Czy sztuka zawsze musi być zaangażowana? Dlaczego kompozycja i harmonia na obrazie bywa ważniejsza od symboliki i ukrytych znaczeń? Wreszcie - co współczesnemu artyście mogą dać wspomnienia z wakacji na wsi i japońskie kreskówki o robotach? Na te i inne pytania szukamy odpowiedzi w rozmowie z Sainerem, którego charakterystyczne, wielkoformatowe prace możemy podziwiać w gdańskim Pałacu Opatów do końca lutego.
Piękna biblioteka! Potworowski, Nacht-Samborski, Mucha…W takim otoczeniu trudno byłoby mi skupić się na pracy…
Lubię mieć te książki i albumy w pobliżu. Oczywiście nie wszystkie jeszcze przeczytałem, ale nie wyobrażam sobie, by nie zajrzeć do nich od czasu do czasu.
Są książki, jest i muzyka. Chyba nieprzypadkowa, bo oprócz murali i obrazów na płótnie projektujesz także okładki płyt.
Tak, ostatnio miałem okazję zaprojektować okładkę dla zespołu EABS, i dla mojego projektu muzycznego Sai Ga, który stworzyłem z Rafałem Gałaszewskim „Galusem”. Wcześniej „zrobiłem” na przykład projekty do okładek 3-ech ostatnich płyt Skubasa. Poza tym, sam też trochę komponuję.
Malujesz, tworzysz murale, projektujesz okładki, sam wydajesz albumy - jesteś artystą multidyscyplinarnym.
W albumach książkowych bardzo lubię pracę nad detalem, wybór koloru, papieru, jego faktury etc. Myślę, że sposób, w jaki jest dziś konsumowana muzyka sprawi, że na rynku największą wartość będą miały wydawnictwa formie kolekcjonerskiej, wizualnie dopracowane do perfekcji w każdym detalu.
A propos detalu. Niezwykła dbałość o szczegóły to było coś, czego trudno nie zauważyć, kiedy ogląda się z bliska twoje obrazy, teraz w Pałacu Opatów w gdańskiej Oliwie. Masz niesamowity warsztat.
Mój tata, który jest zawodowym muzykiem, zawsze zwracał mi na to uwagę. To mi się zawsze w nim podobało – na każdym etapie życia, nawet teraz, miał ogromną chęć tworzenia. Widziałem, jak godzinami siedzi w studio, szlifując ten sam kawałek. Tata zawsze podkreślał, że jeśli chcę robić coś swojego, to muszę dobrze opanować podstawy i jak najwięcej ćwiczyć. To on kupił mi pierwszą książkę, z której uczyłem się rysować oko, ucho, nos. Potem rysowałem na marginesach zeszytów, przez to bardzo wsiąkałem w detal. Teraz uczę się tego pozbywać – detal to już nie jest dla mnie odwzorowywanie przedmiotów z dbałością o wyrysowanie każdego szczegółu, to raczej zadbanie o każdy aspekt podobrazia, o kompozycję i harmonię na nim. Ale trzeba podkreślić, że te podstawy i sprawność warsztatowa są niezbędne, żeby później móc się skupić na innych rzeczach.
Masz bardzo renesansowe podejście do sztuki. Czy to „spadek” po łódzkiej akademii?
Nie sądzę. W czasie studiów na akademii (Akademii Sztuk Pięknych im. W. Strzemińskiego w Łodzi – przyp. red.) rzeczywiście niewiele przywiązywano wagi do nauki detalu czy studiowania anatomii.
Dlaczego? Wydaje się, że klasyczny warsztat to podstawa wyższej edukacji artystycznej.
Niestety nie, w Polsce chyba po prostu nie ma na to budżetu. Rozmawiałem kiedyś ze znajomym z Hiszpanii, oni tam regularnie chodzą np. do prosektorium – u nas dla studenta to marzenie. Ja kończyłem ASP w Łodzi, na mojej uczelni były 4 pracownie malarskie, ale żadna z nich nie była specjalnie „konserwatywna”.
Czy w takim razie pracę nad rysunkiem wykonywałeś na własną rękę?
