Kilkanaście lat temu nie przyjęto go do wymarzonej akademii muzycznej. Kilkukrotnie. Na szczęście był bardzo uparty i dziś bilety na koncerty oraz spektakle z jego udziałem wyprzedają się na pniu, nie tylko w Polsce, w której od kilku lat jest już tylko gościem. Z Jakubem Józefem Orlińskim, światowej sławy kontratenorem i idolem nowego pokolenia słuchaczy rozmawiamy o jego miłości do baroku, breakdance i o tym, jak opera zmienia dziś życie młodych ludzi.

Ludzie często mylnie utożsamiają kontratenora z falsecistą. Dlaczego?

Rzeczywiście, męski falset często mylony jest z kontratenorem. W rzeczywistości każdy kontratenor używa techniki falsetowej, czyli technicznie można nazwać go falsecistą. Sam śpiew kontratenorem na pewno trzeba wyćwiczyć, jest bardziej dźwięczny i mocniejszy niż falset.

Jak w dzisiejszych czasach osiąga się doskonałość w męskim śpiewie kontratenorem? Czy trzeba mieć fizyczne uwarunkowania, tzn. charakterystyczną budowę strun głosowych, czy też obniżenie tembru głosu z jakichś przyczyn zatrzymuje się na etapie mutacji? I błagam, oczywiście nie pytam o kastrację, te „techniki” to na szczęście pieśń odległej przeszłości…

Właściwie to każdy mężczyzna może zostać kontratenorem. Tak jak każdy może śpiewać. Ale czy każdy z nas ma ładny głos? Tego oczywiście nie możemy ocenić sami, ale każdy może chociaż próbować swoich sił w śpiewie. Kontratenorzy używają głównie tzw. rejestru głowowego, używają falsetu, żeby móc zaśpiewać wszystkie te wysokie nuty. Tak jak w innych typach głosów, potrzebna jest ciężka praca nad wolumenem samego głosu, ale także nad jego plastyką i zwinnością. Wszystko jest do wypracowania, ale kosztuje to dużo dyscypliny i monotonnej, ciężkiej pracy.

Kika lat temu w sieci pojawiło się ciekawe nagranie z pana udziałem.

Źle to brzmi…

Spokojnie, chodzi o zarejestrowany w 2017 roku fragment pana występu we francuskim Aix-en-Provence. Na zamontowanej na świeżym powietrzu scenie, w krótkich spodenkach i koszuli w kratkę zaśpiewał pan arię z „Il Giustino” Vivaldiego. To nagranie ma dziś w serwisie Youtube prawie 11 mln wyświetleń, a pana nazwisko znają ludzie na całym świecie, niekoniecznie zafascynowani operą. Proszę powiedzieć, kiedy właściwie odkrył pan w sobie talent i postanowił, że będzie pan kontratenorem?

Nie pochodzę z muzycznej rodziny, ale to właśnie rodzice w dużym stopniu przyczynili się do tego, kim jestem dziś. Od zawsze dawali mi wolną rękę w rzeczach, których próbowałem, a było tego sporo: jeździłem na nartach, snowboardzie, ćwiczyłem capoeirę, grałem w tenisa, sporo jeździłem na rolkach, bardziej wyczynowo niż dla zwykłej rozrywki.

Brzmi raczej jak dobry początek kariery sportowej...

Coś z tego zostało w moim życiu – oprócz występów na operowych scenach tańczę przecież breakdance. Ale wracając do muzyki jako takiej – kiedy byłem dzieckiem, przez pewien czas miałem nauczycielkę gry na pianinie – wprawdzie nie byłem w tym zbyt dobry, ale samo granie bardzo mi się podobało. W drugiej klasie podstawówki przeszedłem przesłuchania do amatorskiego chóru i zacząłem w nim śpiewać – to chyba był najpoważniejszy impuls to tego, co w moim zawodowym życiu wydarzyło się dużo później. W międzyczasie oczywiście próbowałem wszystkich tych sportowych rzeczy, ale muzyka chóralna, renesansowa, była ze mną już od ósmego roku życia. Owszem, jak jeździłem z chłopakami na deskorolce, to słuchałem zespołu The Offspring – to test taka stara amerykańska punkrockowa kapela…

Proszę pana, ja mam tyle lat, że wiem, co to jest zespół The Offspring (śmiech)…

O, to super – ale nie każdy kojarzy tę muzykę! Ludzie kilka lat młodsi ode mnie uważają to już za retro-klimat. Ale pewnie za kilkanaście lat oni też będą mieli swoje „klasyki”.

