Enolog, podróżnik, przedsiębiorca, o sobie mówi: Polish imigrant in Poland. O winie mógłby opowiadać godzinami, ale to właśnie w prostocie dostrzega istotę tego, co ekskluzywne. Po latach starań zrealizował swoje marzenie o otwarciu lokalu na terenie dawnej Stoczni Cesarskiej w Gdańsku. Z Robertem Mielżyńskim, właścicielem i prezesem zarządu „Mielżyński Wine Spirits Specialities” rozmawiamy m.in. o tym, które czynniki decydują o jakości szlachetnego wina oraz o błędach, jakie najczęściej popełniamy kupując i serwując je na naszych stołach.

Urodził się pan i wychował w Kanadzie, studiował w Kaliforni, praktykował m.in. we Francji i we Włoszech. Skąd pomysł, żeby związany z winem biznes rozwijać właśnie w Polsce? Dla wina nie jesteśmy chyba najłaskawszym rynkiem.

Moi rodzice wyjechali z Polski tuż po wojnie. Ja wychowałem się już za oceanem, ale Polska to kraj moich przodków, część mojego dziedzictwa – w pewnym momencie uznałem, że to naturalny kierunek i postanowiłem szukać szczęścia w Europie.

Według statystyk Polska notuje najwyższy od 30 lat

udział tzw. napojów spirytusowych (prawie 40%), cały czas nieźle ma się też piwo (ponad 52%). W 2021 roku spożycie czystego alkoholu w przeliczeniu na jednego mieszkańca naszego kraju wynosiło 9,7 %. Postawił pan na import wina w kraju płynącym piwem i wódką...?

Myślę, że nie powinniśmy za bardzo przywiązywać się do statystyk – one obejmują po prostu wszystko to, co kupujemy, a proszę pomyśleć, ile w domu mamy butelek mocnych alkoholi, które nigdy nie zostały otworzone i zalegają na półkach. Rzeczywiście nie mamy aż tak dużego spożycia, jak pokazują liczby, ale proszę, zostawmy wreszcie te statystyki… Mój przyjazd do Polski to był pomysł, który zawdzięczam pasji do wina, ale nie tylko jej – winem mogłem zajmować się w Kanadzie, tam mogłem spokojnie pracować i mieszkać aż do śmierci. Tylko po co? Dla mnie ważne było to, że mogę wrócić do miejsca, skąd pochodzą moi rodzice i dziadkowie, że mogę spróbować odzyskać ziemię, którą straciliśmy po wojnie. Nie jest łatwo porzucić dziedzictwo kilkunastu pokoleń, ja chciałem się z tym zmierzyć tu, w Polsce i może spróbować zmienić coś w polskim postrzeganiu wina, zarówno jako produktu konsumpcyjnego jak i związanego z tym biznesu.

Miał pan solidne podstawy - w Kanadzie pana ojciec zajmował się handlem whisky.

Tak, razem z Larrym McGuiness’em założył tam jedną z największych firm handlujących whisky, ale importowaliśmy także wina. Po wielu latach pracy u podstaw myślę, że przyczyniliśmy się do diametralnej zmiany struktury sektora rolniczego w całym regionie Niagara.

Jakie zmiany ma pan na myśli?

Chodzi o zmianę sposobu myślenia o winie. Między innymi pozbyliśmy się stamtąd tzw. hybryd, czyli międzygatunkowych mieszańców, wprowadziliśmy do tamtejszych upraw stare, szlachetne szczepy. Kiedy w tamtych regionach rozwinęła się uprawa wina, to faktycznie podźwignęło to kanadyjskie rolnictwo, które od lat 70. borykało się z problemami. Dziś mamy w Kanadzie blisko 150 plantacji winorośli, zmieniła się kultura picia wina, Kanadyjczycy stopniowo zakochują się w winie, a kiedyś nie do pomyślenia było, by z czymkolwiek „zdradzili” piwo i whisky, które uwielbiali. Kiedy byłem bardzo młody, siedziałem sobie w Kanadzie, potem podróżowałem do Włoch, do Szwajcarii – i co?

