Zbigniew “Gutek” Gutkowski na oceanie jestem intruzem
Parafrazując słowa króla Francji, Ludwika XIV „państwo to ja”, Zbigniew Gutkowski mógłby z czystym sumieniem powiedzieć o sobie „polskie żeglarstwo oceaniczne to ja”. Popularny w pomorskim środowisku sportowym „Gutek” tego jednak nie powie, bo sam podkreśla, że w tej materii jest jeszcze sporo do wygrania. Gdańszczanin z urodzenia i zamieszkania, który dzięki ostatnim osiągnięciom, mocno przyczynił się do podniesienia rangi żeglarstwa w Polsce. Podsumowując jedynie bilans ostatniego trzylecia: 2 miejsce w prestiżowych regatach samotników Velux 5 Oceans, udział w jeszcze bardziej spektakularnym wyścigu dookoła świata bez zawijania do portu Vendee Globe i niedawny wyczyn - 7 miejsce w Transat Jacques Vabre w parze z Maciejem „Świstakiem” Marczewskim, jako pierwsza polska załoga w historii. Swoją dyscyplinę sportu Gutkowski popularyzuje także wspierając program szkolenia młodzieży ENERGA Sailing.
Banałem jest twierdzenie, że żeglarstwo wychowuje, uczy dyscypliny i pokory. Ale trudno nie spokornieć wobec potęgi oceanu?
Od samego początku przygody z tą dyscypliną sportu, jak jesteś jeszcze dzieckiem i po raz pierwszy rzucają cię na głęboką wodę, uświadamiasz sobie, że znajdujesz się w niebezpiecznym miejscu i jesteś zmuszony walczyć o przetrwanie. Kiedy mnie puszczono na wodę na łódce klasy Kadet, a ta zaczęła odpływać, to była wręcz panika. W końcu woda, a już ocean w szczególności, nie są naszym naturalnym środowiskiem. Z żywiołem nie wygrasz, musisz przyjąć jego reguły gry.
Czujesz się wówczas intruzem?
Wyobraźmy sobie noc, czyste niebo, gwiazdy doskonale widoczne. Rozglądasz się wokół siebie i po horyzont widzisz tylko wodę. Wtedy dopiero dociera do ciebie, że wobec bezmiaru oceanu jesteś nikim, planktonem, bakterią niemalże. Jak wpadniesz do wody, to – mówiąc obrazowo – stajesz się ostatnim ogniwem łańcucha pokarmowego.
„Pływanie z Gutkiem to przeżycie ekstremalne”. Jak sądzisz, kto to powiedział?
Pewnie żona. Elizę zabrałem na pokład jeden jedyny raz. O małżeńskich relacjach partnerskich wtedy zapomnieliśmy. Na jachcie nie ma zmiłuj. Obowiązuje zasada: punkt pierwszy – kapitan ma zawsze rację, punkt drugi – jeśli nie ma, patrz punkt pierwszy. Moja żona nie pała miłością do żeglarstwa, ale akceptuje mój wybór, moją pasję i wspiera mnie na każdym kroku, będąc także członkiem mojej ekipy. Córki Zuzanny, żeglarstwo jako sposób na życie także nie interesuje. Próbowała wprawdzie sił w pływaniu wpław, ale zabrakło jej determinacji, by kontynuować przygodę z tą dyscypliną sportu.
Tobie tej determinacji nie zabrakło. Co więc zawdzięczasz żeglarstwu?
Wychowało mnie, ukształtowało mój charakter i uformowało jako człowieka. Gdyby nie żeglarstwo, które uprawiam od dziesiątego roku życia, pewnie skończyłbym marnie. Dorastałem w okolicy Gdańska, która – delikatnie rzecz ujmując – nie cieszyła się najlepszą sławą. Mam na myśli Stogi i Górki Zachodnie. Spośród moich rówieśników na palcach jednej ręki zdołam policzyć tych, którzy wyszli na ludzi.
