebie, kolejnych masek, warstw cebuli. Na końcu bohater stoi przed publicznością nagi, ale nie cieleśnie tylko mentalnie. Na początku historii ten pewny siebie samiec alfa udziela wywiadu, obraża i deprecjonuje dziennikarkę mówiąc: „Co ty mi tu jakieś debilne pytania zadajesz?” Po jakimś czasie orientujemy się, że dziennikarki w ogóle nie ma. Jest tylko lalka na scenie, którą on zabiera do jakiegoś chorego tańca, a potem sfrustrowany, zrozpaczony, w jakiejś totalnej beznadziei, bierze milicyjną pałkę i zaczyna bić tę dziewczynę. Straszna scena. 

Ale ty przecież w takich czujesz się najlepiej.

No tak, ale... znowu się rozgadałem. Dygresja goni dygresję, a miałem powiedzieć, że ten manekin, ta lalka, którą od razu polubiłem i dobrze się z nią poczułem na naszej sesji zdjęciowej, przypomniała mi sytuację, kiedy na jednym ze spektakli pewna starsza pani weszła ze mną w dyskurs, próbując bronić tę dziennikarkę. Mało tego - jak zaczęłam z tą lalką tańczyć, to starsza pani weszła na scenę i zaczęła tańczyć razem z nami. Nie wiedziałem kompletnie co mam zrobić. Nie mogłem przecież wyjść z roli. No i tak tańczyliśmy we troje..

Podobno dobrze tańczysz?

No jasne…, urodziłem się jako tancerz. (śmiech) Nie, wiesz co? Lubię tańczyć.

Pogo?

No dobra, kiedyś o wiele lepiej tańczyłem. Chodziłem na kurs tańca. Podstawowe kroki do tych wszystkich klasycznych i południowoamerykańskich tańców znam, ale jakoś rzadko tańczę. Muszę mieć dobry dzień, żeby odważyć się wyjść na parkiet i zatańczyć z kimś w parze. (śmiech) O Boże! Zostawmy to...

Dlaczego? Aż ci się oczy zaświeciły, kiedy powiedziałam „Pogo”.

„Pogo” to tytuł naszej drugiej płyty, nad którą bardzo długo pracowaliśmy z moim zespołem Dr Misio. Druga płyta zawsze dla każdego zespołu jest najważniejsza. Jest potwierdzeniem tego, czy to co robimy ma jakiś sens, czy mamy coś do powiedzenia. Odpowiedzią na pytanie, czy pierwsza płyta była jakąś fanaberią, kaprysem, czy wypadkiem przy pracy. Bardzo często w trakcie wywiadów łapię się na tym, że o tej płycie powiedziałem już wszystko. Mam nawet w głowie na takie okazje przygotowany oldskulowy magnetofon z dziewięcioma przyciskami. Płyta "Pogo"? Proszę bardzo: trzecia taśma, siódmy numer i lecimy. Używam gotowych odpowiedzi, bo zwykle dziennikarze pytają o to samo. A to co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwóch lat, po wydaniu debiutanckiej płyty „Młodzi”, to jest prawdziwe szaleństwo. Dr Misio jest zespołem koncertowym, kluby muzyczne to nasz żywioł. I na nasze koncerty przychodzi coraz więcej ludzi, żeby posłuchać naszej muzyki, pośpiewać, pobawić się nami. Świetnie się czują w tym depresyjnym świecie, gdzie śpiewamy o miłości, śmierci i przemijaniu, o tym, że niewiele jest rzeczy, które mają sens.

Pierwsza płyta, a zwłaszcza jedna piosenka, która się na niej znajduje jest niezłą instrukcją obsługi mężczyzny...

Cały czas jesteśmy wierni pewnym fundamentom ideologicznym, które stoją u podstaw zespołu Dr Misio. Każdy facet składa się z dwóch części. Dr Jekyll i Mr Hui. Raz jest Misiem, który uwielbia być głaskany, przytulany, a później zamienia się w Mistera Huia (Mr Hui to tytuł piosenki z płyty "Młodzi" zespołu Dr Misio - przyp. red.), wychodzi z domu i robi bardzo niegrzeczne rzeczy. Dołożywszy do tego oldskulowy wizerunek facetów po przejściach, co z resztą jest zgodne z prawdą, bo większość z nas dawno temu skończyła czterdzieści lat, to faktycznie mamy gotową instrukcję obsługi.