Ładnie.

No ładnie, faktycznie. Tylko co z tego? Miałem w sobie ogromną potrzebę zbudowania czegoś od zera, nie chciałem tracić czasu ani na błąkanie się po świecie, ani na siedzenie w jednym miejscu. W Polsce zachodziły w tamtym czasie poważne zmiany ustrojowe, to był bardzo ciekawy – i dynamiczny czas. I w tym wszystkim ja – Polish imigrant in Poland.

Zanim zajął się pan importem wina miał pan inne zawodowe epizody. Przez chwilę pracował pan w banku i zajmował się nieruchomościami.

Nieruchomości to była faktycznie przerwa od wina i na szczęście nie trwała zbyt długo. Wcześniej pracowałem już w biznesie winiarskim we Francji, potem przyjechałem do Polski, żeby rozwinąć swój koncept z firmą zajmującą się dystrybucją alkoholi. Razem mogliśmy wiele osiągnąć, ale mój, jak mi się wydawało, partner zdecydował się zrealizować mój pomysł… z inną firmą. Byłem młody, bardzo przeżyłem ten cios – ale w międzyczasie trzeba było z czegoś żyć, wróciłem więc do Francji, gdzie do popołudnia pracowałem w banku, a wieczorami myślałem o tym, jak wcielić w życie swój pomysł. I chciałem zrobić to w Polsce.

I co pan wymyślił?

W 2003 roku zaczęliśmy opracowywać „Mielżyński concept”– to tzw. „taste and buy”. W swojej pracy nie chciałem ograniczać się do wydawania towaru ani wystawiania dokumentów sprzedaży. Bo wino jest czymś więcej. Chciałem, żeby zakup wina był procesem, chciałem stworzyć miejsce, w którym możemy się o winie czegoś dowiedzieć, spróbować różnych jego gatunków, zasmakować w prostocie i doskonałej jakości.

I udało się panu przekonać Polaków do takiego podejścia?

20 lat temu to była rzeczywiście praca u podstaw, ale dziś spożycie wina systematycznie wzrasta, i dzieje się to kosztem innych alkoholi. Polacy zaczynają delektować się winem, są głodni wiedzy.

Z czego biorą się te zmiany?

Polacy coraz więcej podróżują – jeżdżą do Francji, do Włoch, na Sycylię – tam pijemy przecież wino do większości posiłków. Uczymy się, że wino nie musi być serwowane tylko do wykwintnego jedzenia w drogich restauracjach – możemy spędzać przy nim leniwe popołudnia z przyjaciółmi, wieczór z żoną i ulubionym filmem – oczywiście wszystko w granicach rozsądku (śmiech)! Po powrocie z wakacji okazuje się, że chcemy dalej pić wino, przenosimy do naszych domów rytuały zaobserwowane za granicą – i bardzo dobrze! Lampka wina na tarasie, do tego świeży chleb, dobra oliwa i świeże pomidory ze szczyptą soli – to może nie jest tradycyjna polska kolacja, ale czy to nie jest wspaniała pamiątka z wakacji np. we Włoszech?

Jakie wino lubi statystyczny Polak?

Od razu ustalmy jedno – statystyczny Polak nie istnieje i wbrew temu, co zapewne wszyscy sądzimy, jego ulubione wino wcale nie musi być słodkie.

Nie? A ja będę upierała się, że w Polsce niełatwo przyswajamy wytrawne, taniczne wina, często określamy je mianem „cierpkich” albo „ciężkich”.

Ja za to będę się upierał przy tym, że słodycz wina nie jest tym, co Polaków pociąga najbardziej. Obserwuję to nawet na wsiach, gdzie ludzie sami produkują wino w piwnicy - to nie jest tak, że lubimy słodkie wino i koniec. Powiedziałbym, że ludzie czasami po prostu nie wiedzą, że lubią wina wytrawne, ale o pełnym, okrągłym smaku. Dobre, wytrawne wino wymaga pewnej wiedzy, potrzeba mu też odpowiedniego „towarzystwa” – teraz mamy np. wspaniałe pomidory, paprykę, cukinię - do tego oregano, oliwa, kawałek chleba – thats all you need!

