Aneta Kręglicka - Stworzyłam własną markę

Aneta Kręglicka

Z kim kojarzy się tytuł miss? Z pewnością znaczna część z nas odpowiedziałaby, że z ładną i zgrabną kobietą, której hobby to podróże, a największym marzeniem jest pokój na świecie. A dosadniej - miss to osoba, u której wiedza i intelekt nie są cechami dominującymi. Tyle stereotypy. Jak do nich pasuje Aneta Kręglicka, Miss Świata? Ano słabo. Tym, że jest piękna i zgrabna. I elegancka. Ale reszta to całkowite zaprzeczenie miss. Gruntownie wykształcona (ekonomia, stosunki międzynarodowe), doświadczona w biznesie, z dużymi sukcesami zawodowymi. I do tego swobodnie poruszająca się w wielu tematach. Jak wielu - możecie przekonać się z rozmowy z Michałem Stankiewiczem.

Czyta Pani artykuły o sobie? Można je znaleźć w większości magazynów.

Nie wszystkie, bo nie kupuję wszystkich gazet. Nie żyję obecnością w mediach. Ani z bycia osobą publiczną. Jestem zapraszana do udziału w projektach, które powodują moje publiczne pojawianie się na różnych wydarzeniach, takim projektem jest m.in. kontrakt z Apartem. Ale ten rodzaj pracy traktuję bardzo profesjonalnie choć incydentalnie. Dla mnie najważniejsza jest moja firma i to, co w niej robię. W ciągu ostatnich kilku lat pojawiło się wiele propozycji współpracy, zdecydowałam się na razie na jedną z nich. Nie pracuję ze wszystkimi i za każdą cenę. Mówiąc szczerze, najmniej mnie interesuje bycie rozpoznawalną.

Ale jest Pani celebrytką? Tak przynajmniej mówi Pani w wywiadach...

W jednym z wywiadów powiedziałam, że czasami w oczach obserwatorów staję się celebrytką, bo pisze się o mnie wyłącznie z powodu mojej obecności na imprezach i kreacji, które założyłam. Media z reguły nie interesują się tym, co tak naprawdę w duszy mi gra, co robię, czym się interesuję. Ważna jest intrygująca powierzchowność, sensacja, a jeśli jej nie ma - to wieje nudą. Od 18 lat prowadzę własną firmę PR, jestem konsultantem poważnych firm i instytucji finansowych, mam ugruntowaną pozycję w branży. Nie muszę szukać klientów, to oni mnie znajdują. Cieszy mnie ten stan rzeczy i sytuacja, do której doszłam. A więc żyję z działalności mojej firmy, to moje główne zajęcie. Nigdy też nie byłam przez nikogo zatrudniona.

Dopytuję się o bycie celebrytą, bo to określenie nieustannie i trochę bezmyślnie używane przez media wobec wszystkich znanych osób. A przecież jest to określenie pejoratywne. W socjologii celebryta to osoba znana z tego, że jest znana. A Aneta Kręglicka, osoba prowadząca firmy, ambasadorka marki, wykonująca konkretny zawód, zupełnie nie pasuje do tej definicji.

Bo też nie czuję się osobą znaną z bycia znaną. To raczej kwestia tego, jak inni mnie postrzegają widząc w kolorowych magazynach. Łatwiej jest mnie sklasyfikować jako celebrytkę.

Ale z całą pewnością jest Pani gwiazdą. Czuje się Pani gwiazdą?

Zdecydowanie nigdy nie miałam takiego samopoczucia. W dzisiejszych czasach pojęcie wielka gwiazda straciło swoją moc, czasami sama jestem ogłupiała od liczby gwiazd, vipów, celebrytów opisywanych na salonach. To śmieszne i zarazem smutne, bo w tym pojmowaniu gwiazdorstwa brakuje oceny prawdziwej jakości, talentu, niepowtarzalności. Gwiazdorstwo myli się z popularnoscią, a to dwie różne kategorie. Spotykając się z przedstawicielami firm lub agencji reklamowych, którzy przychodzą do mnie z różnymi propozycjami współpracy i badaniami na mój temat, odnoszę wrażenie, że udało mi się stworzyć markę Aneta Kręglicka. I to mi wystarczy.

Jakie ma Pani wspomnienia ze Szczecina?

