Jeden z najbardziej rozpoznawalnych w Trójmieście ginekologów, naukowiec, mąż, gej aktywnie walczący o prawa społeczności LGBT+. Ordynator Oddziału Położniczo-Ginekologicznego na gdańskiej Zaspie ma wiele twarzy i, jak sam podkreśla, w każdej ze swoich życiowych ról stara się być nagi, czyli autentyczny. Jego profil na Instagramie obserwuje ponad 70 tysięcy osób, a swoimi wypowiedziami burzy wiele schematów, zarówno tych medycznych, jak i społecznych. Z dr Maciejem Sochą, znanym jako Nagi Ginekolog, rozmawiamy o trudnych relacjach lekarzy i pacjentek, przełamywaniu barier kulturowych i o tym, czym dla niego jest nowoczesne położnictwo.

Jedna z moich koleżanek – obecnie w dziewiątym miesiącu ciąży – powiedziała mi ostatnio, że boi się porodu na pana oddziale.

A to dlaczego? Przecież ja nikogo nie straszę, przeciwnie, afirmuję dobry poród, a nasze wyniki powinny ją tylko nastroić pozytywnie!

To długo oczekiwana ciąża, przyszli rodzice mają za sobą naprawdę trudną drogę. Podobno „nie lubi” pan cesarskich cięć, a w kontekście ostatnich, nagłośnionych w mediach wydarzeń – chodzi o pacjentki, które zmarły, bo zbyt długo czekano w szpitalach z podjęciem decyzji o operacyjnym porodzie - taki PR nie działa na pacjentki kojąco…

Przyznam szczerze, że mam w sobie dużo złości, kiedy słyszę na swój temat takie bzdury. Proszę przekazać koleżance, że po pierwsze to nieprawda, a po drugie, kierowanie się myśleniem, że cięcie cesarskie na życzenie to zawsze najlepsza opcja, to nie jest dobra droga.

Lęk przed porodem to nie bzdura. To czysty, zwierzęcy strach. Proszę powiedzieć, dlaczego, pana zdaniem, kobiety w Polsce nadal mogą bać się fizjologicznych porodów?

Zacznę od przytoczenia statystyk. W Skandynawii odsetek cięć cesarskich to średnio 15 %, dodatkowo są badania potwierdzające to, że „nadprogramowe” cięcia wcale nie poprawiają wyników perinatalnych. W Czechach wdraża się programy naprawcze, jeśli ten odsetek przekracza 25%. Ja na swoim oddziale mam 26,1% - jesteśmy w szpitalu na Zaspie najlepsi w Polsce, mamy przy tym jedne z najlepszych wyników perinatalnych – i to muszę podkreślić z całą mocą, robimy super robotę i jesteśmy z tego znani w całym kraju. Osobiście jestem przerażony tym, że nawet na moim oddziale czasem co trzecia rodząca ma operacyjnie wydobywany płód. Dla całej Polski ten odsetek to około 50%, a w niektórych szpitalach publicznych to nawet ponad 70%. To naprawdę dramatyczne statystyki. Ja po prostu postanowiłem walczyć z fikcyjnymi skierowaniami, którymi byliśmy dosłownie zasypywani każdego dnia. To nie jest normalne, że oddziały o niższych stopniach referencyjności, gdzie rodzą zdrowe kobiety w ciążach fizjologicznych, wykonują cesarskie cięcie u 6-7-8 na 10 rodzących. Na swoim oddziale zostawiam lekarzom w tej kwestii wolną rękę, choć nie zawsze zgadzam się z decyzją o wysłaniu pacjentki na stół operacyjny. Ale proszę pani, nie jestem jakimś sadystą, nie zostałem położnikiem po to, żeby „torturować” kobiety i w sytuacji kiedy są do tego wskazania, dla zasady nie wykonywać cięć cesarskich… Nie lubię fikcji i szkodzenia kobietom, a to, w kontekście cięć cesarskich, w Polsce się dzieje! Jesteśmy we wstydliwej czołówce na tle innych krajów.

