Lato nie zaczyna się wtedy, gdy „szorujemy” w japonkach po plaży. Nie wtedy, kiedy prognoza pogody przestaje straszyć i miłośnicy grillowania wychodzą na łono natury niczym królowie zielonej trawki. Prawdziwe lato zaczyna się, gdy truskawki trafiają na rynek! Trudno, że na początku sezonu trzeba słono zapłacić, przyjemność kosztuje, na szczęście każdego dnia ceny topnieją, a ta bomba witaminowa rozpycha się w naszym koszyku zakupów.
Truskawka to nie owoc, to narodowa emocja w wersji do zjedzenia. Pachną lepiej niż ekskluzywne perfumy o nazwie „Lato 1996”, wyglądają lepiej niż selfie po trzech filtrach i korekcji nosa, a znikają szybciej niż dieta na majówkę. To zjawisko sezonowe z ego artysty. Takiego, co nie przychodzi na próbę, bo jest zbyt dojrzały, żeby się powtarzać, a na scenę wchodzi tylko wtedy, gdy pogoda, gleba, wilgotność i faza księżyca zgadzają się z jego horoskopem. Truskawka nie pyta, czy jest mile widziana. Ona się pojawia, dominuje, leży na środku ciasta jak gwiazda i gnije z godnością, jeśli nie zostanie zjedzona na czas.
Faktycznie jest oszustem botanicznym. To co uznajemy za owoc, to tak naprawdę przerośnięte dno kwiatowe. A te małe ziarenka na zewnątrz to są prawdziwe owoce, czyli niełupki. Technicznie rzecz biorąc, objadamy się strukturą łodygową z dodatkiem rozsianych po niej mikroskopijnych owocków. Informacja dla truskawkożerców, pestki są na zewnątrz, dziwne to, ale taki owoc może pozwolić sobie na wszystko. Skomplikowane to strasznie, ale miłość nie zawsze jest zrozumiała.
Rozkoszna truskawka dostarcza więcej witaminy C niż większość cytrusów, zawarte w niej kwasy wybielają zęby, kalorii minimalnie, obniża ciśnienie, reguluje cholesterol, wspiera układ krążenia, wspiera trawienie i ogólną lekkość bytu, bezglutenowa, bez laktozy, paleo, keto i zgodna z rytmem księżyca… Truskawka to owoc, który robi więcej dla zdrowia, skóry i psychiki niż cały zestaw suplementów diety z telezakupów. Jedzcie zatem ile wlezie, róbcie maseczki, obżerajcie się bez wyrzutów sumienia. W truskawkowym królestwie zdarzają się kolosy, największa z wyhodowana została w Izraelu i miała trzysta gram wagi, tyle co schabowy w barze mlecznym. Wyglądała jak truskawkowy boss, który swoim niskim głosem żąda jedynie śmietany.
W świecie truskawkowych ekstrawagancji prym wiedzie Japonia. Tam te owoce to dzieła sztuki, idealne kształty, nienaganny kolor, pojedynczo zapakowane, leżą w pudełku, otulone papierem i przewiązane wstążką. Wyglądają jak prezent dla królowej i kosztują pięćdziesiąt dolarów za sztukę. Francuzi mają do truskawek stosunek niemal sakralny. Zwłaszcza do odmiany Gariguette, którą traktują jak owocową wersję Świętego Graala. Tam z truskawki się nie żartuje, tam się ją kontempluje. Ta odmiana jest nietykalna przez jakiekolwiek ślady plebejskiej śmietany. Jeśli spróbujecie dodać bitą śmietaną, to Francuzi uznają was za kulinarnych heretyków. Tylko crème fraîche, czyli aksamitny francuski wynalazek, który smakuje jak miłość w wersji gastronomicznej. We Francji truskawka to nie deser. To manifest estetyczny. Natomiast w ilości zjadanych owoców na truskawkowym podium Europy królują Niemcy. Truskawki jedzą na kilogramy, ale zawsze z opanowaniem, najlepiej z jogurtem naturalnym, przy stole z obrusem w kratkę i twarzą pokerzysty na diecie. Nie ma westchnień, nie ma mlaskania, nie ma opowieści o dzieciństwie u babci. Jest ładna miseczka, łyżeczka ze stali nierdzewnej i bardzo, bardzo precyzyjna porcja. Zresztą, w niemieckim podejściu do truskawki można wyczuć coś między dietetycznym obowiązkiem a księgowaniem przyjemności. I pewnie dlatego jedzą ich więcej od nas, bo po prostu mają to w tabelce. A na deser Kaszuby, truskawki nie tyle rosną, co dojrzewają w rytmie pogody. Tam rodzi się Trëskawka Kaszëbskô, owoc z charakterem, certyfikatem i klimatem, który rozumie tylko wiatr znad jeziora i babcia, co po zapachu powietrza wie, czy będzie rosa. Spróbujcie posadzić ją pięć kilometrów dalej i już nie smakuje tak samo. Jakby dojrzewała nie tylko w słońcu, ale też w rodzinnych opowieściach i kłótniach o to, kto bierze pierwsze wiadro.
Truskawki są ambasadorkami lata, bez nich czerwiec byłby tylko jak przydługi poniedziałek przed wakacjami, a lipiec upalnym festynem z watą cukrową i kiełbasą z grilla. Są pretekstem do spotkania, powodem do zakupu śmietany, wspomnieniem dzieciństwa i jedynym owocem, który łączy dietetyków z hedonistami. Niech Niemcy liczą porcje z jogurtem, Japończycy pakują je pojedynczo jak drogie zegarki, a Francuzi kontemplują przy crème fraîche z miną, jakby rozmawiali z samym Bogiem owoców. My mamy truskawkową wolność. Truskawki wchodzą jak celebrytki na czerwonym dywanie, pełne blasku, świecące jak nowy lakier do paznokci i witane przez tłumy. Jeszcze wczoraj słono kosztowały, dziś są wszędzie, a jutro nie ma ich wcale. Znikają szybciej niż postanowienia noworoczne. Zatem jedzmy na umór, na kolację, na śniadanie, na stojąco, z miski, prosto z łubianki. Dla zdrowia i doskonałego humoru. Dla tych cudownie lepkich palców, które zawsze i tak się oblizuje.