Urodziłam się tam i żyłam do 12 roku życia. Pamiętam dom i ulicę Felczaka, przy której mieszkałam. Na podworku stał trzepak, na którym wisiałam całymi dniami... Byłam energiczym dzieckiem, kilka lat należałam do klubu Sparty i trenowałam gimnastykę artystyczną. Codziennie tramwajem jeździłam na osiedle Kaliny, gdzie odbywały się treningi. Do hali WDS-u chodziłam oglądać boks, zawody pływackie i podnoszenie ciężarów. Takie dziewczęce sporty (śmiech).

Tylko oglądać?

Tak. Najbardziej fascynowały mnie zawody gimnastyki artystycznej. Tam też narodził się pomysł trenowania tego sportu. Pamiętam oczywiście swoją pierwsza szkołę, która też była w tej okolicy, w dole ulicy Felczaka. Jeszcze w przedszkolu marzyłam, aby tam się znaleźć.

To budynek dzisiejszego gimnazjum nr 16 i Liceum nr 13.

Wtedy to była podstawówka, pięćdziesiątka. Pamiętam dobrze numer, bo kiedy trafiłam do Gdańska, też poszłam do pięćdziesiątki. Do dziś wspominam swoją wychowawczynię, panią Głowacką, uwielbianą przez wszystkie dzieci. W starszej klasie matematyki uczyła mnie pani Kruszona, która gdy wyjeżdżałam ze Szczecina mówiła moim rodzicom, żeby nie zmarnowali mojego talentu matematycznego. Niestety sama go później próbowałam zmarnować, wybierając w liceum klasę o profilu humanistycznym. Później bardzo tego żałowałam. Do teraz czuję klimat szkoły i małego osiedla w Szczecinie. Wspominam aleję fontann, Jasne Błonia... Moja mama pracowała w szczecińskiej Estradzie. Bywałam tam na koncertach, pokazach mody, a także imprezach dla dzieci.

W tej samej Estradzie w której angaż miał np. Jerzy Połomski. Wtedy w Polsce obowiązywała rejonizacja gwiazd...

Tak, pana Jerzego poznałam osobiście. I  inne ówczesne gwiazdy. To były piękne czasy. Płakałam, kiedy rodzice zdecydowali się na przeprowadzkę do Gdańska. Pierwszy rok w nowym miejscu był dla mnie bardzo trudny. Mimo tego, że od razu zostałam wybrana przewodniczącą klasy i tym samym zaakceptowana przez nowych kolegów.

Może dlatego, że była Pani odważna, pewna siebie?

Nigdy nie miałam w sobie przesadnej pewności siebie – nie miałam tupetu. Miałam natomiast ogromną potrzebę sprawiedliwości. Przewodniczącą klasy byłam z prawdziwego zdarzenia, ostro walczyłam z wychowawcą o sprawy uczniów.

Czy już wtedy ustawiała się do Pani kolejka adoratorów? 

W tamtym czasie w ogóle nie umawiałam się na randki. Zupełnie przypadkowo dowiadywałam się, że wzbudzam zainteresowanie. W liceum miałam dwóch bliskich kumpli, studentów: Janka i Sławka. Tworzyliśmy zgraną paczkę. Generalnie lepiej dogadywałam się z chłopakami niż z dziewczynami. Moim pierwszym chłopakiem był kolega poznany w klasie maturalnej, z którym później spotykałam się przez kolejnych sześć lat. To była moja pierwsza miłość. Jestem więc raczej typem długodystansowca. Z przygód z chłopakami najlepiej pamiętam zabawną historię w drugiej klasie liceum, w dniu święta kobiet. To był zawsze dzień, kiedy wszystkie dostawałyśmy goździki. Gdy wróciłam ze szkoły do domu zadzwonił dzwonek do drzwi. Odwiedził mnie młodszy sąsiad z  osiedla, przyniósł kwiaty. Po chwili zadzwonił kolejny dzwonek i... kolejny. Tego dnia odwiedziło mnie ośmiu kolegów. Warto było zobaczyć ich miny. To był właśnie ten moment, kiedy zorientowałam się, że chyba mam powodzenie.

Jest rok 1989... To pytanie pewnie Pani nie zaskoczy...

Od 20 lat na nie odpowiadam. Na początku było mi trudno, denerwowało mnie bez końca opowiadanie na ten temat. Teraz to już tylko wspomnienia.

