Legenda gdańskiej sceny alternatywnej, z przekonania i religii muzyk rockowy, a z wykształcenia… mistrz złotnictwa. Olaf Deriglasoff w tym roku świętuje trzydziestolecie pracy artystycznej, ale dla niego to nie tylko czas podsumowań, ale i nowych wyzwań. Prestiżowi opowiada o tym czego szuka w muzyce i na jakich innych strunach gra, a także dlaczego woli chodzić na bosaka.
30 lat szybko zleciało?
Tak właściwie nie ma takiej daty, kiedy to się tak naprawdę zaczęło. Nie chciałbym tworzyć jakiejś daleko idącej mądrości w przypadku trzydziestolecia, bo tak naprawdę moglibyśmy zacząć liczyć od momentu, kiedy po raz pierwszy wziąłem do ręki gitarę, ale za chwilę pojawia się pytanie: ale jaką gitarę? Akustyczną, czy elektryczną? Czy może jestem muzykiem od czasu, kiedy zagrałem pierwszą próbę, czy pierwszy koncert? To wszystko zaczęło się o wiele wcześniej niż w roku 80, czy 84. To nie był rodzaj inicjacji w postaci pierwszego razu z dziewczyną, czy z chłopakiem w zależności od tego, co kto lubi. W pewnym sensie jest to dowód, że na pewno od trzydziestu lat jestem muzykiem.
Nie wyglądasz na człowieka z takim stażem, a może nawet większym niż Janusz Panasewicz, czy Jan Borysewicz.
(śmiech) Może oni piją nie ten alkohol?
Rozumiem, że za pomocą muzyki chcesz się porozumiewać z ludźmi?
Jasne, że tak. To określenie to strzał w dziesiątkę! Zawsze granie muzyki i pisanie tekstów było dla mnie próbą skomunikowania się z drugim człowiekiem. To list w butelce, który wysyłam do świata zewnętrznego, do świata ludzi. Spodziewam się po tym odzewu, a być może spotkania osoby, która czuje podobnie do mniej, odbiera na tych samych falach. To coś najistotniejszego, co gdzieś leży na samym dnie, a jednocześnie jest podstawą wszystkiego.
W swoim życiorysie masz wpisany wyuczony zawód: złotnik. Sam sobie wybrałeś taki sposób na życie?
Tak. Po tym jak skończyłem podstawówkę, musiałem bardzo szybko podjąć decyzję co dalej, a że jestem praktycznym człowiekiem wiedziałem, że droga edukacji typu liceum i studia jest dla mnie nie do wytrzymania. Byłem zbyt dużym indywidualistą, żeby ciągle być pod czyimś obcasem. Nie znosiłem edukacji, belferstwa, ciągłego uciskania młodzieży przez sfrustrowanych i źle opłacanych nauczycieli, dlatego skończyłem szkołę najszybciej jak to było możliwe. Miałem zdolności plastyczne, dlatego wybrałem szkołę zawodową i zostałem złotnikiem. Dzięki temu stałem się samodzielnym i niezależnym człowiekiem w wieku siedemnastu lat.
Szybki start w dorosłość, ale chyba ta twoja przygoda ze złotnictwem nie trwała zbyt długo?
Oj, nie wiem, czy to była krótka przygoda (śmiech). Zdobyłem nawet tytuł mistrza złotnictwa i miałem swój własny zakład na Mariackiej, więc trochę to trwało, ale równocześnie grałem muzykę.
Z pracy szedłeś na próbę?
Tak, ale nikt nie wiedział o tym, co robię, bo w środowisku złotniczym ukrywałem swoją drugą, rockową naturę. To był rodzaj tajnego zajęcia, coś na zasadzie dr Jekyll i Mr Hyde.
Nadal masz takie podejście do życia?
Myślę, że tak. Coś w tym jest. Lubię meandry, rozwidlenia i tajne drogi. Prowadzę jednocześnie kilka żyć, ale to nie przenosi się do mojego prywatnego świata. Nie jest tak, że mam trzy rodziny w różnych miastach, a mam kolegów, którzy coś na ten temat wiedzą..
