Katarzyna Konieczka, dwudziestodziewięcioletnia projektantka, kostiumografka i stylistka z Sopotu, autorka kolekcji niezwykle oryginalnych i często szokujących kostiumów, łączących elementy makabry, sadyzmu, nawet wulgarności z baśniowością i mroczną, mityczną fantastyką. W jednej z ostatnich kolekcji, Nekromantik, prezentuje stroje wyglądające jakby zszyte z kawałków ludzkiej skóry, a towarzyszą im skandalizujące w wymowie aparaty chirurgiczno - ortodontyczne okalające twarze modelek i modeli. Kontrowersyjne prace każą oczekiwać niezwykle ekscentrycznej autorki, tymczasem na spotkaniu pojawia się skromna, młoda dziewczyna, ubrana w szary golf i jeansy
Czuję rozdźwięk między Tobą, Twoją aparycją a tym, co tworzysz. Nie tak odbiorca wyobraża sobie autorkę skandalizujących nierzadko prac.
- Ja i tak jestem dzisiaj w wersji „wyjściowej” – zrobiłam makijaż, to już sporo (śmiech). Ale fakt, najczęściej ubieram się prosto, zwykle na czarno, do tego nie lubię i nie noszę biżuterii. Potrafię jeszcze przekonać nieznających mnie i mojego zawodu ludzi, że pracuję w dyskoncie spożywczym i właśnie przenieśli mnie z działu mięsnego na nabiał, co bardzo mnie cieszy. Trójmiasto pozwala mi na taki luz, nie jesteśmy środowiskiem obserwowanym przez lupy paparazzich, nie muszę starać się o błysk fleszy, by mnie ktoś zauważył. To dla mnie ważne. Świat celebrytów to krótki romans z wątpliwej jakości sławą, siebie w ten sposób zupełnie nie widzę.
- Muszę zadać pytanie, które zapewne zadają Ci wszyscy: ta mroczna sceneria Twoich kostiumów, spinająca twarze bolesna maszyneria, odniesienia do śmierci, tortur i męczeństwa, do groteski, czegoś groźnego i brzydkiego – skąd bierzesz takie inspiracje? Dlaczego akurat w ten sposób?
- Próbując szukać źródeł takich moich inspiracji trzeba chyba pobawić się w banalną psychologię dziecka. Jako dziecko miałam problem z czytaniem, dostałam książki, które były bardzo makabryczne. Dla siedmiolatki baśnie braci Grimm, w takiej najmroczniejszej postaci, bez obrazków, w których jest bardzo dużo ciemnej symboliki powracającej w moich obecnych pracach, musi odcisnąć piętno. Weszłam w ten świat, zaczął mnie fascynować. W tych baśniach jest zawsze jakiś podziemny świat, jakiś olbrzym, kruki, staruszka na moście – wszystko to emocjonalnie kształtującemu się dziecku musi zapaść w duszę. Tak się to, myślę, zaczęło. W taki sposób w obrębie zainteresowania rozwijającego się małego człowieka nie pojawiają się miłe obrazki. To nie znaczy, że mnie nie stać na subtelność i kameralność i że jej nie rozumiem. Ale ona daleka jest od mody.
- Mam nadzieję, że Cię to nie urazi, ale uważam, że Twoje dzieła nie są modą. To jest sztuka działająca na takich samych zasadach, jak malarstwo czy literatura.
- Cieszę się, że ktoś tak to widzi.
- Ale to oczywiste. Podam przykłady: często mówisz, że rzeźbisz w stroju. Że przetwarzasz treść w formę. Że tworzysz intuicyjnie, a w kręgu Twoich zainteresowań jest klimat, dusza. Że ogarnia Cię szał twórczy, który na wiele godzin jest w stanie odciąć Cię od rzeczywistości, bez zważania na ból pleców czy pokłute od igły palce. Przecież to prosty schemat artysty.