Wrócę więc do pytania – dlaczego tak jest? I dlaczego w 2023 roku w dalszym ciągu musimy w Polsce o tym dyskutować?

Polska jest dość specyficznym krajem, i dotyczy to także położnictwa i całości opieki perinatalnej. Powiedzmy, że w dalszym ciągu kobiecą miednicą rządzi tu grupa starszych panów, którzy kilkadziesiąt lat temu przeczytali coś w jeszcze starszym podręczniku i do dziś uważają, że coś powinno się robić tak, a nie inaczej, bo po prostu tak trzeba. Muszę przyznać, że jestem tym trochę zmęczony.

Jest pan stosunkowo młodym lekarzem, a już jest pan zmęczony?

Jestem zmęczony, ale nie medycyną jako taką - raczej poziomem myślenia o pacjentce i organizacją opieki medycznej w Polsce. Na szczęście, jednak jeszcze nie na tyle, żeby odpuścić. Po prostu oczekiwałbym trochę więcej świadomości, otwartości na nowe metody i twarde dane naukowe. Polska porodówka to w dalszym ciągu nieco archaiczne miejsce, wprawdzie coraz częściej ładnie odremontowane, z nowoczesnymi łóżkami za kilkaset tysięcy, ale brakuje znieczuleń do porodów, a pacjentki boją się, że będą źle traktowane przez położne i lekarzy. Że nie będzie łazienki, że będzie brzydko i bezdusznie. Taki jest ogólny obraz opieki okołoporodowej w Polsce.

Od 2018 roku jest pan ordynatorem oddziału położniczo-ginekologicznego jednego z największych szpitali na Pomorzu. Co pan zrobił, żeby odczarować ten obraz?

Swoją pracę w Gdańsku zaczynałem z mocnym postanowieniem.

Jakim?

W swojej pracy zawsze chciałem zbliżyć nas do tego, co w tak zwanym zachodnim świecie położnictwa i ginekologii od dawna jest już normą. Chciałem po prostu, żeby poród nie był dla kobiety torturą i przyczynkiem do traumy. Dla przykładu - jest sobie świat, i to nie pojedyncze kliniki w niektórych krajach, ale świat generalnie, w którym od dawna ma się restrykcyjne podejście do kwestii nacinania krocza. W Polsce w dalszym ciągu jest to bardzo powszechna, wręcz standardowa procedura, choć w znakomitej większości przypadków zupełnie niepotrzebna i szkodliwa.

Co z porodami z użyciem próżnociągów i kleszczy?

Mówimy o około 3% wszystkich porodów pochwowych – z tego tylko około połowa tak naprawdę wymaga dodatkowo nacięcia. W swojej pracy starałem się więc zmniejszyć odsetek niepotrzebnych nacięć, bo dane literatury fachowej dokładnie wskazują, kiedy są one potrzebne. Odpowiednio pracując z rodzącą pacjentką jesteśmy w stanie uniknąć tej procedury. Tak czy inaczej, na początku mojej pracy na oddziale w Gdańsku szybko przyklejono mi łatkę lekarza, który „nienawidzi kobiet i każe im pękać”! Dziś mam na Zaspie jeden z najniższych odsetków nacięć krocza w Polsce, a wiele oddziałów i klinik uniwersyteckich wdraża model gdański podejścia do porodu. U nas nacięcie wykonujemy u jednej na dziesięć rodzących fizjologicznie kobiet, wierzę, że ten wynik może być jeszcze lepszy. Osobiście jestem dumny z naszego postępu i na konferencjach naukowych i spotkaniach z ginekologami-położnikami słyszę z tego powodu dużo dobrych słów – a jeszcze jakiś czas temu na forach internetowych w Trójmieście odsądzano mnie od czci i wiary. Wraz z zespołem po prostu staram się wcielać w naszą praktykę standardy nowoczesnego położnictwa, które zawsze ma przecież pomagać kobietom.

