Lato to piękna pora roku, która w teorii służy miłości rozgrzanej w promieniach słońca i życiu towarzyskiemu w rozkwicie. Z obrazków w katalogach turystycznych wynika, że latem ludzie są zakochani, opaleni i ciągle jedzą coś z grilla z kieliszkiem dobrego wina. Tymczasem prawdziwe polskie lato oznacza najczęściej oznacza stan, w którym gotujemy się we własnym sosie. Chylę czoła przed tymi, którzy mają wielką odwagę, aby stanąć w kuchni i zabierają się za próby pierwszego kontaktu z piekarnikiem, czy garnkami pełnymi wszelakich gorących potraw. Ja latem zastanawiam się jak z dobrodziejstw warzywniaka, oliwy, ziół i fety przygotować coś, co będzie przypominało pełnowartościowy posiłek.

Jestem z Gastrobandy, dla której latem da się gotować, tak samo jak dobrowolnie można wylać sobie wrzątek na stopę. Oczywiście można, tylko po co? Gotowanie, które zimą było pasją, a wiosną stylem życia, w lipcu staje się aktem autoagresji. Człowiek letni funkcjonuje w wersji demonstracyjnej. Latem jesteśmy kompozycją składników sezonowych, rozlazłym organizmem złożonym w siedemdziesięciu procentach z wody i w pozostałych trzydziestu, z bobu, czereśni, truskawek i lodów.

W lecie kuchnia przestaje być centrum domowego życia. Przestaje być w ogóle użytecznym pomieszczeniem. Wchodzi się tam tylko po to, by wyjąć coś zimnego z lodówki lub popatrzeć przez chwilę na zimne światło zamrażalnika i przypomnieć sobie, że istnieją lepsze światy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie smaży niczego w lipcu. Smażenie w tym miesiącu to nie technika kulinarna, ale demonstracja siły psychicznej graniczącej z szaleństwem. Dlatego też definicja letniego obiadu ulega zasadniczej dekonstrukcji. Obiad może być teraz sałatką z trzech składników, zwykle z przewagą ogórka, może to być jeden pomidor, czy chłodnik w wersji demo z ograniczoną liczbą składników. W takim stanie rzeczy nie jest wcale przesadą stwierdzenie, że latem człowiek zaczyna dosłownie zamieniać się w to, co je. I to nie na poziomie duchowym, ale całkiem fizycznym. Po tygodniu na pomidorach nasza cera nabiera ich ciepłego, lekko zmęczonego odcienia. Po trzech dniach na kefirze człowiek zyskuje osobowość łagodną, nieco chłodną. Po bobie obowiązują ciche porozumienia i wzajemna wyrozumiałość, ludzie milczą dla wspólnego dobra i czekają, że nie będą pierwszymi, którzy odpalą złe moce po spożyciu.

Nie sposób też nie zauważyć wpływu upału na życie społeczne. Latem rozmowy przy stole ograniczają się do utartych fraz, że jest gorąco, czy są jeszcze truskawki, czy mamy jeszcze lód w kostkach? Posiłki przenoszą się do najzimniejszych części mieszkania, gdzie jakimś cudem uda się zrobić nawet minimalny przeciąg. Zasiadanie do stołu zostaje uznane za zbędny rytuał. Kto miał siłę przykrywać stół obrusem, ten prawdopodobnie robi też domowe lody z topinamburu i medytuje do księżyca. Nie dajmy się zwariować. Lato to nie czas na kulinarne triumfy. Nie potrzebujecie planu żywieniowego. Nie musicie być bohaterami kulinarnymi w swoim domu, nawet na pokaz w mediach społecznościowych. Nie musicie robić zup, sosów ani niczego, co wymaga temperatury powyżej pokojowej. Nie gotujcie, nie smażcie, po prostu chrupcie, żujcie, przegryzajcie. Potrzebujecie jedynie miski pomidorów, butelki zimnej wody i kogoś, kto nie będzie namawiał na lasagne. I jeśli przetrwacie do września, nie odpalając piekarnika to szacunek na dzielni i wielkie gratulacje, to będzie Wasze kulinarne osiągnięcie roku.

Cała ta letnia sytuacja prowadzi do pełnej transformacji kulinarnej tożsamości. Nie jesteśmy już kucharzami, nie jesteśmy smakoszami. Jesteśmy przemykającymi po mieszkaniu warzywami, które tylko od czasu do czasu potrzebują kieliszka zimnego wina, nie z hedonizmu, ale z konieczności. Niektórzy mówią, że lato to czas smaków, aromatów i radości. Owszem, o ile nie musicie sami przygotowywać, latem każdy liść rukoli staje się ciężarem, a cebula potencjalnym zagrożeniem emocjonalnym przy której płaczemy, a patelnia bezpośrednim zagrożeniem dla zdrowia publicznego. Dryfujemy kulinarnie wtedy gdzieś pomiędzy grecką tragedią a nordyckim minimalizmem. Surowe składniki, kilka ziół i przenikliwa świadomość, że wszystko i tak po jakimś czasie będzie przypominało papkę niewiadomego pochodzenia.

Lato to nie czas wielkich idei, wielowarstwowych dań i ambitnych konfitur z pigwy. To moment, kiedy człowiek chce po prostu przetrwać, bez odwodnienia i bez konieczności wyciągania blachy do zapiekanek. Nie udajcie bohaterów, zrezygnujcie z kulinarnej pokazówki, nie róbmy z siebie Nigelli w bieliźnie przy wiatraku. Latem jesteśmy zmęczeni i zastanawiamy się, czy coś jeść, czy przeżyć dzień w spokoju.

Pamiętajcie jesień nadejdzie szybciej niż nam się wydaje, z całym ciepłem gorącego piekarnika, korzennym zapachem i pieczonymi dyniami. Póki co kontemplujcie kulinarnie świat, jak on sam podpowiada, z miską bobu, garściami czereśni w doborowym towarzystwie pod chmurką. Bez napinki i zbędnych kalorii.