- To prawda, mam tak. Tracę świadomość, dzień w ogóle nie ma znaczenia, jest jasno czy ciemno… nieważne. To chyba jakiś rodzaj nerwicy natręctw. Kiedy staram się zrobić rzeczy bardziej przystępne, odrobinę mniej wybujałe – jest ciężko. Muszę wówczas myśleć technicznie, by np. dane okrycie głowy mieściło się na zdjęciu lub pasowało do klasycznej sukienki. To się zwykle nie udaje, zwyczajnie tego nie czuję. Musi być coś takiego wyzwolonego… Czy to artyzm? Nie wiem. Wiem, jak pracuję. Faktem jest, że najlepsze efekty osiągam, gdy nie staram się do niczego dostosować. Gdy nie ma z góry narzuconego celu. Kiedy odpuszczam cel, kwestie typowo komercyjne, sprzedażowe - jest wynik, który mnie zadowala.
- Steczkowska, Doda, Nergal – to gwiazdy polskiej muzyki, które noszą Twoje kostiumy. Szukasz sama takich klientów, czy to oni się do Ciebie zgłaszają?
- Sami się zgłaszają. Przed Dodą byli jeszcze Blendersi, ale to ona wprowadziła w Polsce modę na artystę, muzyka zauważalnego dzięki charakterystycznemu, często ekstrawaganckiemu wizerunkowi scenicznemu. Doda odważyła się na to, by sięgnąć po alternatywę.
- Charakterystyczne i znane są gorsety, które tworzysz dla Dody. Ja osobiście jestem zafascynowana czepcem - koroną Twojego autorstwa, który dzierży na głowie Justyna Steczkowska na okładce swej najnowszej płyty „XV” i w jednym z klipów – do utworu „Sanktuarium”.
- Ów czepiec nazywałam wcześniej „Matką Boską Licheńską”, ponieważ ma do niego pewne odwołania. Kojarzy mi się z wycieczką z lat dziecięcych do jakiegoś kościoła, już nie pamiętam, jakiego. Mocne czerwienie, dużo zdobień i ten kamień na środku, który jest aluzją do relikwii. Zamglone wspomnienia, przytłumione sacrum.
- Wiedziałaś, do jakiego utworu czepiec zostanie wykorzystany? Że będzie on tak wyraźnie sakralny w odniesieniach?
- Nie, nie miałam pojęcia. Jak widać, twórcy wideoklipu odczytali nakrycie głowy dobrze. Po prostu potrafią interpretować. Poczuli to.
- Na wspomnianej płycie Justyny Steczkowskiej pojawiają się też owe charakterystyczne maszynki na twarzy (utwór „Skłam”).
- One tam idealnie pasowały. Kiedy rozmawiano ze mną o tym teledysku, naświetlono mi mniej więcej jego przesłanie. Więc powiedziałam, że taka konstrukcja zniekształcająca twarz będzie tu współbrzmieć, bo kłamstwo wykrzywia oblicze. Tak samo fałszywy uśmiech. Są dziwaczne, nienaturalne. Deformacja postaci, trudny przekaz.
- Skąd się wzięły te maszynki, skąd pomysł na owe chirurgiczno - ortodontyczne urządzenia?
- Po pierwsze są mocne i drastyczne, intensywne, a szukałam wyrazu na podobny wstrząs. To jest adrenalina. Jeśli ma się, jak ja, poczucie estetyki związane z podniesionym stanem adrenaliny, to takie rzeczy tworzą się same. Są tu fascynacje nieżyjącą już, japońską projektantką Eiko Ishioka, która w jednym z filmów poczęstowała widzów kostiumem z kneblami na twarzy. Przewija się Marylin Manson. Dalej, jeśli już drążyć – zawsze fascynowały mnie eksperymenty medyczne, mój wujek jest dentystą. Od dawna w kręgu moich zainteresowań były jakieś sanatoryjne, dziwaczne, medyczne historie; skomplikowane, nie do końca poznane maszynerie. Na przykład aparatura do mierzenia piękna, przykręcana śrubami do głowy. Dokręcasz śrubkę i stwierdzasz, ile w tobie jest piękna… Albo ta cała ortodoncja – wykrzywianie twarzy, które jest dla mnie seksualną forma zniewolenia. Głównie kobiet.
