Droga do Cathedral Caves
Mój znajomy podróżnik mawia, że będąc w podróży dookoła świata nie można pominąć Nowej Zelandii. Dwanaście godzin różnicy czasu - drugi koniec świata. Międzynarodowa baza połączeń lotniczych pokazuje trwające 28 godzin połączenie z portu lotniczego w Berlinie. Stanowczo za dużo podczas krótkiego urlopu. Dlatego Nową Zelandię najlepiej odwiedzać po drodze, jako delikatne przejście między Ameryką Południową i Azją, dobrze znany język i cisza, jaką można znaleźć tylko na końcu świata.
Dunedin jest najbardziej oddalonym od Szczecina miastem na świecie – 18 100 km – i mimo odwiedzenia ponad trzydziestu krajów świata na pięciu kontynentach nigdy nie byliśmy tak daleko od domu. Mimo to poczucie egzotyki jest umiarkowane – zamieszkane dawniej głównie przez szkockich osadników miasto (Dunedin oznacza w szkockiej odmianie języka gaelic Edynburg) utrzymało urok brytyjskiej kolonii. Tutaj zaczyna się przypominająca w kształcie literę „U” Southern Scenic Route łącząca Dunedin z Milford Sound, nazywanej przez Rudyarda Kiplinga ósmym cudem świata i uznawanym za światową stolicę sportów ekstremalnych Queenstown. Poznawani po drodze Nowozelandczycy zgodnie określają tę ponad 600 – kilometrową drogę jako najpiękniejszą trasę Nowej Zelandii.
Z Dunedin ruszamy na południe. W centralnej części półwyspu Otago, mieści się Royal Albatros Center – punkt obserwacyjny albatrosów królewskich, największych zdolnych do lotu ptaków świata. Południowa strona wzgórza, na którym mieści się centrum pokryta jest białymi ptakami jak śniegiem. W Nowej Zelandii mewy są bliskimi sąsiadami albatrosów. Poniżej centrum znajduje się Pilot’s Bay, jedno z niewielu miejsc lęgowych pingwina żółtookiego będącego najrzadszym gatunkiem pingwina na świecie. Jesteśmy jeszcze za blisko miasta. Zamiast czekać do zmroku na wracające do gniazd lęgowych pingwiny, ruszamy na południowy zachód, gdzie znajduje się objęta ochroną Sandfly Bay.
Choć od najbliższej przystosowanej do jazdy samochodem drogi plażę dzieli długi marsz po stromej piaszczystej ścieżce, sama plaża nie jest samotna. Obok żółtookich pingwinów częstymi bywalcami są odpoczywające tutaj lwy morskie, zbyt leniwe, żeby przejmować się czyjąkolwiek obecnością. Na kończącym plażę zboczu spaceruje pingwin żółtooki. Zatrzymuje się, patrzy przez chwilę w naszym kierunku i wraca do gniazda. Zarządzamy odwrót. W drodze powrotnej spotykamy poszukującego pingwinów Japończyka z synem. Stwierdzają zgodnie, że lwy morskie są zdecydowanie bardziej ekscytujące niż pingwiny i przyśpieszają kroku.
Ruszamy dalej. Charakterystycznym punktem okolicy są formacje skalne Nugget Point i towarzysząca im latarnia morska. Mimo charakteru rezerwatu, tablice informacyjne przypominają raczej swobodne impresje na temat miejscowej fauny i flory i życia w latarni morskiej w dziewiętnastym wieku niż znane nam z rezerwatów fiszki.
Krajobraz powoli się zmienia, pojawiają się w typowe dla tego regionu lasy deszczowe, a razem z nimi wodospady Purakaunui położone siedemnaście kilometrów na południe od miasta Owaka. Ukryta w deszczowym lesie grupa wodospadów o budowie schodkowej uchodzi za symbol regionu The Catlins. Stąd już niedaleko do skamieniałych drzew na skalistych plażach Curio Bay. Po drodze zabieramy do ze sobą Owena – trzydziestoletniego autostopowicza z Walii. Wyjechał ze swojego miasteczka osiem lat temu i od tej pory nie był w domu. Próbował złapać okazję od jakichś trzech godzin, a dziś jeszcze ma być w Invercargill. To po drodze, więc chwilę później razem przeprawiamy się przez deszczowe lasy w stronę Cathedral Caves, malowniczych jaskiń dostępnych jedynie przez dwie godziny dziennie na południowym wybrzeżu. Przez pozostały czas jaskinie zalewa woda, co czyni wyprawę ciekawszą i bardziej niebezpieczną. Przejście przez nowozelandzki las deszczowy jest samo w sobie niezwykłym przeżyciem – 90% gatunków roślin w Nowej Zelandii występuje tylko w tym jednym miejscu na świecie.