Jakie błędy popełniamy najczęściej przy zakupie, serwowaniu i produkcji wina?

Dobre pytanie. Po pierwsze, podstawowym błędem przy zakupie jest nieprzyznawanie się do niewiedzy i niezadawanie pytań.

W markecie trudno o kompetentną obsługę w tym zakresie.

I to jest kolejny podstawowy błąd – jeśli potrafimy wygospodarować na to trochę czasu i zależy nam na czymś więcej, niż przypadkowa butelka na stole, nie bójmy się miejsc, w których rzeczywiście znajdziemy dobry towar, ale i ludzi, którzy nam doradzą. Dobre wino nie musi być drogie, ale jeśli nie znamy się na nim, to żaden grzech, tylko nie udawajmy na siłę, że tak jest! Nie oszukujmy się też, nie da się kupić dobrego wina za 15 PLN, ale jeśli nasz budżet to, dajmy na to, kilkadziesiąt złotych, specjalista zadba o to, żebyśmy nie byli rozczarowani, nie bójmy się oddać sprawy w jego ręce.

Może tak naprawdę boimy się przyznać do niewiedzy? Boimy się zadawać tzw. „głupie pytania”.

Podobnie jak w medycynie czy mechanice samochodowej, nie ma tu głupich pytań - ale w tym zakresie też powoli wychodzimy na prostą. Kiedy 20 lat temu zaczynałem swój biznes w Polsce, ludzie mieli do tych kwestii trochę snobistyczne podejście, przy zakupie udawali, że wszystko wiedzą. Dziś to się zmienia, snobizm zastępuje czysta ciekawość, chęć posiadania wiedzy. My zaś staramy się nie tylko dawać informację, ale też opowiedzieć historię, bo ona kryje się za każdą butelką.

No dobrze – co zatem robimy źle, kiedy serwujemy wino? Mamy chyba ogólnonarodową obsesję na punkcie temperatury.

Zgadza się. Wino albo jest zimne jak lód, albo nieznośnie ciepłe. Tymczasem idealna temperatura to ta „pałacowa”.

To znaczy?

Wyobraźmy sobie chłodne wnętrze starego zamku, pałacu, może piwnicy. To jest idealna temperatura serwowania win. I proszę, nie mówmy o temperaturze pokojowej, bo cóż to właściwie znaczy? Latem w polskim domu jest prawie 25 stopni, to nie jest temperatura dobra dla żadnego wina, ani czerwonego, ani białego.

Mamy jeszcze skomplikowany kodeks i celebrację momentu podania – trudna sprawa, można się pogubić.

Tej etykiety jest za dużo, ona czasami jest niepotrzebna i odbiera radość z przeżywania chwili. Wczoraj z żoną zjedliśmy przed domem wspaniałą kolację – świeże pomidory, cebula, zioła z ogrodu, jagnięcina od pobliskiego hodowcy. Do tego butelka wina – takiego, żeby się chciało rozpocząć je i wypić do dna tego samego wieczoru. To jest kwintesencja tego, czym wino jest i powinno być w naszych oczach – i kubkach smakowych!

A co z nimbem ekskluzywności, który otacza zagadnienie, jakim jest wino?

Jeśli ktoś bardzo potrzebuje kelnera w białych rękawiczkach i fortepianu w tle, proszę bardzo, na pewno są i takie lokale. W moim wine bar mamy do tego inne podejście – przede wszystkim to wina od dostawców, których znam osobiście, przynajmniej większą ich część, mamy ludzi, którzy na pewno pomogą ci wybrać sezonowe menu ze świeżych produktów najwyższej jakości. Ekskluzywność to dla mnie doskonały produkt i – przede wszystkim – prostota. Be simple! Żadnej ręki założonej do tyłu, żadnych białych serwet przewieszonych przez ramię – jeśli masz w domu dobrą butelkę, po prostu ją wypróbuj, ciesz się smakiem, towarzystwem, momentem.