Więc jest rok 1989, siermiężna Polska, a  przed Panią zadanie karkołomne – wyjazd na wybory Miss World do Hong Kongu. To wymagało nakładów finansowych – kreacji, kosmetyków. Jak dała Pani radę?

Szczerze mówiąc, nie czułam się tam kopciuszkiem, mimo że spotykałam dziewczęta z innych krajów, często z bogatych rodzin. Byłam wspierana przez organizatora – biuro Miss Polonia, które przygotowało dla mnie kilka kreacji na wcześniejsze wybory Miss International, a z których mogłam później skorzystać. Pomysł finałowej kreacji na wybory Miss World przywiozłam z Japonii. Mama kupiła materiał w Peweksie i cudem zdobyła farbowanego lisa. Całością projektu i wykonaniem zajęła się pracownia pani Pik, projektantki z Gdańska.

Wygrała Pani konkurs, wróciła do Polski i zaczął się rok ciężkiej pracy miss.

Męczące były podróże, ale podczas wielu z nich spotykałam interesujących ludzi, zwiedzałam piękne miejsca, brałam udział w prestiżowych wydarzeniach, pracowałam charytatywnie. Chłonęłam wszystko to, co było dla mnie nowe i inne. Wprawdzie nie zawsze czułam się jak we własnej skórze, ale traktowałam to jako doświadczenie życiowe. Dzisiaj, z prespektywy czasu wiem, że ta przygoda wiele mnie nauczyła i wiele dała.

Po zakończeniu „panowania” przed Miss Świata otworem stała droga do światowego modelingu. 

Tak. Jednak będąc jeszcze Miss World zadbałam o to, aby skończyć w terminie studia. Udało się - obroniłam pracę magisterska. Potem na rok wyjechałam do USA. Zdecydowałam się na pracę w agencji Wilhelmina. W czasie kiedy agencja załatwiała formalności, wróciłam na chwilę do Polski i założyłam fundację. Zaczęłam mieć wątpliwości czy wracać do Stanów. W końcu zdecydowałam się na wyjazd do Nowego Jorku. Szybko jednak przekonałam się, że kariera modelki nie jest moim powołaniem. To nie była moja bajka. Szukałam dla siebie czegoś innego, na pewno nie życia wśród modelek.

Ale Pani była Miss World, a one nie...

W światowym modelingu tytuł Miss World niewiele znaczył. Ułatwił mi tylko podpisanie kontraktu, sukces należało wypracować, a to dopiero było przede mna. Mnie chyba nie zależało na takim sukcesie, więc szybko z tego zrezygnowałam. Wróciłam żeby rozpocząć inną pracę.

W Polsce, czyli jeszcze w Gdańsku czy już w Warszawie?

Już w Warszawie, bo tutaj dostawałam propozycje i tutaj widziałam swoją przyszłość. Oczywiście sentyment do Gdańska pozostał. Po swoich międzynarodowych doświadczeniach widziałam siebie w reklamie, w Trójmieście nie było wtedy takiego rynku. W Warszawie branża ta dopiero raczkowała, zaczęły pojawiać się pierwsze, prowadzone przez ekspertów agencje reklamowe.

Czyli była Pani jednym z pionierów w branży reklamowej. 

Założyłam jedną z pierwszych polskich agencji reklamowych. Zaczęłam robić coś, co było nowością w Polsce. Startowaliśmy w przetargach, przygotowywaliśmy strategie reklamowe i produkowaliśmy kampanie. To był bardzo intensywny czas. Żyłam pracą i w pracy. Chorobliwa ambicja i pedantyczność nie pozwalała mi zwolnić. Żyłam w stresie, miałam permanentny ból brzucha, który kończył się w piątek wieczorem, by znów zacząć się w niedzielę po południu.

A tytuł miss Pani pomagał? Czy też odwrotnie, stał się dla Pani tym czym rola Klossa dla Mikulskiego lub Janosika dla Perepeczki?

Na szczęście byłam postrzegana pozytywnie, choć czasami okazywano mi zbyt przesadną ciekawość. Zapraszano mnie na spotkania, aby mi się przyjrzeć i sprawdzić, nie zawsze by dać projekt. Mimo to nieźle sobie w tej sytuacji radziłam. Szybko zyskiwałam sprzymierzeńców, a niedowiarkom ucierałam nosa. W pracy często konfrontowałam się z zachodnimi agencjami, walczyłam o tych samych klientów. Po dwóch latach intensywnej pracy nie miałam już kompleksów.

