Nie ma jednoznacznej odpowiedzi kiedy człowiek odkrył alkohol, a szczególnie wino i piwo, bo to tym trunkom przypisuje się pierwszeństwo. Opracowań i analiz jest mnóstwo, ale chyba najprościej i w dużym skrócie można przyjąć, że natrafiła na niego każda starożytna cywilizacja – od Azji, poprzez Bliski Wschód i Afrykę po Amerykę Południową. Odkrycia były przypadkami, bo obydwa trunki powstają w naturalnym procesie fermentacji. A jak już je odkryto to stały się nieodłącznym elementem każdej medycyny i kultury.

W Polsce najpierw pojawiło się piwo, które pili wszyscy, a po nim potem wino, które przywieźli zakonnicy wraz z liturgią. I choć wino też stało się popularne, masowo powstawały też winnice, to jednak nie uzyskało tak powszechnego statusu jak piwo. Sięgali po nie ci z wyższych sfer i ci bogatsi, podczas gdy piwo pili wszyscy. I choć z czasem dostępność alkoholi się wyrównała to stworzony przed wiekami obraz w jakiś sposób przetrwał do dzisiaj. Na pewno wizerunkowo i tak też jest podtrzymywany, chociażby w kampaniach reklamowych.

Kto więc i gdzie pije w nich piwo? Przede wszystkim kumple, którzy najczęściej są kibicami. Często to twardzi faceci i z charakterem. Co najważniejsze – to ludzie tacy jak my, a wszystko w atmosferze bezpośredniości i dużej dawce luzu. Bez etykiety i ograniczeń. Tak jak w realu, choć ten bywa zdecydowanie o wiele bardziej kolorowy niż wizerunkowe kampanie. Przykładem może być najsłynniejszy festiwal piwny świata, czyli bawarski Oktoberfest. To nie tylko największe zbiorowe pijaństwo w Niemczech, ale i największe strumienie moczu i fantazyjnych wymiocin. Do tego największe stoły, największe obżarstwo i najsilniejsze kobiety z dużymi dekoltami. Jednym zdaniem – prawdziwe piwne igrzyska.

Wino na tym tle wypada wyjątkowo nobliwie i statecznie. Skojarzenia same przychodzą do głowy. Marek Kondrat, czy też rodzina Turnauów, którzy niedaleko Szczecina mają własną winnicę, i to największą w Polsce. Albo Sting, który mieszka w Toskanii, ma winnicę i daje w niej koncerty. Czyli sztuka, kultura, ambitna muzyka. Nawet sposób picia jest inny – wino serwuje się tylko w odpowiednim kieliszku (chyba, że warunki są polowe, wtedy trzeba radzić sobie inaczej), a piwo powszechnie pije się z butelki (sam uwielbiam pić piwo z małych butelek o pojemności 0,3 l. Nie tylko lepiej się je trzyma, ale dzięki mniejszej pojemności mamy szansę na zimniejszy i mniej wygazowany napój. O łatwiejszym upychaniu w lodówce mniejszych butelek nie wspomnę). Co do festiwali win jakie towarzyszą winobraniom, owszem, tam też jest wielkie pijaństwo pod szyldem Bachusa, boga wina. Niemniej otoczka bywa nieco inna, począwszy od sposobu picia i jedzenia, po obyczaje i muzykę. W Polsce takie festiwale można też odwiedzić, mamy przecież już 425 winiarni produkujących własne wino, z czego najwięcej w Lubuskiem. Miałem okazję w nich uczestniczyć. Było naprawdę klimatycznie!

Różnice w wizerunku są więc znaczne, co oczywiście nie oznacza, że któryś z alkoholi jest lepszy. Dobre wino jest dobre, a pyszne piwo jest pyszne. Jest dobra okazja na to i na tamto. I tyle. Rzecz w tym, że sami ich producenci świadomie podtrzymują i kreują wyznaczone przed wiekami pewne podziały, które dzisiaj tworzą filozofię ich spożywania. Oczywiście z modyfikacjami.

W tą winną kulturę doskonale wpisuje się Robert Mielżyński, bohater naszej okładki, enolog nie tylko z wykształcenia, ale z krwi i kości. Można wręcz powiedzieć, że jest wypadkową tej sfery. W jego historii jest wszystko – wiedza, podróże, przygoda, egzotyka (urodzony w Kanadzie, studiował w Kaliforni, pracował we Francji), dobre jedzenie, a nawet pochodzenie. Ktoś mógłby powiedzieć, że nieco „sztywno” i „nobliwie”. Jasne, zawsze jest to ryzyko, że przedobrzymy z etykietą, zasadami, tracąc z oka przyjemność i naturalność. W przypadku Mielżyńskiego nam to nie grozi, bo wszystko jest zbalansowane - naturalne i dla ludzi. On sam przekonuje, że wino nie musi być drogie, by być smaczne i nie wymaga białych obrusów, czy też eleganckich wnętrz. Najważniejszy jest otwarty umysł. Zresztą przeczytajcie sami.