Co z produkcją wina w Polsce? Jakie błędy popełniamy najczęściej?

Polscy producenci wykonali w ostatnich latach ogromną pracę w tym zakresie, sporo zainwestowano w nowoczesne technologie, szkolenia. Polskie wina bywają naprawdę ciekawe, są czyste, mineralne. Mam w ofercie np. pinot noir od Kamila Barczentewicza, z upraw w okolicach Kazimierza Dolnego – smakuje doskonale, ale nieco inaczej niż jego włoskie czy południowoamerykańskie odpowiedniki. Generalnie w Polsce zrezygnowałbym z upraw odmian hybrydowych, częściej sadziłbym winorośle vitis vinifera, to na dłuższą metę daje lepsze efekty.

Mam wrażenie, że polskie wina mają przede wszystkim niezły marketing.

Wszystko, co na rynku nowe, potrzebuje marketingu. Nasze wina często firmują swoimi nazwiskami celebryci, na pewno zainwestowali w ten biznes duże pieniądze. Ale co z tego, skoro np. posadzili na swoich plantacjach winogrona solaris..? Wybór szczepu jest kluczową kwestią, ale w ten proces trzeba inwestować nie tylko pieniądze – przede wszystkim chodzi o czas, trzeba mieć doświadczenie i potrzebną wiedzę.

Co z niedocenianymi u nas winami bałkańskimi czy gruzińskimi? Gruzja to miejsce, w którym produkcja wina ma jedną z najstarszych historii, a dziś wino pochodzące z tego rejonu to nie jest zwykle nasz pierwszy wybór przy sklepowej półce?

Kiedyś byłem w Gruzji, nie byłem wtedy specjalnie zadowolony z jakości tamtejszego trunku. Od dłuższego czasu planuję wprowadzić gruzińskie wina do swojego portfolio, myślę, że może po prostu nie trafiłem wtedy na odpowiednią butelkę. Z pewnością dam im jeszcze szansę. Ale to było dawno temu. Rumunia, Mołdawia, Bułgaria – problemem tamtejszych producentów jest z kolei ograniczona ilość szczepów, na których bazują, z tych winogron nie zawsze da się uzyskać produkt najwyższej jakości. Ciekawym zjawiskiem są wina z Chorwacji – na miejscu są naprawdę niedrogie, kosztują po 2 EUR za butelkę, ale tutaj są sporo droższe i może dlatego już nam tak nie smakują (śmiech)…

No właśnie, dlaczego toskańskie chianti kupujemy w San Gimignano za 5 Euro, a po powrocie do Polski za ten sam produkt z etykietą importera musimy zapłacić 3-4 razy więcej..?

Polska nie jest szczególnie droga, po prostu importerzy mają duże marże.

Good for you (śmiech)!

Jestem importerem, więc good for me – bo kontroluję to, co sprzedaję, mam swoje portfolio, mam dobry kontakt z wieloma producentami oraz klientami. Ale ja akurat nie bazuję na wysokiej marży, mam nieco inną strategię - zależy mi na tym, żeby ceny na moich półkach miały international level, żeby nie odstawały od tego, co proponują moi koledzy w innych krajach. Dlatego nie daję na zakupy dużych upustów, bo od początku stawiam sprawę uczciwie i nie zawyżam cen w sztuczny sposób.

Jak skomentuje pan fenomen win musujących? Polacy uwielbiają fotografować się z kieliszkiem prosecco do śniadania, wieczorem na „ściankach” króluje szampan w białych kieliszkach… Za co tak bardzo lubimy bąbelki?