Wróćmy zatem do chóru.

Nasz zespół prowadzili wspaniali ludzie - Berenika Jozajtis i Leszek Kubiak, dostałem od nich w życiu dużo dobrego, traktowali nas, chórzystów najlepiej na świecie! Latem jeździłem z nimi na kolonie, czasami na 2-3 tygodnie. Po latach doszedłem do tego, że dzięki temu chórowi nie tylko szybko stałem się samodzielny, ale też nie miałem – i nie mam problemu z tym, żeby porozumiewać się z naprawdę różnymi ludźmi. Razem z chórem dużo podróżowaliśmy, śpiewali tam zarówno bardzo mali chłopcy jak i całkiem dorośli już mężczyźni. To nauczyło mnie umiejętności rozmowy dosłownie z każdym. W chórze śpiewałem w sumie 14 lat, dopiero na studiach musiałem porzucić to zajęcie, ale do dziś mam dobry kontakt z ludźmi, których tam poznałem. Proszę sobie wyobrazić, jakiś czas temu oglądam sobie w telewizji „Milionerów” – i kto wygrał milion? Mój kolega z chóru! Niesamowite! Wzruszyłem się, bo ten zespół był dla mnie jak druga rodzina.

Wspomniał pan, że w pana domu rodzinnym nie było silnych tradycji muzycznych. Mama jest malarką, tata – grafikiem.

Zgadza się, mój dziadek był natomiast architektem.

Czyli tradycja sztuk wizualnych. A pan – próbował pan siebie w tym fachu?

Próbowałem, ale to, co pojawia się na kartce, kiedy biorę do ręki ołówek, jest po prostu żenujące. Straszne. To jest skandal (śmiech).

W takim razie skupmy się na tym, co zdecydowanie wychodzi panu na operowych scenach.

Fakt. W byciu kontratenorem jestem chyba całkiem niezły.

Czy kontratenor to w operowym świecie rzadkość? Ilu jest kontratenorów na świecie , a jeszcze dokładniej - wybitnych, wyróżniających się?

Jeszcze dwie dekady temu powiedziałbym, że jest to głos bardzo rzadki, ale teraz kontratenorów jest naprawdę dużo. Ciężko mi oceniać, którzy z nich są wybitni, natomiast wiem, że poprzednia generacja kontratenorów takich jak Scholl, Jaroussky, Daniels czy Fagioli otworzyła wrota przed nami, trochę młodszymi śpiewakami. Dzięki nim mamy więcej możliwości, więcej repertuaru i większą świadomość społeczeństwa na temat tego głosu. Jest nas coraz więcej i coraz więcej sal koncertowych i scen operowych chce wystawiać projekty z udziałem kontratenorów. To jest bardzo budujące!

W swoich wypowiedziach często powtarza pan, że swój repertuar opiera pan głownie na muzyce barokowej, bo ona daje panu…wolność. Dla przeciętnego słuchacza muzyki klasycznej barok, ze swoją feerią wokalnych popisów, zmieniającym się tempem i skomplikowanym frazowaniem wydaje się być czymś, co wymaga od muzyka raczej żelaznej dyscypliny, niż swobodnej interpretacji. Proszę zatem pomóc mi zrozumieć sens tej wypowiedzi .

Widzi pani, o muzyce barokowej mówi się, że jako jedyna w zasadzie nie potrzebuje dyrygenta.

Jak to?

Dyrygent z zasady ma panować nad sytuacją, ma trzymać to, co się dzieje z orkiestrą i wokalem w ryzach, dlatego przy formach rozpisanych na duże orkiestry, jak np. w przypadku muzyki romantycznej, jego udział w występie jest niezbędny, bo inaczej wszystko się nam posypie. W baroku dużo więcej jest kameralistyki, małych form. Kompozytorzy, którzy doskonale znali swoje utwory, często zapisywali je tak, że faktycznie zostawiali „między wierszami” dużo miejsca na to, abyśmy my, muzycy, mogli je swobodnie „kolorować”.