Dlaczego więc twoim kolegom się nie udało, a tobie wręcz przeciwnie?
To chyba kwestia świadomości i konsekwencji. Mieszkałem tuż obok Jachtklubu Stoczni Gdańskiej. Zawsze uwielbiałem patrzeć na łódki pływające po wodzie. Te kolorowe żagle były urozmaiceniem szarej rzeczywistości i potrafiłem wpatrywać się w nie godzinami. Marzyłem, aby też tak pływać. Gdy w szkole powstało kółko geograficzne, połączone z kółkiem żeglarskim, nie wahałem się ani chwili. Zapisałem się i połknąłem bakcyla. Nic nie było w stanie mnie od tego odciągnąć, żadni koledzy, pokusy czy młodzieńcze szaleństwa. Wiedziałem, że to jest moja droga i nią chcę podążać.
Co takiego drzemie w oceanie, że przyciąga?
Nie wiem co jest w nim magnetycznego, bo kiedy żeglujesz, to ciśniesz maksymalnie. Byle jak najszybciej do domu. A jak już siedzisz z rodziną parę dni, to znów ciągnie na wodę i tak cały czas. Jest w tym jakaś magia. Jeśli zapytasz himalaistów, po co wracają w wysokie góry i ryzykują życiem, to odpowiedzą bardzo prosto. Dlatego, że są. Tak samo jest z morzem. To styl życia. Zdarzają się momenty, podczas których czuję się spełniony. Otaczają cię delfiny, przepływające nieopodal wieloryby, ptactwo, którego nie ujrzysz na lądzie, po prostu rajskie obrazki. Są też momenty, gdy zadajesz sobie pytanie, „Co ja tutaj robię?” albo „Po co mi to?”, ale żyć bez tego nie potrafisz.
Do życia na oceanie można się przyzwyczaić?
Można, przynajmniej na czas wyścigu, jeśli wiem, że muszę pokonać określoną trasę od punktu A do punktu B. Przygotowuję się mentalnie, oswajam się z tą myślą. Zdaję sobie sprawę, że będzie mokro, czasem będę okrutnie zmęczony, przytrafią się kłopoty z łódką albo jakieś nieprzewidziane okoliczności, jak np. zderzenie z wielorybem – wszystko trzeba sobie wyobrazić. Kiedy płynę, staram się kreślić najczarniejsze scenariusze i mieć przygotowane plany działania.
Konkretny przykład?
Jeśli eksploatuję sprzęt na 100% jego możliwości, to wiem, że prędzej czy później coś się zepsuje. Wtedy zastanawiam się, ile czasu potrzeba, żeby usunąć awarię danego elementu wyposażenia i czy jedna nie pociągnie za sobą kolejnej. Takie myśli chodzą po głowie bez przerwy. Nie dość, że wymyślasz sobie czarne scenariusze, to jeszcze musisz cały czas gnać do mety, czy starać się wyprzedzić rywala.
Do wypadków losowych należy zaliczyć te z udziałem różnych „obiektów” pływających. Takich przygód przeżyłeś niemało. Które były najdziwniejsze?
Żeglując na katamaranie Warta-Polpharma jako kapitan wachtowy, jakaś ryba z taką siłą przydzwoniła w kadłub, że w dziobie zrobiła się prawie dwumetrowa wyrwa. Kilka razy zderzyłem się także z wielorybem. Ale najdziwniejsza przygoda przytrafiła mi się podczas regat Velux 5 Oceans. Wyglądało to tak: noc, dziewiąta doba regat, Ocean Indyjski, warunki w miarę stabilne – wiatr ok. 30 węzłów, siedzę sobie przy komputerze, piszę maila i nagle… słyszę pukanie w drzwi. Co jest grane? Cztery tysiące kilometrów do najbliższego lądu, jestem na jachcie sam jak palec, najbliższy rywal jakieś 100 mil na północ od mojej pozycji… Myślę sobie: halucynacje, czy co? No, nic, robię dalej swoje. Minęły dwie minuty i znowu: puk, puk do drzwi. Przerażony nie na żarty, chwyciłem latarkę i świecę nią przez szybkę. Patrzę, a tam… albatros swoim haczykowatym dziobem napędza mi stracha (śmiech – red.). Byłem tak przerażony, że zapomniałem, gdzie jestem.