Wspomniał pan o znieczuleniu zewnątrzoponowym. W wielu placówkach to w dalszym ciągu trudno dostępna procedura.

Na moim oddziale robię wszystko, żeby pacjentka dostała takie znieczulenie, jeśli tylko czuje, że go potrzebuje. Mamy niefarmakologiczne metody łagodzenia bólu, wziewne i dożylne leki przeciwbólowe i jestem dumny, że oferujemy pacjentkom także tzw. ZOP. Ale ma pani rację, generalna tendencja jest taka, że szpitale nie bardzo przejmują się tą kwestią i pacjentka, która chciałaby rodzić ze znieczuleniem często słyszy na przykład, że „nie ma anestezjologa”.

Czy to znaczy, że okłamuje się pacjentki, które proszą o znieczulenie?

Proszę mnie źle nie zrozumieć. Rzeczywiście w szpitalach nie narzekamy na nadmiar anestezjologów i często są oni dosłownie rozchwytywani. Ale dziwnym trafem anestezjolog prawie zawsze znajduje się dla mężczyzny, który przychodzi na kolonoskopię albo na biopsję gruczołu krokowego. Tymczasem na położnictwie trzeba o anestezjologa walczyć, bo wychodzi się przecież z założenia, że kobieta i tak urodzi, nawet, jeśli będzie bolało, że skoro bolało nasze matki i babki, to może tak musi być. Nie musi i nie powinno!

Trudno mi tego słuchać ze spokojem.

Przykro mi, ale taka jest prawda. Jeśli realnie nie ma anestezjologa, to ja to rozumiem, ale jeżeli ordynator oddziału na wstępie „wycina” pomysł stosowania takiego znieczulenia, to ja chciałbym zapytać wprost – dlaczego niby ma nie być anestezjologów do porodu, ale do innych procedur mają być? Zakładamy, że trzeba amputować nogę w znieczuleniu, dlaczego nie zakładamy, że ból porodowy także należy leczyć?

Porównuje pan amputację nogi do porodu..?

Oczywiście to przerysowane porównanie, to dwie zupełnie nieporównywalne procedury. Choć pod kątem odczuwania bólu – kto wie, czy nie adekwatne… Ale chodzi mi o to, że musimy zmienić myślenie i po prostu założyć, że anestezjolog jest też do pracy na porodówce. To niesprawiedliwe, by kobiety cierpiały!

Co z przygotowaniem do porodu? Czy jako lekarz prowadzący ciążę zachęca pan swoje pacjentki do częstego odpoczynku i jedzenia „za dwoje”?

Nie tylko nie zachęcam do tego swoich pacjentek, wręcz im tego zabraniam. Oczywiście odpoczynek nie jest niczym złym, ale jeśli przed zajściem w ciążę kobieta była choć trochę aktywna fizycznie, to w ciąży nie można nagle zalec na kanapie na 9 miesięcy. Poza tym, w ciąży można, a nawet powinno się ćwiczyć i uprawiać seks, choć jeszcze do niedawna był to ekscentryczny pomysł. My ciągle słyszymy od pacjentek, że to właśnie lekarz zabronił im aktywności fizycznej i seksualnej.

Ale leżeć w łóżku pan ciężarnym nie zabrania…?

Proszę pani, tzw. leczenie „łóżkiem” schorzeń matczyno-płodowych również jest reliktem przeszłości i o ile nie ma ku temu wyraźnych, kazuistycznych wskazań, jest wręcz zabronione.

Jak to?