Chyba nie nazwałbym tego modą – od dawna – i to nie tylko w Polsce – wina musujące czy szampan po prostu kojarzą się z lekkością, dobrą zabawą. Jeśli ktoś chce sobie robić zdjęcie z kieliszkiem szampana, to niech robi. Ale ważne, abyśmy nie zamykali konsumpcji wina w bańce – bąbelki smakują równie dobrze na balkonie własnego mieszkania. Pytanie, czy to, co widzimy na zdjęciach na Instagramie to naprawdę jest prosecco, bo to, że coś potocznie tak się nazywa, wcale nie musi oznaczać, że mamy do czynienia z prawdziwym włoskim winem tego rodzaju – produkuje się je tylko w określonym regionie Włoch, z określonych szczepów winogron. No i po dobrym prosecco czy szampanie nie powinniśmy mieć rano bólu głowy.

Jak to? Przecież ból głowy to częsty „towarzysz dnia następnego” – czy to nie zależy po prostu od ilości, którą wypijemy?

I tak, i nie. Oczywiście, jeśli wypijemy bardzo duże ilości wina jednego wieczoru, po przebudzeniu możemy czuć się raczej wątpliwie. Jeśli natomiast głowa boli nas już po 2-3 kieliszkach, jest szansa, że coś poszło nie tak na etapie produkcji. Ona musi być na każdym etapie czysta – to tzw. clean production. Wino produkowane „nieczysto” będzie zawierało histaminy. Z tego samego powodu nigdy nie powinniśmy „zapijać” śledzi wódką - to jest, proszę pani, absolutny killer!

Ależ to święty zestaw każdej rodzinnej uroczystości! Przynajmniej jeszcze w niektórych miejscach.

Śledź zawiera w sobie bakterie – jeśli dodamy do tego alkohol, produkujemy sobie w organizmie histaminy i reakcja podobna jest do uczulenia. Organizm „odwdzięcza się” nam bólem głowy. Bardzo dbam o to, żeby producenci, od których kupuję wino, mieli jak najczystszą produkcję.

Co to właściwie znaczy „czysta produkcja”?

Tak jak w kuchni, jeśli długo nie czyścimy sprzętów, nie wycieramy blatów, to nic, co przygotujemy w takim miejscu, nie będzie smakowało dobrze. Tak samo w winnicy – wszystkie maszyny, cysterny, kadzie powinny być na bieżąco i bardzo dokładnie czyszczone, wieczorem tuż po zakończeniu produkcji. Tak musi być w małych i dużych winnicach, trzeba na bieżąco wymieniać wodę etc. Jeśli na sprzęcie są bakterie, dodamy do tego cukier i tlen, to smak wina i jego właściwości będą zaburzone, od razu tworzą się w nim histaminy i mamy po nim koncertowy ból głowy. Przy produkcji szampana wykonano w ostatnich dziesięcioleciach ogromną pracę, zaczęto stosować idealnie czyste drożdże i dziś po jakościowym, dobrym szampanie powinniśmy czuć się dobrze – także drugiego dnia.

Co jest najważniejsze w produkcji dobrego, szlachetnego wina?

Po pierwsze, to wspomniana już przeze mnie clean production - w winnicy, w piwnicy i w procesie butelkowania. Po drugie – winorośl trzeba umiejętnie i w odpowiednim czasie przycinać, zwykle jest to marzec lub kwiecień. To jest kluczowe dla jakości. Po trzecie – producent np. z Sycylii powinien znać nie tylko swoje wina – musi być wszechstronny, dobrze wykształcony, musi często podróżować, nie tylko po Włoszech, i cały czas myśleć o tym, jak coś ulepszyć w swoim procesie i na własnej plantacji. Nie można całego życia przesiedzieć „we własnym sosie”. W produkcji trzeba szanować tradycję, ale nowe impulsy też są potrzebne.

Wspomniał pan o Sycylii. Zmiany klimatyczne zamieniły dużą część wyspy, zwłaszcza w jej interiorze, w pustynię, nie ma tam już miejsca na uprawę winorośli. Czy ocieplenie klimatu może globalnie wpłynąć na produkcję wina?