- U Ciebie od szpetoty do seksualności blisko jest…
- Bo one się ze sobą wiążą. Maszynka unieruchamiająca twarz, kołnierz spinający szyję – wiadomo, o co chodzi. Sygnały są wyraźne. Mroczna seksualność, fizyczność, dominacja. Człowiek przestaje zwracać uwagę, w którym momencie jest zakochany, a w którym torturowany. Granica się zaciera.
- Słucham tego, co mówisz, jestem pod wrażeniem, ale nadal czuję dysonans. Jeśli postawić Ciebie obok Twoich prac, trudno połączyć je znakiem równości. Demolujesz pojęcie artysty identyfikującego się z tworami własnego talentu.
- Niby tak, ale ja również patrzę na mechanizmy show - biznesu, na to, jakie ludzie mają oczekiwania, pragnienia. Nie chowam się zupełnie za swoimi pracami. I dla mnie ważnym jest, co chce masa na pożarcie, na co ma ochotę w tym sezonie. A ja w tym wszystkim jestem absolutnie bezpieczna. Nikt mnie nie ruszy, bo moja twórczość jest wystarczającą pożywką.
- Największy zarobek – współpraca z gwiazdami?
- Nie, wcale nie. Raczej sesje, pokazy. Współpraca z gwiazdami jest budowaniem prestiżu. Moje nazwisko pojawia się przy ich produkcjach, więc to siłą rzeczy generuje zyski bardziej długodystansowe. Z drugiej strony to nie jest lekki kawałek chleba. Pojawia się moda na bycie projektantem mody. Ciężko niektórym ludziom rozróżnić, czy coś jest tandetne, czy niewarte uwagi, zwłaszcza, jeśli bulwersuje nieładnością. Więc rynek szaleje. Można zrozumieć ładny projekt, elegancki, z którego bije asceza, dostojność, ale ciężko jest zauważyć jakość. Ogólnie ludzie się mylą. Albo wiedzą, że coś jest wartościowe, ale nie rozumieją, dlaczego.
- Wracając do Justyny Steczkowskiej – aparaty z wideoklipu „Skłam” stały się zarzewiem publicznego oskarżenia wokalistki o wzorowanie się na stylu Lady Gagi. Tymczasem to sztab Lady Gagi ściągnął pomysły od Ciebie.
- Istnieje korespondencja, która potwierdza, iż przesyłałam im moje prace. Zrobili to sprytnie, skorzystali z moich pomysłów, przerobili je nieco, ale moje nazwisko się tam nie pojawia. Cóż. Nie dziwię im się w sumie. Poczuli w tym nowy trend, świeżość.
- Szyjesz… przepraszam – słowo „szyjesz” do Ciebie nie pasuje... Tworzysz coś użytkowego? Podobno rzadko.
- Nie tworzę takich rzeczy w ogóle. Ja prowadzę typowo artystyczny tryb życia, to znaczy nie wkroczyłam na ścieżkę robienia pieniędzy na T-shirtach. Nie robiłam tego i chyba nigdy nie zrobię. No, chyba, że miałoby to być narzędzie do wywołania wstrząsu, forma podgrzania atmosfery. Ale póki co tego nie czuję. Szukam drogi cały czas
- Szukasz drogi? Wydawać by się mogło, że podążasz jasno wytyczoną drogą awangardy.
- Ale jest we mnie, mimo sporej konsekwencji, dużo niekonsekwencji. Wcześniej na przykład robiłam rzeczy baśniowe, delikatne. Potrafię (śmiech).
- Jeśli mówisz o kolekcji „Very Twisted Kingdom”, to ona taka zupełnie delikatna nie jest...