Samotne żeglowanie wiąże się również z czysto fizyczną walką z żywiołem. Mocno doświadczyłeś tego zwłaszcza podczas Velux 5 Oceans.
Faktycznie, bilans jak na jedne regaty dość okazały: rozbita głowa, złamane żebro, drugie pęknięte. Najgorzej było z głową. Krew zalewała mi oczy, a skóra zwisała jak oderwany skalp. To była bardzo groźna sytuacja, byłem bliski utraty przytomności. Chyba nie muszę mówić, co oznacza utrata przytomności kilkaset mil od brzegu i obfity krwotok. Na szczęście nie wpadłem w panikę. Ostatkiem sił zatamowałem krew, po czym obciąłem włosy, ściągnąłem brzegi rany do siebie i zakleiłem specjalnym plastrem. Udało się.
Kontuzje są też jednak nieuniknione podczas żeglowania z partnerem, jak podczas niedawno zakończonych regat Transat Jacques Vabre.
Rzeczywiście, siedzący przy kokpicie „Świstak” wyleciał jak z katapulty po zderzeniu z jakimś niezidentyfikowanym obiektem. Efekt? Rozkwaszony nos i zabarwiony na czerwono kokpit.
Regaty Transat Jacques Vabre zakończyły się całkiem niedawno, emocje już opadły. Jak na chłodno oceniasz wasz występ?
Sprawdziliśmy, jak nasz jacht radzi sobie na sprinterskim dystansie (trasa wiodła przez Atlantyk, z Le Havre do brazylijskiego Itajai – przyp. red), mieliśmy szansę rywalizować z najlepszymi załogami świata i – najważniejsze – trasę pokonaliśmy w dobrym stylu, uzyskując kwalifikację do przyszłorocznych, okołoziemskich regat Barcelona World Race.
Siedzi jeszcze w Tobie sportowa złość po tym jak musiałeś wycofać się z Vendee Globe?
Oczywiście, że tak. Vendee Globe to obok Volvo Ocean Race, Pucharu Ameryki i Sydney Hobart, najbardziej prestiżowe, a na pewno najbardziej ekstremalne regaty na świecie. Byłem pierwszym Polakiem, który w nich wystartował, ale mnie to nie satysfakcjonuje. Chciałem tam walczyć z najlepszymi. Świadomość, że zostałem pokonany przez wadliwy sprzęt jest frustrująca. Nawalił autopilot, a bez niego pokonanie najbardziej niebezpiecznych akwenów na kuli ziemskiej jest po prostu niemożliwe. To pewna śmierć.
Krystyna Chojnowska – Liskiewicz na „Mazurku”, czy Leonid Teliga na „Opty” opłynęli świat na drewnianych jachtach bez elektronicznego wspomagania, a Gutkowski nie może sobie poradzić bez autopilota – słyszałem kilka takich opinii, wygłoszonych przez kompletnych laików.
Używane wówczas autopiloty były mechaniczne i działały do 5 węzłów, do dzisiaj są w użyciu. Jeśli płyniesz z prędkością 35 węzłów – zapomnij o takim autopilocie. Współczesny jacht musi być naszpikowany elektroniką. U mnie kokpit nawigacyjny wygląda mniej więcej jak kokpit samolotu Boeinga. To wszystko trzeba umieć obsłużyć. Jeśli coś nie funkcjonuje, to oczywiście, można kontynuować regaty w tempie Leonida Teligi, tylko jaki to ma sens? Nie po to pozyskałem sponsora, żeby ośmieszyć jego i przy okazji zepsuć sobie reputację. W czasach Chojnowskiej – Liskiewicz to był rewelacyjny wyczyn, ale ona nie płynęła po Oceanie Południowym, gdzie panują ekstremalne warunki, a po trasie, po której pływa mnóstwo ludzi, żeglarzy – amatorów z rodzinami. Dzisiaj realia są zupełnie inne.
