Skoki oczamI Adama Nicponia
Adam Nicpoń to trener koni skokowych JKS Barłomino, a jednocześnie doświadczony zawodnik w tej dziedzinie. Swoją wiedzę skutecznie wykorzystuje w zawodzie trenera, z korzyścią dla swoich zawodników.
Przede wszystkim gratuluję tytułu Halowego Mistrza Polski w Skokach przez Przeszkody. Czy to był cel na ten rok? Jeśli tak, to jakie są kolejne?
Myślę, że, jak się worek medali rozwiąże, to już się nie zatrzymam. Obijałem się o podium nie raz, byłem czwarty, piąty, szósty - także aspiracje istniały zawsze, ale teraz nałożyło się na nie to przepracowane kilka lat z koniem. Ja na ten sukces czekałem 30 lat i nie zatrzymuję się. Praktycznie co drugi tydzień mam jakiś wyjazd swój lub swoich podopiecznych. Przed nami Sopot, a potem zaczynamy otwarty sezon zawodami ogólnokrajowymi w Biskupcu i jedziemy dalej na międzynarodowe zawody: Bogusławice, a następnie Litwa, Słowacja, Niemcy… Tych wydarzeń jest tak dużo, że można w nich przebierać, staram się natomiast zachować względną równowagę miedzy nimi a życiem rodzinnym. Moja córka ma 6 lat i nie chciałbym za wiele przegapić. Zresztą ona od roku ma swojego kuca - Elsę i też jeździ.
A kiedy zaczęła się pana przygoda z jeździectwem?
Podobnie, bo w wieku 6 lat. Pochodzę z Łobza, a za dawnych czasów było tam stado ogierów liczące 180 sztuk, kontakt z nimi do była przygoda. Zarówno mój tata jak i dziadek byli kowalami i to oni zaszczepili we mnie pasję do koni. W wieku 10 lat zacząłem jeździć tak na serio. Prowadzili mnie różni trenerzy, ale to trzech z nich popchnęło mnie do przodu: Marek Markiewicz, Stanisław Jasiński i Krzysztof Aftyka. Z ostatnim zresztą nadal mam konsultacje. Uważam, że zawsze trzeba z kimś trenować, bo tu chodzi o niuanse.
Jak długo trwały przygotowania do tych ostatnich zawodów i jak wyglądały?
W treningach pomagała mi moja żona, która też jeździ. Dzięki niej mogłem na przykład obserwować pracę mięśni z ziemi. Cycerę trenujemy już od 5 lat, więc dobrze ją znamy. Każdy koń ma swój charakter, a im starszy, tym robi się bardziej cwano-mądry. Mam takiego jednego trudnego konia, choć najlepszego chyba w stawce. Nazywa się Kravitz i dobrze, że jest przekupny (śmiech). To nie jest koń dla każdego, trzeba go się nauczyć i wychowywać, a nie walczyć z nim siłowo. To wszystko przekłada się potem na wynik. Spędziłem 20 lat zagranicą i tam podpatrywałem różne praktyki. Uważam, że każda metoda jest skuteczna, grunt, żeby nie ucierpiał dobrostan konia czyli więcej marchewki niż kija. Chodzi o to, żeby koń też miał z tego frajdę, a tak będzie, gdy utrzymamy go w dobrej kondycji, zapewnimy mu ruch, urozmaicimy treningi.
I to się udaje w Barłominie?
Tak, dzięki dobrej współpracy z właścicielami i klubem. Cała infrastruktura tutaj jest zrobiona pod trening ujeżdżeniowy i skokowy i to zaczyna przynosić efekty. Zrobiłem sobie przykładowo tor do galopowania, żeby nie jeździć tylko na placu. Konie też się nudzą, a wtedy nie współpracują, dlatego trzeba robić wiele innych rzeczy, urozmaicając treningi i właśnie to lubię w jeździe konnej. Mam za sobą doświadczenie menadżerskie, ale praca ze zwierzętami jest moim zdaniem łatwiejsza, choć fizycznie na pewno cięższa.
A jak to się ma do trenowania innych?
Trenuję praktycznie od zawsze, pakiet instruktora zrobiłem 20 lat temu, ale, szczerze mówiąc, nie lubię tego, choć mi to wychodzi (śmiech). Najtrudniej trenuje mi się moją żonę, chciałbym mieć do niej więcej cierpliwości, ale tu przeszkadza zaangażowanie uczuciowe. Do innych mam większy dystans. Moim zawodniczkom daję dużo wolnej ręki, mają zadane ćwiczenia ujeżdżeniowe i muszą się ich nauczyć pomiędzy jazdami ze mną, które odbywają się 2-3 razy w tygodniu. To jest sport indywidualny i same muszą podejmować decyzje.