Zostawiamy Owena w Invercargill i ruszamy do Te Anau, którego nazwa w języku Maori oznacza „jaskinię z wirującą wodą”. Nazwę tę miasto i jezioro o tej samej nazwie zawdzięczają położonym po drugiej stronie jeziora Te Anau zalanych wodą Glowworm Caves, zamieszkanym przez niespokrewnione z europejskimi robaczkami świętojańskimi świecące w ciemności larwy. Łódka mija kolejne komnaty w absolutnej ciszy, w jaskiniach panuje absolutna ciemność. Przytwierdzone do jaskiń larwy tworzą na sklepieniu jaskiń całe galaktyki świecące charakterystycznym, zimnozielonym światłem.
Z Te Anau prowadzi najbardziej znany i najbardziej niebezpieczny odcinek Southern Scenic Route – Milford Road. 119 kilometrów dzielące Te Anau od uznawanego za ósmy cud świata fiordu Milford Sound, wraz z górującym nad przystanią Mitre Peak najbardziej rozpoznawalnego punktu regionu Fiordland. Ilość wypadków na Milford Road skłoniła władze Nowej Zelandii do zmiany regulacji i zakazu ruchu prywatnych samochodów bez specjalnego zezwolenia na tym odcinku. Mamy szczęście. Rozporządzenie wejdzie w życie dopiero po naszej podróży. Dzięki temu możemy zatrzymywać się przy niezliczonych jeziorach i punktach widokowych tej trasy. Podczas gdy my bawimy się na wiosennym śniegu czekając na otwarcie dzielącego nas od Milford Sound Tunelu Homera, zielone papugi kea wyjadają nam dziury w gumowych częściach samochodu.
Najlepszym sposobem zwiedzenia fiordów jest oglądanie ich z wody, więc okrętujemy się na statek „Wanderer” płynący w stronę Morza Tasmana. Mamy szczęście – nad Milford Sound, najbardziej deszczowym regionem Nowej Zelandii gdzie pogodne dni stanowią mniej niż jedną trzecią roku, świeci wiosenne słońce i mimo zimnego wiatru możemy podziwiać fiordy i niezliczoną ilość spływających do wody wodospadów.
Queenstown jest ostatnim punktem Southern Scenic Route i zdaniem moich nowozelandzkich przyjaciół wizyta w tym mieście jest naturalną konsekwencją podróży po Nowej Zelandii. Na ulicy spotykamy Owena. Panie i panowie, czapki z głów – witamy w miejscu narodzin skoków na bungee i światowej stolicy sportów ekstremalnych. Do wyboru zjazdy na bobsjelach z górującego nad miastem szczytu Bob’s Peak, skoki na bungee, loty na paralotni we wszelkich możliwych konfiguracjach, przejazdy motorówką po kanionach Shotover River z prędkością 80km/h czy skydiving, czyli skoki z samolotu z ekstremalnie długą fazą z zamkniętym spadochronem. Wszystko, by zapewnić klientowi skok adrenaliny. Jak zapewnia angielskie wydanie Lonely Planet, w tym położonym nad jeziorem Wakatipu mieście nie można się nudzić. I istotnie, zaczynam na Shotover River, a kilka godzin później mijam metę trasy bobslejowej na Bob’s Peak. Mało. Zmienia się pogoda, szybka decyzja i jestem w drodze na szczyt, z którego będę skakać na paralotni. Jestem ostatnią osobą tego dnia. Pracująca w biurze skoków Sandrine wskazuje na zbierające się nad jeziorem chmury. W głowie rośnie mi myśl, że jutro będzie dobry dzień na skydiving.
Nowa Zelandia to w języku Maori Aotearoa – Kraj Długiej Białej Chmury. Ja dodałabym inną nazwę – kraj szczęśliwych ludzi. Wszystko jest tu nieśpieszne, spokojne, pogodne. Dziewczyna na stacji benzynowej, chłopak na kasie w supermarkecie, pani w informacji turystycznej dla ułatwienia umieszczonej w jedynej w mieście turystycznej atrakcji. Pogodni, sympatyczni, pomocni. Przez głowę przelatuje mi myśl, że niełatwo będzie wrócić do zabieganej Europy. Na szczęście dalej czeka mnie Australia i Azja, a z Azji zawsze jakoś bliżej do domu.