To nie do końca tak. W dużym skrócie - nad rysunkiem po prostu swoje trzeba „wysiedzieć” – możesz te techniki zrozumieć, ale jeśli ich nie wypracujesz, to nie będziesz tego potrafił. Rysunek to swego rodzaju podstawa do faktycznego poznania przedmiotu. Znając jego budowę możemy potem swobodniej go upraszczać, dekonstruować czy opisywać przy użyciu koloru.
W swojej twórczości – i wypowiedziach – mocno podkreślasz znaczenie lat 90-tych, ich dynamikę, przemiany, specyficzną kulturę. Jesteś artystycznym głosem tamtego pokolenia?
My, ludzie dorastający w latach 90-tych ubiegłego wieku jesteśmy gdzieś pomiędzy epokami – pokolenie przed nami doświadcza teraz tego samego, co my, ale chyba mniej to wszystko rozumie, a ci, którzy przyszli po nas, to już jest zupełnie inna planeta, inne wartości, inna percepcja. Można powiedzieć, że załapaliśmy się na to, co było w tamtym świecie, ale nie wsiąknęliśmy w niego bez reszty, nie patrzymy przesadnie za siebie. Dobrze, że mieliśmy szansę dotknąć „analogowych” realiów, zapamiętać tamten świat.
Swoją przygodę ze sztuką zaczynałeś od...graffiti.
Wiesz, do 17-tego roku życia byłem w ogóle przekonany, że zostanę piłkarzem.
W tym przekonaniu tkwi chyba połowa wszystkich młodych chłopców.
Tak, ale ja wtedy naprawdę dużo trenowałem, w sumie przez ponad 10 lat. Niestety, przyszła kontuzja, i musiałem przewartościować swoje plany. Trochę zajmowałem się wtedy graffiti.
Brałeś udział w nocnych eskapadach, ozdabiałeś pociągi?
Przez treningi praktycznie nie miałem zbyt dużo czasu na inne zainteresowania. W wolnych chwilach robiłem różne prace z równieśnikami, ale nigdy nie przerodziło się to w nic poważnego, więc najwięcej czasu spędzałem na pustostanach, gdzie oprócz liter zacząłem sprayem malować portrety i postacie, które potem zepchnęły te litery na dalszy plan. Mam jednak ciągle duży sentyment do graffiti, z perspektywy czasu można powiedzieć, że napisało piękną historię i otworzyło drzwi do innych kierunków w sztuce wielu artystom.
Tata nie próbował wciągnąć cię w grę na instrumencie?
Oczywiście, przez jakieś 2 miesiące uczyłem się nawet grać na perkusji, ale szybko doszedłem do wniosku, że to nie to. Przez 10 lat piłka, potem perkusja – w końcu powiedziałem tacie, że chcę rysować, on na to - ok, ale powiedział – rób to dobrze. Miałem jakieś 2 lata, żeby przygotować się do egzaminu na akademię. W czasie kursów miałem jednak wiele wątpliwości, miałem ochotę porzucić ten pomysł.
Ale ostatecznie nie zrezygnowałeś.
Miałem to szczęście, że jeszcze przed przystąpieniem do egzaminów poznałem pewnego profesora, Mariusza Korczaka, który pomógł mi spojrzeć na wszystko z nieco innej perspektywy. Wtedy bardzo interesowałem się klasyką, myślałem, że portrety to będzie moja życiowa misja. Spędziłem na zajęciach u tego człowieka rok. Myślę, że gdyby nie on, dziś nie byłbym tym, kim jestem, nie osiągnąłbym tego wszystkiego. On otworzył mnie na inne myślenie, nauczył tego, że malarstwo to nie jest tylko ślepe odwzorowywanie tego, co widzimy, że tam jest przede wszystkim warstwa duchowa, emocje, przeżycia – coś, co sprawia, że nie możemy oderwać od obrazu wzroku, ale sami nie wiemy, dlaczego. Profesor Korczak chodził z nami po galeriach, pokazywał nam, jak czytać twórczość innych. I to zupełnie inaczej, niż uczy się tego w szkole podstawowej czy średniej. Edukacja plastyczna którą mamy w szkołach zamyka nas na takie myślenie – uczy się nas głównie czytania symboli, ale nie malarstwa jako takiego. Niektóre rzeczy, które Korczak mówił do nas na kursie, zrozumiałem dopiero po jakimś czasie.
