Nie da się napisać tego felietonu w taki sposób, by nikt nie poczuł się dotknięty. Uprzedzam - to nie jest felieton idealistyczny o tym, jak pięknie jest projektować. To opowieść o tym, że życie nie jest idealne mimo że publikowane w sieci projekty takie są. Warto trochę odczarować mit, który na co dzień sam tworzę, warto powiedzieć kilka słów o pracy z klientami w branży „beauty” jak ironicznie można nazwać tworzenie wnętrz. Jeśli któryś z moich inwestorów poczuje się urażony poniższymi słowami to może powinien. Większość na szczęście nie musi się martwić. Jakkolwiek to jeden z tych felietonów, w których po napisaniu poczułem, że nie jestem projektantem piszącym felietony, ale felietonistą, który projektuje.

Klient Nasz Pan

Niektórzy klienci przychodzą do projektanta i już kumulują podskórnie finalne niezadowolenie. Taki gen niezadowolenia, który podobnie jak gen zdrady, prześladuje ich przez całe małżeństwo. A projektowanie to taki związek z rozsądku - bez miłości łatwo lać się po mordach o byle fugę. Często klienci od samego początku noszą w sobie pewne nastawienie i decyzje, a to wszystko tylko czeka na drastyczne ujście. Różna jest tylko skala tego jak potrafią to maskować i różny jest moment coming-out’u. Raz klient nie wyłączył kamerki kilka minut przed spotkaniem online i ćwiczył z żoną to jak nas będzie młócił. On mówił groźnym teatralnym głosem frazy, a żona go poprawiała, by brzmiał bardziej przekonywująco. W pierwszej minucie spotkania powiedziałem mu, że było go widać i słychać - długo dochodził do siebie…

Czy warto poświęcać czas i energię na pracę z tym niezadowoleniem? Czasami mam wrażenie, że nie ma znaczenia ile się człowiek stara - można skakać i biegać wokół tematu - przydzielać kolejne osoby do obsługi coraz bardziej wyszukanych zadań. Jeśli ktoś ma w sobie gen niezadowolenia to i tak znajdzie powód, by go skonsumować. Finalnie nawet trzy osoby dostępne 24/7 i odbierające telefony przed północą w niedzielę nie dają satysfakcji. Zadowolenie jest jak narkotyk: chcesz go więcej a działa coraz słabiej. Zupełnie inaczej jest z klientami, którzy w życiu są generalnie zadowoleni - wielu z nich to „po robocie” moi serdeczni przyjaciele. Ale tacy fajni to w sumie byli od początku. Wstydźcie się wszystkie smerfy marudy.

Projektować każdy umie

Trudno odnieść wrażenie, że o ile architektura - stawianie budynków - budzi pewien szacunek i poczucie niepewności u inwestorów to projektować wnętrza każdy już każdy potrafi. No bo w sumie, co w tym trudnego - meble łatwo znaleźć w internecie, kolory są jak każdy widzi, a internet kipi od obrazków cudownych wnętrz. Projektant w wielu przypadkach staje się więc „spełniaczem” kolejnych pomysłów inwestora. Jest bardzo cienka granica pomiędzy: „opowiem ci o tym jakie chciałbym wnętrze”, a „opowiem ci jak ma być”. Bo potem jest tylko „wszystko to przecież ja zaprojektowałem” oraz finalne „za co mam w zasadzie zapłacić skoro to moje pomysły?”. Granica między współpracą a niewolnictwem to tak naprawdę cienka linia między kulturą a prostactwem.

Oczywiście to projektant ponosi odpowiedzialność za efekt finalny. Inwestor nawymyśla, ale przecież projektant miał to kontrolować i spinać w całość, nawet jak nie mógł dojść na spotkaniach do słowa. Witamy w świecie usług, gdzie piękno jest przecież względne, a więc negocjowalne.

Czas

Pora roku ma znaczenie, w zależności od miesięcy zmienia się też nastrój, a wraz z nim też preferencje - inwestor zimą pragnie kominka, a latem drinka z palemką przy tapecie z Malediwów. Jak więc trafić w gust? Czasem projektuję dla żony inwestora, ale na koniec jest już nowa żona a więc i nowy kolor sofy. Dodatkowo świat nie jest idealny - nie jest pięknym zdjęciem, więc z biegiem czasu sufit będzie pękał, a z toalety będzie cofka. A budowa to już jeden wielki problem. Ale jak to wytłumaczyć inwestorowi, że projekt nie rozwiązuje wszelkich problemów i nie sposób zaprojektować przyszłości? Że będą problemy na budowie? Chyba nie muszę już głośno mówić kto jest winny jak kran przecieka a lampa mruga? Wiadomo - ależ fatalnie zaprojektował: „zobacz Stefan - nic nie działa, a tyle zapłaciliśmy”.

To tak naprawdę uderza w nasze kompleksy jako Polaków, w nasze „płacę (w tle „mam kasę”) a więc wymagam. Sam akt decyzji o współpracy jest często już mocno nasączony determinacją. Jest to często akt w dramatycznej sztuce trudnego życia, w której dawca projektu staje się mimo chęci i świadomości aktorem i podejmuje się roli, której nie jest w stanie udźwignąć. Bo przecież tu nie chodzi tylko o usługę, ale o odpowiedź na temat idealnego życia w idealnym miejscu. Projektant powinien więc być tak naprawdę pisarzem - wieszczem, który roztacza wizję nowego życia, które odcina mocną kreską wszystko to, co w życiu wcześniej się nie udało, co było szare i poniszczone. W tle jest przemożna chęć, by wyrzucić stare meble i brzydki zlew na śmietnik. Z tym często zwraca się inwestor i jeśli występuje suma wszystkich powyższych cech to mimo wszystko należy odpowiednio to wycenić według osobnego cennika u kolegi psychologa w gabinecie obok.