Długotrwałe leżenie, zwłaszcza w czasie ciąży, bardzo zwiększa ryzyko żylnej choroby zakrzepowo- zatorowej, podnosi też ryzyko infekcji wewnątrzmacicznej, powoduje zmniejszenie masy mięśniowej z obniżeniem poziomu androgenów oraz, paradoksalnie, zwiększa ryzyko zahamowania wzrostu wewnątrzmacicznego. Już 15 lat temu zaczęto mówić, że nie zaleca się kobietom w ciąży „leczenia łóżkiem”, ale dziś w dalszym ciągu pokutuje pogląd, że kobieta, nawet w zdrowej, niezagrożonej ciąży, powinna jak najszybciej zrezygnować z pracy i dużo leżeć. Tak samo ze wspomnianym już seksem – szacuje się, że w Polsce ponad połowa pacjentek jest aktywnie zniechęcana do uprawiania seksu w ciąży, a znakomitej większości lekarze „na miękko” odradzają współżycie. Dobry poród pochwowy jest zawsze lepszy niż dobre cięcie cesarskie – ale dobry poród wymaga odpowiedniego przygotowania fizycznego, a seks jest w tej kwestii naszym sprzymierzeńcem. Ja często porównuję poród z wzięciem udziału w maratonie.

Ciekawe porównanie. Rozwińmy je.

Widzi pani, gdyby ktoś jutro czy za miesiąc kazał mi startować w maratonie bez przygotowania, jest szansa, że może bym i dobiegł. Ale skończyłoby się to dla mnie tym, że nienawidziłbym siebie, świata i całego tego pomysłu. Tymczasem, gdybym odpowiednio się do tego przygotował fizycznie i mentalnie, wszystko wyglądałoby inaczej. Przy porodzie jest ciężko, chce się pić, płakać, kobieta jest wymęczona. Jeśli od prawie roku nie odwodziła nóg, bo zabroniono jej współżycia i nie ćwiczyła, żeby wzmocnić uda, nie będzie miała siły na kucanie, zarzucenie nóg ani na efektywne wsparcie parcia. Jeśli tylko jednak będzie pragnęła udziału w porodzie i wspomoże swoje ciało treningiem, sukces gwarantowany. I jest nagroda - nie medal! Satysfakcja z porodu i samo dziecko jest po tym wysiłku najwspanialszą nagrodą.

W niskim głosie Macieja Sochy słyszę wzruszenie.

Tak, ale obiecuję, że się nie rozpłaczę (śmiech). Przyznaję jednak, że po kilkunastu latach w zawodzie szczęśliwy finał tego „maratonu” w dalszym ciągu jest dla mnie czymś absolutnie poruszającym. Widok kobiety, która wykonała tę ogromną pracę, przytulającej swoje dziecko, jest wspaniałym doświadczeniem. Nawet, jeśli ktoś wcześniej nazywa mnie mizoginem, który nie chce robić fikcyjnych cięć i niesłusznie obwinia o torturowanie kobiet, w chwili, kiedy dziecko przychodzi na świat a odpowiednio przygotowana do porodu para celebruje swoje szczęście, wiem, że to co robię, robię dobrze.

Podobno zlikwidował pan na swoim oddziale szkołę rodzenia. Dlaczego?