Co to znaczy facet po przejściach?

Wcale nie trzeba mieć życia naznaczonego dramatami. Po prostu czas, ilość wiosen, doświadczeń, napojów, które trzeba przepuścić przez organizm, ilość osób, które trzeba spotkać, cynizm, dystans, ironia i sarkazm. I ten upływający czas, nagle, któregoś dnia spada ci na plecy i trzeba ten ciężar nieść. I masz poczucie, że tego czasu aktywności twórczej zostało do końca niewiele, że świat strasznie szybko przecieka między palcami. To wszystko jest w naszych piosenkach. Tyle, że druga płyta jest bardziej bezkompromisowa, nie ma na niej żadnego przeboju. Na pierwszej były: "Dziewczyny", "Mentolowe papierosy", "Młodzi". A na nowej? Jest ostro, żadnego radia, zero przebojów. Tylko i wyłącznie nasze flaki i bebechy. Taka jest ta płyta. Nie ma tu ładnych piosenek. Są tylko te do bólu smutne.

Mówisz o smutku, ale mam wrażenie, że bliskie jest ci uczucie strachu?

Znam dobrze ten stan, a co?

Czego się boisz? Śpiewasz w jednej z piosenek: "Teraz już tylko boimy się strachu przychodzącego nocą".

Strasznie boję się zasnąć, zawsze mam jakieś koszmarne sny. Zamykam oczy, zasypiam i przychodzą złe rzeczy. Budzę się po pięciu minutach, patrzę na zegarek, w głowie opowiedział mi się cały film, scena, jakaś niefajna historia i jestem przerażony.

A może to jakieś konsekwencje wykonywanego zawodu? Patrząc na niektóre filmy, w których grałeś też bym się bała zasnąć... 

Może. W ogóle nie oglądam horrorów. Z thrillerów oglądam tylko te lżejsze, bo nie lubię się bać w kinie. Za bardzo boję się na co dzień, żeby jeszcze epatować się kinowym strachem.

Nie bałeś się przyjąć roli w Wołyniu?

Wojtkowi Smarzowskiemu się nie odmawia. Dla mnie to jest dzisiaj najważniejszy polski reżyser. Każdy jego film to absolutne wydarzenie, centralny strzał w splot słoneczny widza. Te filmy mogą się nie podobać, drażnić czy irytować, ale nie pozostawiają nikogo obojętnym. Myślę, że taki będzie też film o rzezi wołyńskiej. Całą historię będziemy śledzić oczami Zosi Głowackiej, którą gra Michalina Łabacz. Ja gram postać jej męża, sołtysa, który kupuje dziewczynę od jej ojca za kilka mórg ziemi, nie wiedząc, że ona kocha młodego chłopaka z tej samej wsi - Ukraińca. Klasyczny trójkąt miłosny. To będzie historia, tak jak w większości filmów Wojtka, o miłości, tyle że o miłości w nieludzkich czasach.

Cieszy mnie to, że powiedziałeś, że to będzie historia o miłości. Nie męczy cię to ciągłe wypytywanie o stosunki polsko - ukraińskie, albo czy to jest właściwy moment na taki film?

Męczy. Wiele razy byłym pytany, prowokowany przez dziennikarzy, żebym się na ten temat wypowiedział. Bez skutku. Aktor jest od tego, żeby jak najlepiej zagrać swoją rolę i wypełnić ją emocjami, zinterpretować postać, którą dostaje w scenariuszu, a nie chodzić po telewizjach i wymądrzać się w wywiadach na temat sytuacji na Ukrainie, czy stosunków polsko - ukraińskich. Niech każdy zajmie się tym na czym zna się najlepiej. Nie chodzi tylko o aktorów, generalnie dotyczy to osób, które pojawiają się w mediach i wypowiadają na każdy temat, nie mając ku temu żadnych podstaw i predyspozycji. 