Pan często tak „koloruje” swoje utwory?

Jako kontratenor i artysta wychodzę z założenia, że u słuchacza trzeba wywołać wrażenie, że to, co śpiewam, jest moje. Że to jest dla mnie napisane, a może ja sam sobie to napisałem, dziś wieczorem…? Oczywiście, to są często poważne, trudne utwory i trzeba trzymać się pewnych reguł, trzeba je znać – jeśli na początku utworu zaczynamy wolniej, to niejako „kradniemy” trochę czasu, trzeba potem wiedzieć, w którym momencie utworu ten czas oddać, tak, aby nie posypało nam się tempo. Jeżeli się zna te struktury, to jest to wspaniałe, to daje ogrom możliwości i niesamowitą radość. Barok może być jak plac zabaw!

Ciekawe porównanie, używa go pan z uśmiechem na ustach. Barok może dawać dziecięcą radość?

Tak, ja po prostu uwielbiam barok. W późniejszych okresach w muzyce ta wolność znika. Każde przyspieszenie, zwolnienie frazy jest już zapisane, dla orkiestry i śpiewaka zostaje małe pole do swobody twórczej. Geniusze muzyki barokowej nie zawsze zapisywali szczegóły techniczne, bo po prostu wiedzieli, jak to zaśpiewać, zagrać. Dlatego dużo w tej muzyce mnie, dokładam swoje ornamenty, filtruję Purcella czy Bacha przez swoje życiowe doświadczenia. To jest w baroku bardzo fajne.

Fajne w baroku jest też to, że śpiewający go kontratenor z Polski jest na okładkach czasopism takich jak „Vogue” czy „Elle”. Czytują je także osoby, które niekoniecznie związane są z muzyką klasyczną. Można powiedzieć, że otwiera pan dla nich pewną przestrzeń, która do niedawna była ekskluzywna. Ma pan poczucie, że realizuje pan dla opery pewną misję?

Nie rozpoczynałem swojej swojej kariery z takim założeniem. Tym bardziej, że na pewnym etapie byłem od muzyki klasycznej trochę „odtrącony”…

Jak to? Pan?

Na początku nie dostałem się do żadnej ze szkół, do której zdawałem, w niektórych moją kandydaturę odrzucano nawet kilka razy.

Był pan zatem bardzo uparty.

To prawa, byłem uparty, ale też powiedzmy sobie szczerze – nie od razu byłem dobry w tym, co robiłem. Moja pani profesor, Anna Radziejewska, włożyła dużo pracy i serca w to, żebym mógł wypracować przyzwoity poziom, miałem też szczęście do innych wspaniałych mentorów. Nie zaczynałem z żadną misją, bo długo sam nie wiedziałem, czego chcę. Właściwie dopiero kiedy dostałem się na Uniwersytecie Muzycznym im. F. Chopina na magisterkę, zdecydowałem się ostatecznie na muzykę klasyczną i postanowiłem, że pójdę w tę stronę. Ale cały czas robiłem też inne rzeczy.

Pracował pan na przykład w firmie odzieżowej.

Tak, byłem modelem w firmie Turbokolor, zajmowałem się tam również sprzedażą internetową. W międzyczasie parałem się też akrobatyką...

Chwileczkę. Naprawdę sprzedawał pan ubrania?

Oczywiście! To było bardzo ciekawe doświadczenie. Widzi pani, ludziom generalnie wydaje się, że my, śpiewacy operowi po prostu rodzimy się z pięknym głosem, który w przedszkolu odkrywają nauczyciele i od razu cały personel tego przedszkola rusza, by zajmować się szlifowaniem talentu.

A nie jest tak?

Nie, przynajmniej nie zawsze. Nawet, kiedy byłem już na studiach muzycznych, chwytałem się różnych zajęć, czasami pracowałem po 20 h na dobę, nie spałem do 4 w nocy, bo biegałem na zajęcia i zaraz potem do pracy.