Większość z nas, szczurów lądowych, za symbol grozy i potęgi oceanu – mniej lub bardziej podświadomie – uznaje przylądek Horn. Co dla żeglarza oznacza jego opłynięcie?
Horn jest zwieńczeniem, żeglarską „kropką nad i”. Jak tam dopływasz – czujesz się spełniony. Po drugie – w tamtych okolicach znajduje się Cieśnina Drake’a, a w niej potężny szelf, gdzie z paru kilometrów głębokości robi się nagle 500 metrów. Fale i prąd morski, pchane huraganowymi wiatrami sprawiają, że wszystko się w tamtym miejscu niesamowicie piętrzy. Woda się roluje. Jeśli na pokład wpadnie taka trzymetrowa „grzywa” nie ma problemu, ale jak już trafisz na 30-metrową falę, to cię najzwyczajniej wbije pod wodę. Dużo też zależy od jachtu. Łodzie klasy IMOCA, na których żeglujemy, są na takie warunki przygotowane, inne – już niekoniecznie. 300 dni w roku wieje w tamtych rejonach z siłą 12 stopni w skali Beauforta. Ja doświadczyłem tego dwukrotnie. Pogoda potrafi zmienić się w okamgnieniu. W jednej chwili, płynąc przy skale mieliśmy wiatr o prędkości 20 węzłów, by pół godziny później walczyć z huraganem o sile 130 węzłów. Z kolei, podczas Velux 5 Oceans do przylądka miałem fatalną pogodę, a przy samym Hornie chmury się nagle rozstąpiły, pokazało się słońce i komitet powitalny w postaci pingwinów.
Chciałbyś jeszcze raz podjąć wyzwanie w Vendee Globe?
Zdecydowanie tak. Ale nie po to, by napawać się samym udziałem w tych regatach, ale walczyć w nich o zwycięstwo. Do tego trzeba jednak poczynić naprawdę mnóstwo zabiegów, aby zakończyło się to powodzeniem. Począwszy od pozyskania sponsora, przygotowanie łódki najwyższej klasy, a kończąc na płynięciu w szaleńczym tempie do mety. Trudno w to uwierzyć, ale te regaty we Francji, pod względem wartości marketingowej, na głowę biją nawet kolarski Tour de France i tenisowy Roland Garros. Port, w którym zlokalizowano start i metę wyścigu, odwiedziło wówczas prawie dwa miliony ludzi! O statusie żeglarstwa we Francji świadczy też to, że prezydent tego kraju Francois Holland spotkał się ze wszystkimi uczestnikami Vendee Globe i pogratulował każdemu z osobna. Zresztą, co ciekawe byłem – jak się okazało – jego pierwszym gościem z Polski. Na mnie wrażenie wywarło, to co wówczas powiedział. Przede wszystkim dziękował sponsorom za intensywne wspieranie ich rodzimego żeglarstwa, dzięki czemu nikt nie jest w stanie Francuzom „podskoczyć”. Co więcej – zachęcał do jeszcze większego inwestowania. Marzę o tym, by polski rząd wspierał w taki sposób żeglarstwo, jak dzieje się to we Francji.
Wspomniałeś wcześniej o Volvo Ocean Race. To akurat okołoziemskie regaty załogowe, chyba aktualnie najbardziej prestiżowa impreza żeglarska, a przynajmniej najbardziej „napompowana” medialnie. Wystartujesz w niej kiedyś?