Ale chyba lubisz dziennikarzy?

Kiedy spotykam się z dziennikarzem potrzebny mi jest luksus dobrego samopoczucia i dobrej relacji, że rozmawiam z kimś kogo znam długo. Muszę się dobrze i - a propos strachu - bezpiecznie czuć w czyimś towarzystwie, mieć do tej osoby zaufanie. Wtedy mogę rozmawiać. Taka prawdziwa rozmowa, takie prawdziwe spotkanie to dla mnie rzecz najważniejsza. Wiem, że teraz cały czas gadam jak najęty, bo po pierwsze czuję się dobrze, a po drugie taka jest gra, którą akurat dzisiaj podjęliśmy, ale tak najbardziej to chyba lubię słuchać. Prawdziwa rozmowa to nie czyjaś erudycja, popisy elokwencji, ale umiejętność empatycznego słuchania. To dla mnie najważniejsze. Jestem typem, który woli słuchać.

2015 rok będzie dla Ciebie ważny?

To będzie bardzo ważny rok. Przede wszystkim koncerty i jeszcze raz koncerty z Dr Misio, musimy ogrywać nowy materiał. Potem rzecz najważniejsza - jesienią reżyseruję swój drugi film - „Prostą historię o morderstwie”. Jako aktor za chwilę mam premierę "Carte Blanche". To historia oparta na prawdziwych wydarzeniach nauczyciela historii z Lublina, który dowiaduje się, że ma bardzo rzadką chorobę oczu zwaną pigmentozą, wkrótce oślepnie i oszukuje wszystkich dookoła, udając, że widzi. To bardzo „filmowa” choroba polegająca na tym, że coraz bardziej ogranicza się kadr widzenia, rzecz ciekawa z punktu widzenia operatorskiego. Gram w tym filmie przyjaciela głównego bohatera, który zgadza się wziąć udział w tym kłamstwie, niemalże przestępstwie. To postać bardzo bliska memu sercu. Kiedyś przyjaźniłem się z facetem, który pracował w radiu i był osobą niewidzącą. Wiem jak taki człowiek funkcjonuje. Przez kilka lat pracowaliśmy razem, to były te emocje i wydarzenia, do których mogłem wrócić w trakcie pracy na planie filmowym, do których mam swój prywatny emocjonalny stosunek. To dla mnie bardzo ważne.

Dobrze, że nie do wszystkich swoich ról masz taki emocjonalny stosunek...

Mam! Do których nie mam? (śmiech)

Do sierżanta Petryckiego? Chyba najdłużej tłumaczyłeś się właśnie z tej roli.

Oj tak (śmiech). Ok, tam faktycznie nie miałem do czego się odwołać wymyślając tę postać. Trochę inaczej to wyglądało. Musiałem znaleźć w sobie takie pokłady bezczelności i uroku osobistego, które pozwoliły mi stworzyć tę postać i uwiarygodnić ją tak, żeby można było tego drania Petryckiego polubić. Zawsze powtarzam, że choćby to był największy drań i łobuz, to i tak będę robić wszystko, żeby taką postać obronić, żeby widz ją polubił i szedł razem z nią przez całą historię. Z drugiej strony o wiele łatwiej mnie namówić do wzięcia udziału w projekcie filmowym, kiedy czuję, że mam z bohaterem coś wspólnego, że mam przy okazji jakąś lekcję do odrobienia sam ze sobą. Nie wystarczy nauczyć się tekstu na pamięć, założyć perukę taką, czy siaką, kostium taki, czy inny. Trzeba  wejść do środka tej postaci, pogmerać w niej, a przy okazji pogrzebać we własnych emocjach. Wtedy to ma jakiś sens, wtedy to mnie obchodzi. A mam nadzieję, że jak mnie to obchodzi czy bawi, to wtedy będzie też obchodziło widza, który przyjdzie na ten film do kina.

Widzowie pójdą do kin już za kilka dni, ale ty teraz chyba już musisz wyjść na scenę

Która jest godzina?!

Za dwadzieścia minut zaczynasz koncert…