… aż zaśpiewał pan wspomniane „Vedro con mio diletto” z „Il Giustino” Vivaldiego i świat oszalał na punkcie Jakuba Józefa Orlińskiego.

To spontanicznie zaaranżowany występ i wideo, na którym rzeczywiście zarówno ja, jak i pianista mamy na sobie dość swobodny strój, dodało mojej karierze pewnego kolorytu, zrobiło trochę przyjemnego szumu. Ale w przypadku opery żaden film w mediach społecznościowych nie zrobi z ciebie gwiazdy ot tak, po prostu, choćby nie wiem ile kliknięć i lajków wygenerował. To tak nie działa. Oczywiście, trzeba mieć tak zwane momentum, coś takiego może dać duże doładowanie, ale nie zrobi ci kariery jako takiej. Przed nagraniem tego filmu miałem już za sobą kilka lat ciężkiej pracy, śpiewałem w najważniejszych teatrach w Europie, wygrywałem prestiżowe konkursy, w tym Metropolitan Competition w USA, i wtedy wyszło to wideo. Niedługo potem ukazała się moja pierwsza solowa płyta, ale to były stopniowo postawione kroki, które wynoszą cię do przodu. Bo w muzyce trzeba pilnować tego, żeby cały czas iść do przodu. My, artyści zawsze powinniśmy być głodni.

Pan jest dalej głodny?

No pewnie, mam 32 lata, przecież to jest nic!

Kiedy spojrzy się na listę teatrów w których pan już śpiewał, można odnieść wrażenie, że zasłużył pan na dobrą artystyczną emeryturę…

Rzeczywiście, część najważniejszych scen świata mam już „odhaczonych”. Ale oprócz tego mam inne pole do działania. Chodzi o publiczność, mam wrażenie, że ostatnio pojawia się jej nowy rodzaj – to są ludzie, zazwyczaj bardzo młodzi, którzy wcześniej w ogóle nie mieli do czynienia z muzyką klasyczną, ale mają odwagę, ciekawość – i możliwość, żeby czerpać z tego rodzaju repertuaru. Chciałbym tych ludzi edukować i jako kontratenor prezentować im absolutnie najlepszy możliwy poziom, to jest mój priorytet. Dlatego bardzo dużo się uczę, dużo ćwiczę, bo cały czas chcę iść dalej, odkrywać nowe obszary – po to, żeby moja publiczność, zarówno ta tradycyjna, jak i nowa, miała szansę na odkrywanie tego, co w muzyce klasycznej najlepsze.

Śpiew nie jest pana jedyną pasją. Całkiem na poważnie tańczy pan też...breakdance.

Zgadza się, tańczę dużo i praktycznie od zawsze.

Czy to można pogodzić to z karierą kontratenora..?

Da się. Trzeba po prostu dużo ćwiczyć, dotyczy to i tańca, i śpiewu. Jestem zwolennikiem teorii, że we wszystkim da się osiągnąć mistrzostwo, tylko trzeba temu poświęcić te umowne 10 tys. godzin. Śpiewam dobrze, bo na ćwiczeniach spędziłem miliony godzin, przy wsparciu wielu wybitnych specjalistów. Tak samo jest z breakingiem – budzę się rano i po prostu przed próbą w operze robię ćwiczenia. Oczywiście często jestem pytany o to, jak można mieć dwie tak różne wrażliwości muzyczne. Konserwatywnym słuchaczom opery wydaje się, że jak się śpiewa klasyczny repertuar, to powinno się to odbywać zawsze w kostiumach z epoki, w tradycyjny sposób i cały wizerunek śpiewaka operowego powinien być z tym bardzo spójny. A ja robię fikołki, czasami nawet na scenie.