Teraz Pani zwolniła tempo?

Zweryfikowałam priorytety. Oprócz pracy jest jeszcze życie. Dziecko, rodzina, dom, przyjaciele i przyjemności. Od pewnego momentu chcę mieć na to wszystko czas. Chociaż w dalszym ciągu nie potrafię żyć bez pracy, wciąż angażując się w nowe projekty, wiem dzisiaj, że nie mogę już żyć samą pracą. Doszłam do sytuacji, w której wybieram.

Czyli jednak wciąż Pani mało...

Wciąż jestem otwarta na nowe tematy. Krąży wokół mnie wiele propozycji biznesowych, wizerunkowych czy medialnych. Ale nie z wszystkim i nie ze wszystkimi jest mi po drodze, ostrożnie rozważam oferty. Przeraża mnie wszechobecna komercja: brak ambicji, chodzenie na skróty, prowincjonalizm, bylejakość i brak szacunku dla odbiorców. Nie wszyscy przecież jesteśmy idiotami.

Ale wzięła Pani udział w Tańcu z Gwiazdami?

Uważa Pan, że to źle o mnie świadczy? Nie zrobiłam tego dla poklasku, ani dla wątpliwej popularności. Jeśli zależałoby mi na niej, nie musiałabym tanczyć fokstrota. Lubię tańczyć i tylko dlatego tam się znalazłam. Podchodzono mnie trzy razy. Na codzień regularnie trenuję, bez wysiłku nie funkcjonuję. A to była duża dawka wysiłku, adrenaliny i duża frajda. Widocznie było to mi potrzebne.

Czyli w TzG po prostu skorzystała Pani z innej formy treningu siłowego?

Wielogodzinne, codzienne treningi do TzG sprawiały mi przyjemność. Złapałam się również na tym, że działanie adrenaliny podczas „live’u” dawało niesamowitego energetycznego kopniaka. Napędzało mnie. Nie mogłabym funkcjonować w tym przez długie miesiące, ale przez ten czas, który spędziłam w programie świetnie się bawiłam. Złapałam bardzo dobrą kondycję i wróciłam do formy sprzed lat.

Skoro jest tak Pani otwarta na pomysły to może zastanawiała się nad wejściem w politykę? 

Raczej nie, chociaż wcześniej powstawały wobec mnie takie plany.

Nie dziwi mnie to. Z pewnością każda partia chciałaby Panią pozyskać. Kto już próbował Panią namówić?

Nie wiem czy każda. Przez ostatnich kilkanaście lat propozycje składały mi wciąż te same osoby, których sposób uprawiania polityki bardzo cenię. Taka oferta, to dla mnie był wielki komplement. Ale nie zdecydowałam się na te zawodową drogę, wiec teraz nie ma o czym mówić.

A nie miałaby Pani ochoty pojawić się w sejmie, móc wejść na mównicę, uderzyć pięścią i powiedzieć, co się Pani nie podoba?

Nie, nie miałabym ochoty walić pięścią w mównicę.

Na pewno byłaby Pani wysłuchana, pewnie uważniej niż inni posłowie.

Odnoszę wrażenie, że dzisiaj w polityce prawie nikt nikogo nie słucha. Chociaż z drugiej strony trzeba mieć nie lada odwagę i tupet mówić publicznie głupio.

Wyklucza więc Pani możliwość pojawienia się w polityce?

Nigdy niczego nie wykluczam, chociaż nie tęsknie za papparazzi siedzącymi w krzakach.

Ale chyba i tak to robią?

Zdarzyło sie kilka razy. Na szczeście nie jestem dostatecznie sensacyjna. Szczerze mowiąc - nudna jestem dla brukowcow. Chyba, że sami coś wygenerują na mój temat.

A może wróci Pani do Szczecina lub Gdańska, aby rozpocząć polityczną karierę? Prezydent miasta jest jego zarządcą i ma do dyspozycji doradców z różnych dziedzin. Nie trzeba być specjalistą.