Młodzież czasami mnie nie czyta, aczkolwiek jakieś sukcesy podczas naszej współpracy odnosi, nie wiem skąd (śmiech). Na ludziach zdecydowanie lepiej zna się moja żona, ja jestem skuteczniejszy w rozumieniu koni. Często na początku odsyłam ludzi do niej. Uważam, że dobry trener to niekoniecznie musi być super rider, tu chodzi o czytanie ciała. Można powiedzieć, że ja bardziej trenuję konie niż ludzi, a żona odwrotnie. Uzupełniamy się.
A pana ambicje?
Jak wjeżdżam na parkur, to mam jeden cel: albo wygrać i stanąć na podium, albo kształcić konie. W tym ostatnim wypadku nie ryzykuję, wykonuję ćwiczenia z lepszym lub gorszym skutkiem. Z kolei na tych koniach, które dobrze znam, gram agresywniej i liczę się z tym, że mogę popełnić błąd. Pokora w tym sporcie to podstawa, a ja mam w sobie dużo pokory. Prosty przykład Nick Skelton, 64 lata, po poważnym wypadku wygrał olimpiadę w Rio. Ja mam 47 lat i uważam, że dopiero wchodzę w mądry i dojrzały wiek. Niektórzy dostają talent z góry, a inni muszą go sobie wypracować. Dodatkowo w jeździectwie wiele rzeczy jest niezależnych od nas - konie, zwłaszcza te młode, są bardzo płochliwe, nieprzewidywalne, więc muszą po prostu dojrzeć. I trzeba sobie z tym radzić. Konie generalnie teraz bardzo długo rosną, taki nowoczesny typ konia dojrzewa do ósmego, dziewiątego roku życia. To zupełnie inna bajka niż 20 lat temu.
A do którego roku konie mogą skakać?
Na Pucharze Świata w zeszłym roku średnia wieku koni to było 14 lat, pojawiły się tam zwierzęta 17/18-letnie. Teraz się wszystko pozmieniało, gdyż mamy inną medycynę, inaczej dbamy o odnowę biologiczną. Te konie pod kątem ilości zabiegów mają lepiej niż niejeden sportowiec. Moje co tydzień czy dwa są oglądane przez weterynarza tak profilaktycznie - w ten sposób redukujemy mikrourazy. Konie niekoniecznie są np. kulawe, ale mogą być mniej regularne i na to można zareagować z wyprzedzeniem, mamy już tak rozwiniętą medycynę.
Czy zawsze chciał pan jeździć skoki?
Tak, próbowałem wcześniej WKKW i ujeżdżenia, ale to ostatnie było za nudne, a w WKKW niby dużo się dzieje, ale to dla mnie żmudna robota bez efektów.
Wspominał pan o doświadczeniu zagranicznym, czy tam też pan trenował?
Tak, we Włoszech, w Niemczech, Norwegii, Hiszpanii, Belgii, Holandii, Francji, Anglii, praktycznie w całej Europie, a nawet w Stanach. Jestem typem podróżnika, a styl życia jeźdźca to ciężarówka, kamper i wielka rodzina jeździecka, choć może nie taka jak kiedyś. Już nie pamiętam, kiedy miałem dzień wolny. Lubię, jak moje konie chodzą, a mam ich 15, takie hobby. Nawet jak nie jeżdżę, to coś tam porządkuję, ulepszam.
A Barłomino stwarza ku temu możliwości?
Przez te 5 lat, które jestem w Barłominie, trochę tych wyników juniorów się porobiło, a ujeżdżenie i skoki tak szybko się rozwinęły, że w tej chwili to mała potęga. Mimo że jestem sportowcem, to zachowuję się jak Bob Budowniczy, jeżdżę koparką, a z chłopakami co rusz coś stawiamy i widzę, jak się ten ośrodek zmienia. Marzy mi się stworzyć tu kiedyś centrum sportowe z odnową i dla koni i dla ludzi. To mógłby nawet być ośrodek przygotowań olimpijskich. Miejsce ma ogromny rekreacyjny potencjał.
Patrząc chociażby na sukcesy zawodniczek Barłomina, czy jeździectwo w Polsce to damski sport?
Powiem tak: dziewczyn w tym sporcie jest bardzo dużo, ale zawodowo jeżdżą głównie faceci. Elita kobiet na tym wysokim poziomie jest zdecydowanie mniejsza. Dziewczynki może bardziej do tego sportu lgną, ale chłopak, jak już zacznie trenować, to zostaje przy tym na dłużej. Aczkolwiek to wszystko się zmienia i ewoluuje na naszych oczach. Kobiety jeżdżą ze świetnym wyczuciem, a jeździectwo to zdecydowanie jest sport dla każdego.