Jak na takie „udziwnienia” reagują widzowie? Może duża część z nich przychodzi do opery właśnie po to, żeby nie było zaskoczenia, chcąc po prostu dostać to, co znają i kochają w jak najpiękniejszym wykonaniu? To jak z kolejnymi filmowymi adaptacjami prozy Jane Austen – przechodzą tylko wtedy, kiedy mocno trzymają się oryginału sprzed dwustu lat (śmiech)…

Rzeczywiście, jakaś część widzów chce na scenie kostiumów z epoki i żelaznej, historycznej konwencji. Ja to szanuję i myślę sobie – proszę bardzo, niech będzie i tak. Ale ja nie lubię takiej opery, ona mnie nie przyciąga. Wolę przestawienia, które są świeże, wykorzystują nowe formy, angażują widza na innych poziomach, np. dzięki nowym technologiom. Nie chodzi o to, żeby za wszelką cenę zadziwić ludzi – dobry zespół nie potrzebuje na scenie fajerwerków. Chodzi raczej o pokazanie tradycyjnej treści w nowej konwencji, ale to wszystko musi być zrobione w przemyślany, inteligentny sposób. Mój kolega śpiewał ostatnio w operze, której akcję umiejscowiono w kosmosie, we Frankfurcie z kolei Carmen miała kostium…goryla. Czy to było dobre? Nie wiem. Wszystko zależy od argumentacji i pomysłu. W Monachium grałem teraz w „Semele” Händla , tańczyłem tam breakdance na scenie.

Breakdance w barokowym repertuarze?

Oczywiście! Ale trzeba podkreślić, że to nigdy nie wygląda tak, że reżyser po prostu prosi mnie: Jakub, ty tańczysz breakdance, powygłupiaj się trochę w tej scenie! W „Semele” zaproponowana przeze mnie choreografia idealnie wpisała się w charakter postaci, którą grałem. Przede mną swój taneczny układ miał Jupiter, czyli Michael Spyres, który grał boga próbującego „okiełznać” Semele. Nasze choreografie idealnie wpisują się w sens i atmosferę tego, co w trakcie całego przedstawienia ogląda widz.

W jednym z wywiadów wspomniał pan, że bywa pan w domu kilkanaście dni w roku. Czy po latach pracy w takim trybie ma jeszcze poczucie, że pan gdzieś…przynależy?

Cały czas uważam, że Warszawa jest moim domem, Żoliborz jest moją mieściną, moją małą wioską. Tam się czuję najlepiej. Ale mam też kilka miejsc na świecie, w których zawsze jest mi wyjątkowo dobrze.

Na przykład?

Nowy Jork, studiowałem tam przez 2,5 roku. Ale wie pani, ja się generalnie bardzo szybko adaptuję - teraz spędziłem w Monachium ponad 2 miesiące, było rewelacyjnie, bardzo mi się tam podobało i chętnie tam wrócę.

Kiedy zobaczymy pana w Trójmieście?

Co jakiś czas tam bywam, w zeszłym roku śpiewałem np. w Sopocie w ramach NDI Sopot Classic. Kto wie, kiedy znów się zobaczymy – przyjeżdżam do Trójmiasta może za rzadko, bo rzadko zapraszają (śmiech).

Skandal!

Jeśli chodzi o Polskę, to muszę przyznać, że w tym roku śpiewam tu wyjątkowo dużo koncertów. Uwielbiam naszą publiczność, jest świetna, wyjątkowa. W naszym kraju dużo się dzieje, widzowie są świadomi, rzadko zjawiają się na moich koncertach przypadkowo, takie mam przynajmniej wrażenie. Dużo jest w nas, Polakach entuzjazmu, na widowni dostrzegam wielu młodych ludzi, to mnie bardzo cieszy.

To dobra, choć jednocześnie zaskakująca wiadomość. Mam wrażenie, że w dalszym ciągu muzyka klasyczna jest u nas nieco ekskluzywną dziedziną, a młodych ludzi ten nimb może nieco odstraszać.

Na moich koncertach młodych ludzi jest rzeczywiście sporo, nie wiem, jak wygląda sytuacja we wszystkich innych operach czy filharmoniach, bo zwyczajnie nie mogę być wszędzie. Może rzeczywiście jest tak, że młodzież trochę boi się opery…? Moim zdaniem, niepotrzebnie.

A jak wygląda sytuacja za granicą? Czy opera skutecznie przyciąga tam młodszą publikę?