Mam uwierzyć w to, że w domu zakładasz kapcie i jesteś złotą rączką?
A skąd! (śmiech) To jaki jestem na co dzień w domu jest czymś odrębnym od mojej scenicznej powłoki, tego rockowego wcielenia. Nie zalewam płatków śniadaniowych Jackiem Danielsem, ale z drugiej strony mój dom jest bez wątpienia domem dziwnym. Moje dzieci mają pełną świadomość, że jestem dosyć nietypowym rodzajem taty.
Opowiadałeś dzieciom o tym, jak to sam będąc dzieckiem nienawidziłeś szkoły?
Nie, ale na szczęście moje córki to poważne i zdolne dziewuchy, żyjące w zupełnie innych czasach, więc mam nadzieję, że edukacja da im jakieś większe szanse. Zresztą ja sam czasem żałuję, iż nie mam jakieś poważniejszej akademickiej wiedzy, że nie miałem szansy poznać nauczyciela, który byłby dla mnie autorytetem. Te braki zrekompensowałem sobie tym, że mnóstwo czytałem.
Masz romantyczne usposobienie?
Dualizm, o którym rozmawiamy często, towarzyszy nam w życiu. Jestem idealistą i romantykiem, a z drugiej strony jako siedemnastolatek skończyłem szkołę, poszedłem do pracy, wyprowadziłem się od rodziców i zacząłem dorosłe życie budując własne poczucie niezależności. Bardzo trudno jest połączyć te dwa nurty: idealistycznego spojrzenia, romantycznego podejścia z tym, że życie nas brutalnie wali w ryj. Według teorii ludzkość dzieliła się zawsze na tych, którzy podchodzili do życia poważnie, chcieli się rozwijać i na takich, którzy lecieli po łebkach. Epoka nie ma znaczenia. Zmieniają się jedynie narzędzia, dekoracje, czy stroje. Jeżeli się nie chce, to nic się nie osiągnie.
Tobie chęci nie zabrakło...
Nie zabrakło ani chęci, ani determinacji. Od zawsze moim marzeniem i celem było bycie muzykiem rockowym, mieć gitarę, siedzieć z nią w studio, grać koncerty. To rozpalało moją wyobraźnię. Determinacja i konsekwencja w działaniu mimo przeciwności: tego, że instrumentów nie było, że nie było gdzie grać, nagrywać i prezentować swojej twórczości, te dwie rzeczy towarzyszyły mi przez cały czas. Moje ciągłe, uporczywe dążenie doprowadziło mnie do tego, gdzie jestem dzisiaj.
Dzisiaj nie jesteś tylko muzykiem, ale i producentem muzycznym.
Nie demonizowałbym tej życiowej roli jako producenta, gdyż to są prace, które zdarzają się rzadko.
Ale wszystkie łączy jedna oś: męskie i powiedziałabym nieszablonowe granie.
To wypadkowa moich gustów i idei. Gdańska scena alternatywna w latach 80. była w pewnym sensie odzwierciedleniem tego, w jak wielkiej kontrze byliśmy do otaczającego nas świata, jak nie godziliśmy się z opresyjnym systemem, w którym żyliśmy. Nie rozumiałem jak można było chować swoje ideały do kieszeni, albo wyrzucać je do śmietnika. Dziś mam poczucie, że mogę spojrzeć w lustro i powiedzieć, że widzę człowieka, który nie wszedł w żaden układ, nie dał ciała i realizował swoje cele.
Masz na koncie współpracę z największymi osobowościami polskiej sceny muzycznej: Kazik, Maleńczuk, Możdżer, Tymański, a ostatnio Arek Jakubik. Jaki jesteś w pracy, w tym zderzeniu różnych osobowości?