Uprawa niektórych szczepów może się przesunąć na północ, ale nie dramatyzowałbym. Zmiany są wpisane w ten przemysł, możemy mieć różnice w temperaturze czy opadach z roku na rok, na tym polega piękno i ryzyko tego zawodu. Mamy różne wina z różnych roczników, nawet z winnic w tym samym miejscu mogą smakować zupełnie inaczej – butelka reńskiego rieslinga z 2022 roku to jest czasami zupełnie inna historia niż rocznik 2020 czy 2021. To jest właśnie winemaking. Bywa trudno.

Filoksery na szczęście już nie ma?

To nie jest tak, że zniknęła zupełnie – w dalszym ciągu pojawia się gdzieś od czasu do czasu, ale w latach 70-tych XX-tego wieku na szczęście opracowano technologię chroniącą krzewy przed tą chorobą, nie mamy już takich kataklizmów jak pod koniec XIX-tego wieku, kiedy filoksera zniszczyła większość europejskich upraw.

Dlaczego zdecydował się pan na otwarcie swojego punktu właśnie Gdańsku? Miał pan do wyboru kilka innych atrakcyjnych lokalizacji w Polsce.

Trójmiasto jest wyjątkowo piękną aglomeracją, wszystko jest tu takie… chilled out! Mój nowy lokal – sklep oraz wine bar i restauracja – zlokalizowane są na terenie dawnej Stoczni Cesarskiej, w siedzibie dawnej remizy strażackiej. Bardzo długo walczyłem o tę lokalizację – proszę się rozejrzeć, co za wspaniałe otoczenie! Jesteśmy w miejscu, które na powrót zaczyna tętnić życiem, możesz wpaść na kieliszek wina, zjeść dobry chleb, spróbować dobrej oliwy. To wszystko, czego potrzeba do szczęścia. Przyjdź sam, z dziewczyną, chłopakiem, każdy jest tu mile widziany. Tak jak w moim pierwszym wine barze w Warszawie, chciałbym, żeby i tu zapanował egalitaryzm, w którym przy sąsiednich stolikach siedzą studenci z dyrektorami firm, starszą parą z sąsiedztwa i znanym fotografem.

Studenci gustują raczej w piwie…

Na pewno są i tacy, którzy wolą kieliszek dobrego wina. Zachęcam do tego, żeby po prostu przychodzić, próbować, pytać o radę. Mamy spotkania przy winie w grupie przyjaciół, organizujemy szkolenia z wiedzy o winie w różnym stopniu zaawansowania i tzw. speed tasting – chciałbym, żeby każdy, dosłownie każdy czuł się tu jak u siebie. Mamy świetną atmosferę, dobre wino i coś pysznego do wina, dlatego dobrze czują się u nas firmy, instytucje, politycy i celebryci, ale też po prostu wszyscy Gdańszczanie i mieszkańcy Trójmiasta. Przede wszystkim „Mielżyński” jest dla ludzi kochających życie i czerpiących z niego pełnymi garściami.

Mógł pan otworzyć wine bar w Garnizonie, może na Wyspie Spichrzów. Dlaczego akurat stocznia?

Przecież cały świat wie, gdzie jest gdańska stocznia, tutaj zmieniła się historia Polski, Europy! Chciałbym, żeby to było miejsce przyszłości, bo ono kojarzy się z postępem, zmianą. Z dużym szacunkiem podeszliśmy do renowacji budynku dawnej remizy z 1884 roku, zachowaliśmy w niej niektóre charakterystyczne elementy konstrukcyjne. Wcześniej te budynki, podobnie jak położona nieopodal dawna siedziba Dyrekcji, niszczały, latami czekały na nowego najemcę czy właściciela, który zechce zainwestować w ich niesamowity potencjał. Ja byłem bardzo zdeterminowany, bo uważam, że bycie w stoczni, tam, gdzie działa się historia, to jest po prostu terribly elegant! Poza tym, w XIX-tym wieku handel winem odbywał się właśnie tutaj, nie mogłem więc wybrać lepiej. Podobnie jak w wine barze na Burakowskiej, który położony był na dalekiej orbicie warszawskiego życia, tak i tutaj w stoczni potrzebni są pionierzy, którzy jak magnes przyciągną do siebie coraz więcej ludzi, sklepów, restauracji, życia! To jest ten moment, kiedy dawne spotyka się z nowym - takim projektem jest np. Montownia i takim projektem jest też „Mielżyński”.