Ale na ASP w końcu się dostałeś.
Tak, i miałem już solidną podbudowę formalną, pewien rodzaj nastawienia, który bardzo mi dopomógł.
To znaczy?
Na akademii czasami najgorsze jest to, że studenci po prostu oczekują od wykładowców zbyt wiele.
Student ma chyba prawo do oczekiwań w stosunku do osób, którte go kształcą..?
Tak, ale zbyt często młodzi ludzie czekają na gotowe rozwiązania, a chyba nie do końca o to w tym chodzi. Akademia jest miejscem, które ma cię przygotować na to, co będzie po niej. Moim zdaniem najważniejsze jest, żeby znaleźć dla siebie jakiś kierunek i spośród wszystkich korekt czy podpowiedzi wybrać te, które najlepiej odpowiadają naszej trajektorii. Profesor Korczak mi wspominał, że trzeba „słyszeć, ale nie zawsze słuchać“.
W łódzkiej ASP poznaleś Mateusza Gapskiego, „Bezta”, z którym później założyłeś słynne Etam Crew.
Tak, szybko zaczęliśmy robić wspólne projekty, doskonale się rozumieliśmy. I szło to dwutorowo – miałem studia i robiłem już murale. Dzięki social mediom szybko zyskaliśmy rozpoznawalność, ale w pewnym momencie murale przysłoniły naszą twórczość malarską, prawie nikt nie wiedział, że przecież robimy też płótna, różne wystawy.
Skoro mowa o wystawach – twoje prace do końca lutego można oglądać w Pałacu Opatów, to świetna ekspozycja, bardzo popularna wśród zwiedzających. Ale to prawda, większość widzów kojarzy cię raczej z murali, ludzie są zaskoczeni widząc twoje obrazy i szkicowniki. Zarówno w pracach malarskich, jak i we wspomnianych już muralach „przemycasz” pewną lokalność, klimat polskiego podwórka, wsi czy ogródków działkowych lat 90-tych. Jak np. Włosi czy Amerykanie reagują na taką symbolikę? Czy ona jest dla nich czytelna i czy to jest w ogóle dla nich ciekawe?
Tuż po studiach dużo podróżowałem, z Mateuszem robiliśmy murale w różnych miejscach świata. To był prawdziwy wir – samolot, potem ciężka praca fizyczna, cały dzień stoisz na rusztowaniu i pokrywasz metry ściany farbą. Miałem kilka intensywnych lat , brakowało mi przestrzeni na to, żeby się rozwijać. Zacząłem bać się zaszufladkowania, zamknięcia w złotej klatce własnej estetyki. W 2015 r mieliśmy dużą wystawę w LA, zrobiliśmy 7 murali, około 20 prac malarskich. W trakcie przygotowań zrozumiałem, że za dużo korzystałem w tamtym okresie z zachodnich symboli. Stworzyłem pewien obraz inspirowany książką „Zły“ Tyrmanda i potem po raz pierwszy nawiązałem do polskiej wsi w obrazie „Waiting for yesterday“. Zrozumiałem, że to bliski mi kierunek, jednocześnie mało eksplorowany w tamtym okresie przez środowisko muralistów. Nie będę ukrywał, że duży wpływ na objęcie przeze mnie tego kierunku miała też wystawa Alfonsa Muchy, „Słowiańska epopeja“, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie i w jakimś stopniu uświadomiła mi, że absolutnie nie powinienem odcinać się od tego, skąd pochodzę. Wręcz przeciwnie – że to może stać się czymś w rodzaju mojego „artystycznego kręgosłupa“.
W twoim spojrzeniu na polski krajobraz – wieś, ogródki działkowe – jest dużo ciepła.
Na wsi u babci pod Radomiem spędziłem dużo czasu. Już jako dorosły człowiek zacząłem o tym wszystkim intensywnie myśleć, jednocześnie wiedziałem też, że nie chcę już malować tylko i wyłącznie portretów. Generalnie ta wystawa w Stanach pomogła mi zrozumieć, że mogę namalować wszystko, co chcę. Zawsze interesowało mnie bycie trochę na skraju, lubiłem sztukę figuratywną, ale też abstrakcję, szukałem jakiejś formy, która nie sprowadzi abstrakcji do dekorowania portretu. Poza tym, lubiłem malować pejzaże i coraz bardziej w to wsiąkałem.