W krajach takich jak Francja czy USA robi się dużo, żeby młodych ludzi zachęcić do opery, żeby ją przed nimi trochę „odczarować”. Są ciekawe programy, tzw. „Under 30’ ”, dzięki którym najmłodszej publiczności można oferować atrakcyjne bilety – są w przystępnych cenach, w przerwach podaje się lampkę szampana, jakieś fajne przekąski. Takie drobne niuanse budzą u młodych ludzi ciekawość. Mam kolegę, z którym śpiewałem we wspomnianym już chórze, znamy się od ponad 20-tu lat i wiem, że kiedyś nie chodził do opery, bo była mu zwyczajnie obojętna. Teraz razem z żoną bywają tam bardzo często – na spektakle przychodzą jak na randkę, bo czują, że to jest dla nich wyjątkowy czas. I to jest świetne! Tak samo w przypadku młodzieży, zwłaszcza polskiej – myślę, że jest zapalony płomień, opera czy teatr są hip, ekstra. Fajnie jest pójść do klubu, ale fajnie jest też powiedzieć, że byłeś z dziewczyną albo znajomymi na „Rusałce” w teatrze. Najważniejsze, czego my musimy dokonać, to jest edukacja.

U nas jest z tym bardzo źle.

Niestety, szkoła realizuje program edukacji artystycznej w bardzo niewielkim, praktycznie zerowym stopniu. Mówiąc o koniecznej edukacji, mam na myśli po prostu nas, dorosłych – musimy pokazać dzieciakom, że pójście do opery lub teatru też jest opcją na spędzenie czasu. Jeśli nastolatek po raz pierwszy idzie do teatru ze szkolną wycieczką w wieku 15 lat, to takie przeżycie może być dla niego bardzo stresujące, i nic w tym dziwnego. Nagle trafia do miejsca, w którym nie wie, jak ma się zachować, czy i w ogóle ma klaskać. To może być obezwładniające, narastają jakieś dziwne traumy. Zwykle znajdzie się też jakiś klasowy „Rupert – Śmieszek”, który dodatkowo wybija resztę grupy z przeżywanych w teatrze emocji, ośmiesza to. Osoby bardziej wrażliwe, które szybciej łapią to, co dzieje się na scenie i chciałyby w tym uczestniczyć, mają wtedy zepsute doświadczenie. Poza tym, nie róbmy z opery skansenu – ja na swoich koncertach zawsze staram się być blisko publiczności i często udaje nam się złapać naprawdę fajny kontakt.

Są osoby, które cenią sobie atmosferę wspomnianej już ekskluzywności.

O tak, i dotyczy to zarówno publiczności, jak i artystów! Znam kilka takich osób, one chcą być w pudełku, nie chcą kontaktu ze słuchaczem, rozdawania autografów. Kontakt z takim artystą zawsze jest bardzo formalny, bezpośrednio – właściwie niemożliwy. Szanuję takie podejście do sztuki i własnego wizerunku, ale ja po prostu tak nie potrafię.

Umówienie się na spotkanie z panem też nie należy do, delikatnie rzecz ujmując, najłatwiejszych zadań (śmiech).

Zdaję sobie z tego sprawę, ale proszę mi uwierzyć, że nie wynika to ani z niechęci do ludzi czy spotkań z nimi – ja po prostu jestem w nieustannym biegu, kalendarz mam szczelnie wypełniony na wiele miesięcy do przodu - ja wiem, co będę robił prawie każdego dnia do końca 2025 roku! Z jednej strony bardzo mnie to cieszy, z drugiej – pewnie nie dałbym rady bez tego wieczornego espresso (śmiech).

O muzyce mówi się, że jest to wyjątkowo „zazdrosna kochanka”. Pan ma dodatkowo taniec – czy w życiu Jakuba Józefa Orlińskiego jest jeszcze miejsce na stereotypowa pojmowaną normalność?

Normalności znanej z podręczników raczej nigdy u mnie nie będzie. Ale jeśli czegoś się bardzo chce, to się to ma, dotyczy to także życia prywatnego. W takim zawodzie jak mój trzeba po prostu inaczej planować. Ja się z niczym nie ukrywam, ale swoją prywatność chronię najlepiej jak mogę – zdarzyło mi się kilka razy, że jacyś zwariowani fani wypisywali naprawdę niebezpieczne rzeczy do członków mojej rodziny. Ani im, ani mnie nie są potrzebne takie rzeczy. Ja jestem sobą na scenie, na ulicy – wszędzie, gdzie można mnie spotkać. To, co pokazuję na Instagramie, to jestem ja, moje życie i lifestyle tancerza, podróżnika i śpiewaka, ale niekoniecznie musi to dotyczyć moich najbliższych.