Jestem dosyć przyjacielskim typem. Lubię współpracę. Zawsze marzyła mi się grupa twórcza składająca się z malarzy, muzyków, rzeźbiarzy, prozaików. Nigdy mi się nie udało spotkać ludzi, którzy chcieliby coś takiego stworzyć, ale wiem, że istnieją pewne środowiska, które się przenikają. Ja mam taki artystyczny, fajny lot z Arkiem Jakubikiem, który jest przecież aktorem. Lubię i potrafię robić różne rzeczy z ludźmi, z którymi jest mi po drodze. Z Arkiem wszystko się zgadza. Piękne jest to, że ten człowiek jest stały. To nie jest jakiś świr, który zrobił sobie dziarę, kupił gitarę i powiedział, że będzie rockmanem, a dwa lata później twierdził, że będzie biznesmenem. On, podobnie jak ja, ma pomysł i go realizuje.
Myślisz, że Polska jest inspirującym krajem do realizowania pomysłów?
Mam wrażenie, że słabo oceniamy kraj, w którym żyjemy. Wystarczy trochę pojeździć, żeby zobaczyć, że wszędzie można spotkać zarówno dobrych, humanistycznie myślących ludzi, jak i podłych i nikczemnych. Granica nie przebiega pomiędzy narodami, ale ludźmi, którzy są głupi i źli, bo chcą tacy być, albo tak zostali wychowani, a między tymi, którzy chcą robić coś pozytywnego. Cieszyłbym się gdyby było u nas więcej radości, pozytywnego spojrzenia i zdrowej dumy z tego, kim jesteśmy. Nie rozumiem tego całego naparzania się przy okazji Święta Niepodległości. To tak jakbym zdemolował sobie chatę, a za chwilę musiał to sprzątać. Ale to już znamy, pamiętam, że w stanie wojennym też część młodzieży wychodziła na ulice jedynie po to, żeby się ponapierdalać i nic poza tym. Nie chodziło o żadne ideowe gówno, tylko o normalną zadymę.
Masz bardzo zdrowe podejście do patriotyzmu, kwestii narodowych. Jeśli już jesteśmy przy tym wątku, to chciałabym cię zapytać o twoje niemieckie korzenie?
Ten temat mnie wkurza, ponieważ Kazik Staszewski przypiął mi łątkę, że mam nazwisko, które brzmi po niemiecku i to się za mną do dziś ciągnie. Moje nazwisko jest pochodzenia rosyjskiego i tyle na ten temat. Uciekając z komunistycznej Polski w roku 87 uciekłem na Zachód, a najbliżej był Berlin. Dla mnie najciekawszą rzeczą w życiu oprócz grania było to, żeby mieszkać w różnych miejscach, poznawać nowe spojrzenia i kultury. Mieszkanie poza granicami Polski, która na dobrą sprawę była jednym wielkim więzieniem, było dla mnie szansą na spełnienie tych marzeń. W moich żyłach etnicznie nie płynie jednak ani jedna kropla niemieckiej krwi.
Żałujesz czegoś?
Właściwie nie. Wydarzyło się dużo strasznych, tragicznych i smutnych rzeczy w moim życiu, ale u mnie jest tak jak w życiu każdego innego człowieka. Myślę, że zakładanie gipsu na stopy nie ma sensu. Jestem zwolennikiem chodzenia na bosaka, nawet jeśli ma boleć.
Olaf Deriglasoff – artysta wszechstronnie uzdolniony – basista, gitarzysta, kompozytor, producent, autor tekstów. Bezkompromisowy i niezależny. Znany z ostrej stylistyki. Gra emocjami, odważnie zmieniając muzyczne konwencje. Nie przejmuje się najnowszymi trendami. Komponuje to, na co ma ochotę, zdobywając dzięki temu uznanie wśród miłośników rockowych brzmień. Chętnie eksperymentuje, próbując swoich sił w różnych muzycznych składach. Swój pierwszy zespół, Dzieci Kapitana Klossa, założył w 1980 roku. Grał również w zespołach: Apteka, Homo Twist, Pudelsi, Kazik na Żywo. Współpracował z Kazikiem Staszewskim. W 2002 roku założył swój własny zespół Os Gatos, który aktualnie nagrywa pod nazwą Deriglasoff.