To nie do końca tak. Po prostu nie wsparłem reaktywacji kiedyś istniejącej szkoły. Tradycyjny model szkoły rodzenia uważam za wart rozbicia o przysłowiowy kant dupy. Wiem, że w wielu miejscach zajęcia prowadzą, jakby od niechcenia, starsze panie położne, przystawiają pacjentkom do piersi jakieś lalki, pokazują filmy instruktażowe z lat 80-tych ubiegłego wieku… Ja poprosiłem o współpracę dziewczyny z fantastycznego teamu Zaufaj Położnej, które rzeczywiście pomagają naszym pacjentkom URODZIĆ, i nareszcie nie są nastawione na to, że trzeba im ten poród ODEBRAĆ. To w Zaufaj Położnej ciężarne usłyszą jak ma wyglądać dobry poród, ale prawdą jest, że nie w każdym szpitalu można zrealizować tę wizję. Od lat współpracujemy z fundacją Rodzić po Ludzku i przyjaźnię się z jej prezeską - dzięki ich ankietom wiemy niestety, że największe zadowolenie pacjentek z porodów jest po prostu w ośrodkach, w których odsetek cesarskich cięć jest duży. Oczywiście, jak ma być inaczej, jeśli można po prostu w publicznym szpitalu powiatowym umówić się z lekarzem na operacyjne rozwiązanie ciąży, poleżeć potem w pięknych wnętrzach i wyjść do domu. A operacja to przecież powinna być ostateczność, powinna służyć ratowaniu zdrowia i życia, wiąże się z komplikacjami takimi jak zrosty, krwiaki i konsekwencje dla późniejszego życia i zdrowia kobiety. Nawet jeśli pacjentki tego nie wiedzą, to my jako lekarze powinniśmy dbać o to, żeby nie narażać ich na niepotrzebne ryzyko. Ale to także my, lekarze i kadra zarządzająca powinniśmy zadbać o godne warunki porodu pochwowego i edukację – tak, aby pacjentki nie bały się porodów.

Czy naprawdę w naszym kraju można ot tak, po prostu umówić się z lekarzem na cesarskie cięcie?

Czy naprawdę zadaje mi pani to pytanie? Skoro mamy statystycznie około 15-20% realnych wskazań do cesarskiego cięcia, proszę mi wytłumaczyć, skąd biorą się pozostałe operacje? Co chwila odbieram takie dziwne telefony, dzwonią pacjentki, które chcą mieć tzw. cesarkę, bo mają w ciąży np. bóle pleców albo hemoroidy. Owiane legendą wskazania okulistyczne są już szczęśliwie pojedynczymi przypadkami. Jakiś czas temu na ten temat napisałem pracę z koleżanką okulistką, mieliśmy problem ze znalezieniem wydawnictwa, które by ją opublikowało, bo okazuje się, że prawie nigdzie na świecie nie było takich pomysłów, żeby pacjentkę ciąć dlatego, że nosi okulary. U nas nie tak dawno temu było to powszechnym wskazaniem.

Burzy pan wiele fundamentów, na których buduje się kobiecą świadomość dotyczącą okresu ciąży i porodu.

Mam ku temu poważne powody i naukowe dowody w postaci badań i publikacji. Polskie położnictwo jest w okresie zmian i pocieszam się, że może jestem trochę spiritus movens tych zmian? Mamy w środowisku lekarskim dyskusje i rozmowy takie, jakie toczyły się w wielu krajach już dawno temu, ale to po prostu niełatwy, choć konieczny etap. Na Zaspie uczymy się, jak pracować z pacjentką, także tą trudną, wprowadziliśmy elementy dobrego porodu – dzięki temu spektakularnie zmniejszyliśmy odsetek pęknięć 3 i 4 stopnia oraz niepotrzebnie wykonywanych cesarskich cięć. Kobiecie może towarzyszyć partner, mogą rodzić w dowolnej pozycji, mamy znieczulenie i środki przeciwbólowe. Jeżeli pacjentka jest kompletnie zablokowana z powodu strachu przed porodem, to chcemy jej dać coś w zamian. Podkreślam jednak raz jeszcze - jeżeli dzieje się coś niepokojącego i sytuacja tego wymaga, to zwyczajnie podejmujemy decyzję o cięciu i to jest dla mnie i mojego zespołu oczywiste. Często wykonujemy cięcie cesarskie ze wskazań psychiatrycznych, aby zapobiec zespołowi stresu pourazowego lub powikłaniom uroginekologicznym po przebytych plastykach. Zamiast proponować poród pochwowy wszystkim pacjentkom po przebytym w przeszłości cięciu cesarskim, wybieramy grupę ryzyka i oferujemy cięcie cesarskie selektywne. Ale nie godzę się na fikcyjne wskazania, np. alergologiczne.