Zawsze marzyłem o starcie w Volvo Ocean Race, ale do tego potrzeba dwunastu ludzi i trzech ekip brzegowych, z których każda liczy około dziesięciu osób. Na chwilę obecną, w polskich realiach raczej poza naszym zasięgiem. W tych regatach niektóre koszty generuje już sam regulamin. Narzuca na przykład posiadanie w ekipie lekarza, masażysty, menedżera, marketingowca, księgowego. Jakby tego było mało – musisz mieć drugą, zapasową załogę, swojego trenera, obsługę medialną, czyli człowieka odpowiedzialnego za robienie zdjęć filmowych i ich montaż. Kiedyś, by wystartować w Volvo Ocean Race, musiałeś przedstawić budżet w wysokości 27 milionów euro, żeby dojechać do mety. Obecnie te wymogi są mniej rygorystyczne, ale i tak na start potrzeba 12 milionów euro. Jeśli nie masz bankowej gwarancji finansowania swojego udziału, na liście startowej się nie znajdziesz.
Z tych samych powodów nie ma co marzyć o udziale w Pucharze Ameryki?
Puchar Ameryki? Nieosiągalne. Budżet państwa trzeba by było poważnie nadwerężyć. Nowozelandczycy na regaty „zmontowali” 80 milionów dolarów, z czego 50 wyłożył tamtejszy rząd, resztę sponsorzy z Fly Emirates na czele. I to jest zaledwie żeglowanie na bojkach, przy brzegu.
Można w ogóle porównywać Volvo Ocean Race z Vendee Globe?
Nie da się tego zrobić. Volvo to przede wszystkim wyścig marketingowy, w którym wynik sportowy znajduje się na drugim planie. Natomiast Vendee Globe to „zabawa” dla wtajemniczonych, szaleńców, najlepszych z najlepszych, na sprzęcie wyprodukowanym w najnowszej w danej chwili technologii, rozgrywana na najwyższym poziomie. Skalę trudności niech zobrazuje fakt, że łódki – bardzo do siebie podobne w obu wyścigach – w przypadku Volvo Ocean Race obsługiwane są przez dwunastu zawodowców, a w regatach samotników – wyłącznie przez jednego człowieka. Co więcej – tempo jest identyczne, z tym, że jedni się zatrzymują w portach, a uczestnicy Vendee Globe płyną bez zawijania do portu.
Zgarnąłeś wiele najbardziej prestiżowych laurów w środowisku żeglarskim: Żeglarz Roku, Srebrny Sekstant – Rejs Roku, ostatnio Sportowa Osobowość Roku w Gdańsku. Czujesz się żeglarzem spełnionym?
Absolutnie nie. Nasze, rodzime żeglarstwo jest wciąż tak mało znaczące na arenie międzynarodowej, że i sukcesy odnoszone na lokalnym podwórku, mimo że są miłym wyróżnieniem to jednak w gruncie rzeczy niewiele wartym. Dlatego nie przeceniałbym zanadto swoich oceanicznych dokonań.
Jakie w takim razie osiągnięcia pozwoliłyby Ci poczuć się żeglarsko spełnionym?
Zwycięstwo w najbardziej prestiżowych regatach, takich właśnie jak Volvo Ocean Race czy Vendee Globe. Tylko o triumfatorach się pamięta, to oni przechodzą do historii.
Dzięki programowi Energa Sailing, którego jesteś ambasadorem, żeglarstwo wyjdzie z cienia? Ranga tej dyscypliny wzrośnie?
Dobrze się stało, że znalazła się potężna firma, która wsparła szkolenie dzieci. Energa Sailing angażuje kilkaset osób z Pomorza. Co prawda zdaję sobie sprawę, że część z nich zrezygnuje z pływania, ale wielu też pewnie połknie bakcyla i może w przyszłości zostaną wybitnymi skipperami, czego im życzę i w czym będę ich wspierał w miarę swoich możliwości.