- Nie, racja. Tam było sporo wojowniczości, jej bohaterami byli drapieżnicy, z różnych sfer natury – spod wody, z kosmosu. Tutaj spora jest praca fotografów, to również dzięki nim postaci nabierają pewnych cech, których ja mogę podczas kreacji nie zauważać. Dzięki ich ujęciom je wychwytuję, mogę dopieszczać. W ogóle „Very Twisted Kingdom” to moja ulubiona kolekcja. Złoty strój z maską kojarzy mi się z przedwojennym filmem science - fiction „Metropolis”. Zresztą każdy bohater tej kolekcji jest nazwany - król, królowa, kat - całość ma treść i fabułę.
- Fabuła pasowałaby do Ciebie. Mogłabyś stworzyć jakąś regularną opowieść.
- A wiesz, pracuję nad czymś takim. Mamy scenariusz, ale prace trwają powoli, każdy ma jakieś inne projekty. Temat jednak jest i nie ucieknie. Mogę zapewnić, że będzie drastycznie. Bardzo.
- To jest główny projekt na teraz, czy skupiasz się na czymś jeszcze?
- Przymierzam się do kolejnej kolekcji, ale nie muszę czuć się związana z terminami typu „wiosna”, „jesień”, więc powoli. Będę miała co prawda w lutym pokaz z Londynie i tam prawdopodobnie zaprezentuję się z nowościami. Wydarzenie pod nazwą The World’s Biggest Fetish Fashion Show. To społeczeństwo skupione wokół mody fetyszowej, przebieranek, nie związanych jednak wyłącznie z seksualnością.
- Sama ich znalazłaś, czy oni się odezwali?
- Oni odezwali się do mnie. Ja osobiście nie szukam takich eventów, ponieważ skupiam się jeszcze na własnym rozwoju, głównie szukaniu i doskonaleniu nowych technik.
- Skoro już o technikach mowa. Nie pracujesz z łatwą, dobrej jakości tkaniną; bierzesz z odzysku, niszczysz, drapiesz, szarpiesz, plisujesz...
- Bo czułabym się zażenowana, gdybym wydała mnóstwo pieniędzy na piękny materiał z Paryża, który pojawiłby się jednocześnie w kilku kolekcjach różnego autorstwa. Nie byłabym wówczas indywidualistką. Dla mnie branie z czegoś, co już jest, to jakaś klęska. Nie chciałabym, by ktoś poczuł się przez tę wypowiedź źle, to po prostu moje autorskie odczucie i stosunek do tworzywa. Jeśli mam się pod czymś podpisać, musi być całkowicie moje, od samej struktury po uformowany z niej kształt. Wiadomo, to nie jest jakieś profesjonalne projektowanie tkanin, w Polsce ono jeszcze nie istnieje. Ale moje tworzywo przez to, że pozbawiam go dawnej postaci, nabiera innego, specyficznie odrębnego charakteru. Mogę na przykład rozszywać staniki i obserwować ich budowę. Przeszywać jakąś tkaninę tysiąc razy. Godzinami. Żmudne, ale moje. Jeszcze nie lutowałam, a chciałabym. Boję się nowych rzeczy, nowych narzędzi, muszę się z nimi oswajać.
- Masz kilkuletniego synka. Jakie bajki mu aplikowałaś? Mroczne i groźne czy może Kubusia Puchatka?
- Ha, to dobre pytanie. To, z czego wyszłam, na czym się wychowałam, czyli odważne formy baśni czy filmów, nie mogło minąć mojego dziecka. Przykładowo: on bardzo lubi dinozaury. Więc „Jurassic Park”. Na zimno prowadzę z nim rozmowy dotyczące pojawiającej się tam agresji, technicznie podchodzę do scen, gdzie leje się krew. Nie unikam z nim tematów trudnych, tabu. To syrop klonowy – tłumaczę mu, filmowa sztuczka, charakteryzacja. Wydaje mi się, że on może być artystą – ma duże zdolności manualne i do tego cierpliwość – potrafi się na czymś bardzo skupić i poświęcić temu czas. Zupełnie, jak mama.