Wróciliśmy do tematu strachu przed porodem jako takim. To, co się dzieje w Polsce – mam na myśli nagłaśniane w mediach przypadki kobiet umierających w oczekiwaniu na cesarskie cięcie czy terminację ciąży, nie pomaga kobietom czuć się bezpiecznie.

To prawda. Są w naszym kraju duże miasta, gdzie faktycznie w ogóle nie można przerwać ciąży. Pacjentki dzwonią do telewizji czy do mediów, zrozpaczone, bo lekarze odmawiają im prawa do legalnego zakończenia ciąży.

Mówimy o sytuacjach zgodnych z obowiązującym prawem. Czy odmowa takiej procedury nie jest niezgodna z prawem?

Ależ oczywiście. Ale często odbywa się to w białych rękawiczkach, pacjentkę odsyła się od szpitala do szpitala, bo nikt nie chce „ryzykować” i podejmować trudnych, kontrowersyjnych decyzji. Niech sobie głupi dr Socha przerwie ciążę pacjentki, której np. psychiatra uważa, że dalsze jej trwanie zagraża życiu ciężarnej, bo ta nie zgadza się na bycie „żywą trumną” dla bezgłowego płodu. Takie są realia. Problemem w polskich szpitalach jest duża hierarchizacja i często lekarze po prostu realizują politykę narzuconą przez szefa. Jeśli kierownik placówki lub oddziału zabroni im przerwać ciążę, lekarz nie wyłamie się.

W dalszym ciągu podkreślam, że mówimy o procedurach zgodnych z prawem, tak, jak w przypadku kobiety, która niedawno umarła na sepsę czekając na rozwiązanie ciąży po przedwczesnym odpłynięciu wód płodowych.

Tak, choć jeśli mówimy o przedwczesnym odpłynięciu płynu owodniowego, to nie jest to akurat takie proste. Media mają tendencję do upraszczania, a to jest medycyna, w której bardzo często mamy więcej niewiadomych niż sytuacji oczywistych. Na Zaspie mamy dziennie średnio 2 pacjentki z przedwczesnym odpływem płynu owodniowego, w sytuacji, w której po wykonaniu wszystkich badań i sprawdzeniu parametrów rzeczywiście nie widać już żadnej nadziei na poprawę, proponujemy pacjentkom terminację ciąży - jeśli tylko taka pacjentka, poinformowana o negatywnym rokowaniu i zagrożeniu jej zdrowia lub życia, podejmie decyzje o przerwaniu ciąży, to my to zrobimy. Zachowujemy się normalnie. Trzeba jednak wiedzieć, że rozmowa z taką pacjentką jest zwykle bardzo trudna, bo to nie jest „tylko przerwanie ciąży”, dla kobiety to jest często uśmiercenie jej marzeń, miłości, planów. To nie jest takie proste, jak podają niektóre osoby czy możemy przeczytać w niektórych artykułach. Wiem, że za próby tłumaczenia tych trudnych decyzji będę zapewne hejtowany, ale to nie jest łatwa sytuacja ani dla pacjentki, ani dla proponującego przerwanie ciąży lekarza. Bo nawet coś, co jest wysoce prawdopodobne nigdy nie jest w medycynie pewne i my cały czas musimy mierzyć się z prawdziwością tych słów. My możemy przedstawić pacjentce pewne statystyki i mówić o ryzyku, a pacjentka zawsze chciałaby pewności. Zresztą, Polacy mają do lekarzy raczej niewielkie zaufanie i to też przekłada się później na sposób, w jaki komentuje się nasze decyzje.

Jak pan myśli, z czego wynika ten brak zaufania?