Pejzaże? W środowisku muralistów to chyba niezbyt popularny motyw?
Pejzaż jako taki bywa postrzegany jako banalny, ale mamy w historii sztuki prawdziwych mistrzów w tej dziedzinie - Stanisławski, Potworowski, Samborski. Pomyślałem sobie - dlaczego nie wziąć tego bagażu i nie spróbować opowiedzieć tej historii na nowo? Myślę, że z różnych przyczyn ci twórcy nie dostali tyle uwagi, na ile zasługiwali, chciałem poniekąd oddać im należny hołd, przetworzyć ich dorobek przez swój pryzmat.
W Polsce koloryści i sam pejzaż to chyba obecnie nieco zapomniany temat.
Niestety tak. We Francji malarze podobnego pokroju mają swoje muzea, u nas kupienie albumu z malarstwem Stanisławskiego graniczy z cudem. Ale może nasze pokolenie zacznie bardziej dbać o to dziedzictwo..? My się nigdy nie fascynowaliśmy polskimi twórcami, ale może to dlatego, że sposób prezentowania ich dzieł przeważnie jest zły, „zalatuje cepelią“. Na szczęście jest dziś dużo młodych osób, twórców, kuratorów, którzy patrzą na to inaczej.
Wróćmy na chwilę do pejzażu.
Chciałem malować z pozoru banalne rzeczy, ale szukałem sposobu, który u widza sprawiałby, że nie można oderwać od obrazu oczu. Bo najtrudniej namalować coś, co jest oczywiste w taki sposób, żeby ludzie nie mogli przestać patrzeć, żeby wywołać u nich emocje.
W Trójmieście mamy na przykład mural na sopockiej Aldze – to fragment lokalnego pejzażu w interpretacji Józefa Czerniawskiego. Bardzo kontrowersyjne dzieło, przynajmniej w formie muralu.
Rzeczywiuście, ten mural na pierwszy rzut oka w ogóle nie pasuje do otoczenia, ale spójrzmy na to tak - ludzie konsumują dziś treści wizualne w ogromniej ilości i jeśli mają obrazek bez podpisu, to są zgubieni. Żeby komunikat był zrozumiały, to musi być łopatologiczny. Takie rzeczy jak ten mural są super, bo one zmuszają nas, choćby nawet przez kilka sekund dziennie, do opowiedzenia sobie historii, która może kryć się za obrazem. Ludzie czasami traktują murale jak pomniki – nie potrafią sobie wyobrazić tego, że ktoś zapłacił artyście za namalowanie czegoś, co nie jest dosłownym komentarzem do rzeczywistości, do historii, co niczego nie upamiętnia.
A czy to nie jest w sztuce ważne?
Może dla niektórych jest, ale czy taka sztuka zawsze coś zmienia?
Czy to zawsze wnosi coś wartościowego do dyskusji?
Nie jesteś zwolennikiem sztuki zaangażowanej?
To zależy od formy. Nie lubię kiedy jest powierzchowna i forma jest totalnie oderwana od treści albo spełnia funkcję ilustracji do reportażu. Lubię, kiedy właśnie warstwa wizualna jest na takim poziomie, że sama cię zmusza do pewnych refleksji. Często słyszę ostatnio, że ze względu na to, w jakich czasach żyjemy, sztuka powinna być bardziej zaangażowana. Wydaje mi się, że właśnie to jest najpiękniejsze, że sztuka ma różne oblicza i nie jest jednowymiarowa.
A ty? Czego szukasz w sztuce?
Jestem mocno „zakorzeniony“ w sztuce klasycznej i może dlatego odpowiem – szukam piękna, ale takiego, które rozumiemy przez pryzmat pewnej tajemnicy. Ona sprawia, że coś nam się podoba, choć nie do końca wiemy, dlaczego. Kiedy szukamy tej odpowiedzi często okazuje się, że jedyną drogą na jej znalezienie jest „zatopienie się” w relacjach barwnych, ruchu, formach i dźwięku. Wtedy sami dopowiadamy sobie historię tego, czego właśnie doświadczamy, i to jest w sztuce najciekawsze.