- Chciałabyś, by poszedł drogą artystyczną?
- Nie miałabym nic przeciw temu. Jestem w stanie ostrzec go przed wieloma kwestiami. Jest jednak potężny rywal artyzmu: owady. Bardzo się nimi interesuje. Więc nie wiadomo – czy sztuka, czy owady.
- Chciałbyś robić kostiumy do filmów i spektakli.
- Tak. Ale nie mogłaby to być patetyczna epopeja historyczna. Kino obecnie uwspółcześnia historię, to kierunek dla mnie. Mogłabym kostiumem dotknąć współczesności. Zapobiec jednorodności, odtwarzaniu. Jest tyle możliwości.
- Często podkreślasz, że największe Twoje osiągnięcie to wyróżnienie przez francuską dziennikarkę i krytyk mody Diane Pernet.
- I podtrzymuję to. To był pierwszy sygnał, że ktoś mnie rozumie. Ktoś, kto jest autorytetem i ma wiele w tej kwestii do powiedzenia. To było bardzo ważne, otworzyło trochę Polskę na mnie.
- Pracujesz i mieszkasz w Sopocie. Masz tutaj swoje atelier?
- Tak, ono się dopiero tworzy. To prawie laboratorium, głowy na stojakach, tego typu rzeczy. Miałam etap warszawski, ale mi przeszedł. Wydawało mi się, że stolica czeka na mnie z otwartymi ramionami, a tak wcale nie jest. Oni nie mają szacunku do pracy projektanta. Poza tym artysta kameralny spotyka się tam z niezrozumieniem. Wychodzi się z założenia, że to on winien zabiegać o ich uwagę.
- Jesteś alternatywą. Nie robisz nic, co byłoby estetycznie poprawne.
- A co to jest estetyka? Moje kostiumy i to, że mogą się komuś podobać są dowodem na to, że ohydy się pragnie. Okazuje się, że podoba ci się coś, co straszy. To jest na takim etapie podświadomości, że tego nie zauważasz. Huśtam ludzi emocjonalnie. Raz drastycznie, raz delikatnie. Raz koronka, raz maszynka. Mieszam style i narzędzia. W ten sposób wzbudzam emocje, uczucia. Stworzenie ludziom sytuacji emocjonalnej zupełnego zdezorientowania często myli się im z zakochaniem. Na tym opiera się moja twórczość, treść, jaką zamykam w materiale czy w formie.
Pani Doktor Frankenstein - lubisz to miano.
Tak, bardzo mi odpowiada, jest – myślę - trafne.
Katarzyna Konieczka, projektantka kostiumów i stylistka, jest absolwentką Międzynarodowej Szkoły Kostiumografii i Projektowania. Na co dzień mieszka i pracuje w Sopocie. Za kolekcję „Mascarade” otrzymała nagrodę od krytyków zagranicznych Diane Pernet (publikacja oraz przychylne recenzje znalazły się na blogu słynnej krytyk mody) i Robb’a Young’a (publikacja oraz pozytywne recenzje ukazały się na stronie VOGUE.COM) w kategorii premiere vision.
Jej kostiumy wykorzystywane są przez wiele gwiazd polskiego show – biznesu kreując ich wizerunek sceniczny. To właśnie Katarzyna Konieczka zmieniła „kiczowatą” Dodę na „Królową Awangardy”. Polska projektantka jest jedną z najbardziej obiecujących designerek młodego pokolenia w Europie wg. VOGUE.com, który umieścił Konieczkę w dziale „New Europe”. Zdjęcia jej kostiumów wielokrotnie były publikowane w prestiżowych czasopismach modowych i lifestylowych, a także na wielu branżowych portalach, w tym najbardziej prestiżowym vouge.it.