To miejsce ma jeszcze jedną zaletę, ważną z punktu widzenia klienta wine baru - można tu być głośno!

Tak jak wspomniałem, mamy tu magazyn, sklep i restaurację, wszystko w jednej lokalizacji, organizujemy też firmowe eventy, tzw. speed tasting, gdzie w ciągu godziny kosztujemy 6-ciu różnych rodzajów wina, można urządzić spotkanie przy winie z grupą przyjaciół. Chcielibyśmy, aby to była przestrzeń spotkań. Możesz przyjść na wyśmienity posiłek, na drobną przekąskę lub kieliszek chardonnay. Na miejscu możemy zakupić wino, które wyjątkowo nam smakowało, a jeśli bliska nam osoba lub współpracownik lubi wino, doradzamy także przy wyborze prezentu.

Chciałby pan mieć własną winnicę?

Myślałem o tym, ale widzi pani, zarówno sprzedaż wina, jego uprawa jak i produkcja to nie jest zwykłe hobby. Każda z tych dziedzin to zajęcie na pełen etat, na całe życie. Prowadzenie farmy wymaga ogromnego nakładu pracy. Ja mam inną działalność, jestem importerem – to moja praca, ale uwielbiam ją, bo poznaję ciekawych ludzi, podróżuję, poznaję różne kultury, religie. Natomiast kiedy chcesz prowadzić winnicę, to nie jest to tylko kwestia sprawnego marketingu. Na dłuższą metę nie możesz zakładać, że skoro masz pieniądze, to do prowadzenia uprawy wystarczy inny człowiek. Może wystarczyć, może nie. Jesteś właścicielem plantacji? Musisz tam być, musisz na bieżąco tym zarządzać, znać doskonale proces produkcji. Myślałem kiedyś o zakupie ziemi w Portugalii, ale musiałbym mieć tam również producenta i dystrybutora, nie można skutecznie samemu zarządzać wszystkimi tymi obszarami.

Gdyby miał pan jutro zjeść najlepszy posiłek w życiu i wypić do niego dobre wino, co by to było?

Homar gotowany w wodzie, z dodatkiem świeżego masła. Do tego wino – chardonnay, sauvignon blanc albo dobry riesling. Byłbym po takim zestawie najszczęśliwszym z ludzi!

Robert Mielżyński
właściciel i prezes zarządu „Mielżyński Wine Spirits Specialties”.

Urodzony w Toronto, gdzie mieszkał z rodzicami, którzy wyemigrowali tam po II wojnie światowej. Ukończył Uniwersytet Stanowy we Fresno w Kalifornii z tytułem enologa. Praktykował w wielu winnicach Francji, Niemiec i Austrii. Pracował w Kanadzie w winnicach Hillebrand, w winnicach Toskanii, francuskiej Turenii i w austriackiej firmie Schlumberger. Zdecydował się na stałe osiąść w Polsce, tu założył rodzinę i w 2004 roku stworzył firmę importującą wina (w tym momencie firma posiada 4 winiarnie będące połączeniem składu win z wine barem i restauracją: dwie w Warszawie, i po jednej w Poznaniu i Gdańsku). W 2022r. Robert Mielżyński został uznany za jednego z najlepszych 50-ciu restauratorów w Polsce przez miesięcznik „Forbes” (9 miejsce w rankingu opublikowanym w marcu ‘22).