Dla mnie polityk to zawód, a nie tylko osoba, która uzyskała dostateczne poparcie. To profesja, jak każda inna. Jesli się ją uprawia, trzeba się na niej znać. Wprawdzie szkoły nie kształcą polityków - a szkoda - ale długoletnia praktyka na pewno daje efekty. Dlatego daleko mi do polityki, naprawdę. Ale interesują mnie za to sprawy gospodarcze. W zeszłym roku ukończyłam studia doktoranckie na SGH, na kierunku Unia Europejska, Stosunki Międzynarodowe. Ciekawe doświadczenie.

Czy jest Pani za parytetem?

Uczestniczyłam w Kongresie Kobiet, dobrze wiem, że w wielu przypadkach w polityce i nie tylko jesteśmy spychane na dalszy plan. Ten projekt jest zwróceniem uwagi na problem i komunikatem dla kobiet, że warto, by angażowały się w politykę. Da im to szanse na wiekszą reprezentację w strukturach partyjnych i w życiu publicznym. Ale mimo, że popieram kobiety uważam, że najważniejsze są kompetencje.

Partie chcą, by przystępowały do nich kobiety. Problemem jest brak chętnych pań.

Dlatego być może warto zachęcić panie parytetem.

Czy nie uważa Pani, że to będzie działało odwrotnie? Kobiety, które naprawdę mają szansę zaistnieć dzięki kompetencjom – zrezygnują - bojąc się, że będą postrzegane jako te „z parytetu”?

W polityce powinny przetrwać kompetencje, charyzma i osobowość.

Więc nie chodzi o płeć, tylko osobowość. W takim razie parytet ma sens?

Uważam, że płeć nigdy nigdzie nie powinna być przeszkodą, trzeba na ten temat rozmawiać.

Czy jest Pani feministką?

Nie czuję się feministką.

Jak Pani ocenia współczesny feminizm? 

Skrajne postawy są w każdym przypadku niezdrowe. Jestem za czymś, co jest trudne do osiągnięcia – za partnerstwem. Za tym, żeby nie dzielić życia i czynności na role męską i kobiecą. Osobiście, wolę nie rąbać drewna, ale jeśli muszę, to zrobię to. On też nie straci nic na męskości, jak ugotuje obiad. Szczerze mówiąc w moich oczach nawet zyska. Gotujący facet jest sexy.

A dodawanie końcówek rodzaju żeńskiego do nazw zawodów? Angażując się w politykę może kiedyś zostałaby Pani premierką. 

Uważam, że w niektórych przypadkach to brzmi śmiesznie. Dla mnie to zbytnia drobiazgowość.

Kto rządzi w domu, Pani czy mąż?

Rządy są sprawiedliwe - rządzę ja. Żartuję. Strategiczne decyzje podejmujemy wspólnie. Codzienną organizacją domu zajmuję się raczej osobiście. Dzielimy się obowiązkami związanymi z naszym dzieckiem, zakupami, bieżącymi sprawami. Mój mąż (Maciej Żak, reżyser filmowy - dop.red) podobnie jak ja ma nienormowany czas pracy, więc u nas jest tak, jak z tym rąbaniem drewna i gotowaniem - raz on raz ja.

Macie syna Aleksandra. Jego pojawienie się oznaczało z pewnością rewolucję życiu.

Tak, prywatną i zawodową. Alek ma już dziewięć lat, ale jak był mały poświęcałam mu dużo uwagi. Chciałam być przy nim, bardzo świadomie przeżyłam swoje macierzyństwo. Moja mama była zmartwiona, że nie będę miała dzieci, że o tym nie myślę. Nie miała racji.

Zastanawialiście nad tym, by mieć więcej dzieci?

Zawsze byłam przekonana, że będę miała dwójkę dzieci. Sama jestem jedynaczką i z tego powodu czułam sie samotna. Ale teraz cieszę się, że mam syna.

Myśli Pani o powrocie do Gdańska lub Szczecina? Młodzi ludzie, którzy dopiero marzą o karierze przyjeżdżają do Warszawy, aby spełnić się zawodowo. Ci, którym już się to udało szukają miejsca gdzie indziej. Mając dostęp do internetu i telefonu, można pracować wszędzie.

To prawda, wielu ludzi związanych z moją firmą tak pracuje. Na razie nie mam takich planów. Przez przeprowadzki jestem trochę rozdarta. Szczecin był dawno, w Gdańsku mieszka moja mama i jest pochowany tato więc bywam tam dosyć często. A w Warszawie mam rodzinę, dom i przyjaciół. Sentyment dzielę więc na trzy.