Który z muzycznych szczytów chciałby pan jeszcze zdobyć w najbliższych latach?

Myślę, że pojęcie szczytu nie istnieje w muzyce. Mam w planie kilka projektów, lubię tę swoją wielokierunkowość. Nawiązałem jakiś czas temu współpracę z Natalią Kukulską, z Kasią Nosowską, to są fantastyczne artystki. Niech pani sobie wyobrazi, jaki to szok, kiedy odbiera się telefon, a tam – Natalia Kukulska! Przecież ja wychowałem się na jej płytach! Podobnie z Kasią Nosowską – proszę mi wierzyć, kiedy odczytałem od niej smsa, to się prawie popłakałem. To była najpiękniejsza wiadomość, jaką w życiu dostałem, po prostu cudownie, literacko sformułowana prośba o nagranie się na jej płycie. Poszedłem do studia, miałem jakieś swoje pomysły, przemyślenia, a potem przeżyłem chwilę zwątpienia – bo co, jeśli Katarzyna Nosowska to przesłucha i powie, że to jest do kitu? To będzie słabe, muszę przyznać, że miałem w związku z tym trochę stresu. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Muzyka to są generalnie nieustająco otwierające się wrota.

Czego pan słucha dla przyjemności, kiedy wieczorem zamykają się za panem drzwi hotelowego pokoju?

Bardzo lubię wszystko, co określamy mianem tzw. easy listening music, kocham jazz, ale też lubię pójść do klubu z muzyką techno. Mam swoje ulubione rapowe zespoły, np. The Hilltop Hoods czy Bliss n Eso, popowe – Lucas Graham z Kopenhagi jest świetny! Lubię też funk, breakbit. Nasza Hania Rani - znamy się bardzo dobrze, studiowaliśmy razem - uwielbiam słuchać jej płyt, zwłaszcza w podroży, jej muzyka pomaga mi się skupić, a to jest mi bardzo potrzebne, bo ja chyba jestem jakiś nadpobudliwy… Dla poukładania myśli wieczorami zapisuję wszystko w swoim żółtym notesiku, z którym praktycznie się nie rozstaję.

Co pan dziś w nim zapisze?

Dziś już pewnie nic. Jest 23.00, wczoraj przyleciałem z Monachium, spędziłem kilkanaście godzin w Warszawie i potem w samochodzie, za godzinę zamierzam mieć już wszystko gdzieś - ale mam kilka adnotacji z poranka, także jest dobrze, jest nad czym myśleć. Bo zawsze musi być coś do zrobienia.

Jakub Józef Orliński

ur. w 1990 roku w Warszawie, polski śpiewak operowy, kontratenor, tancerz breakdance. Ukończył liceum o profilu plastycznym (2009), Uniwersytet Muzyczny im. Fryderyka Chopina w Warszawie (2014) oraz nowojorski Juilliard School of Music (2017). Laureat licznych nagród muzycznych (m.in. Grand Finals w Metropolitan Opera National Council Auditions, International Opera Awards 2021, Paszport „Polityki” w kategorii muzyka poważna za rok 2019) występował na największych scenach świata, w tym w Metropolitam Opera House czy Carnegie Hall. Ma na swoim koncie 6 albumów, nagranych przy współudziale m.in. polskiego pianisty Michała Biela oraz orkiestry Il Pomo d’Oro. Od 19-tego roku życia trenuje breakdance, jest członkiem kolektywnej grupy Skill Fantastikz Crew oraz laureatem nagród tanecznych, m.in. Red Bull BC One Poland Cypher. Na swoim koncie ma także współpracę z markami takimi jak CROPP, Nike i Levi’s, Turbokolor, Samsung, Mercedes-Benz, MAC Cosmetics, Danone i Algida, dla których pracował jako tancerz, model i akrobata, znalazł się także na okładkach czasopism takich jak „Vogue”, „Elle” czy „Esquire”.