Na Zaspie mamy dużo porodów, czasami jesteśmy naprawdę w przysłowiowym młynie położniczym. Nie zawsze możemy uśmiechać się od rana do wieczora, ale pacjentka nie jest naszym wrogiem. Często mamy jednak wrażenie, że przez niektóre z nich jesteśmy traktowani jak ci po przysłowiowej drugiej stronie barykady. Czasami potrzebne jest skrócenie dystansu i rozmowa – taka swobodniejsza, bez nadmiaru medycznej terminologii. Rodzące staramy się wspierać w przyjmowaniu jak najlepszej pozycji, oddychaniu i na przykład krzyku, bo on jest przecież fizjologiczny, jest potrzebny! Nigdy nie zabraniam swoim pacjentkom krzyczeć, a takie wspomnienie z porodówek miało jeszcze do niedawna wiele kobiet. Strach przed samym porodem nie jest niczym dziwnym ani złym, ale jeśli kobiety są lękowo nastawione do porodu, to trzeba mieć świadomość, że ten lęk upośledza ich zdolności adaptacyjne i to nie przyczynia się to do poprawy naszej wspólnej sytuacji.

Reasumując – w szpitalach brakuje indywidualnego podejścia do pacjenta, których jest wielu, za mało zaś czasu, lekarzy, personelu w ogóle. Ale poród jest szczególnym momentem w życiu, kobieta jak nigdy czuje się wtedy samotna, zagubiona. To bardzo delikatna materia.

Doskonale to rozumiem, jestem w tym całym sobą. Ale musielibyśmy rozmawiać o tym dwa albo trzy dni, bo polska porodówka ma szeroki kontekst społeczny, ekonomiczny, niestety także polityczny. Chodzi o klimat, w jakim wzrastali – i funkcjonują - lekarze oraz pacjenci. Nie zapominajmy, że wszyscy jesteśmy ludźmi i mamy swoje emocje, słabości, lepsze i gorsze dni.

Pan rzeczywiście mocno podkreśla „ludzką” stronę swojej osobowości. W mediach społecznościowych jest pan aktywny jako „nagi_ ginekolog”, kilka lat temu wystąpił pan ze swoim ówczesnym narzeczonym jako model w kalendarzu skierowanym do osób ze środowisk LGBT+ . Nago.

Mój profil na Instagramie ma ponad 70 tys. obserwujących. Z oczywistych przyczyn, moje zdjęcia w kalendarzu spowodowało, że na Instagramie zacząłem funkcjonować jako Nagi Ginekolog, a ja pomyślałem, że to dobry sposób, żeby po prostu pokazać się w prawdziwy sposób. Bez ubierania w fałszywą otoczkę. Chciałem być prawdziwym profilem i udowodnić, że lekarz jest też człowiekiem, mężem, prawdziwym sobą. Moje pacjentki i wszystkie kobiety obserwujące mój profil doceniają moją szczerość.

A co z kolegami i koleżankami po fachu?

Dla mojego środowiska bardziej kontrowersyjne jest to, że odważam się pluć we własne gniazdo, głośno podważam opinie, z którymi się nie zgadzam i kierować się fałszywie postrzeganą solidarnością, po prostu staję za kobietami-pacjentkami, jednocześnie wskazując, że są wśród nas osoby i poglądy, z których dla dobra polskiego położnictwa powinniśmy się jako środowisko oczyścić. Pewnie byłoby mi łatwiej, gdybym chadzał na wódkę z tymi ważnymi kolegami i był „pokornym Maciusiem”, pewnie szybciej bym zrobił karierę i po prostu byłoby mi łatwiej, ale… nie umiem. Myślę, że z faktem, że jestem gejem i się z tym obnoszę (śmiech) już dawno się pogodzono, a paradoksalnie większym problemem jest moja walka o prawa reprodukcyjne kobiet i równość dla mniejszości.

Czy mniej ekscentryczni lekarze i lekarki nie zarzucają panu, że się pan na swojej orientacji seksualnej… lansuje ?

Lansowanie się na moim byciu sobą częściej wiąże się akurat z nieprzyjemnymi komentarzami niż z jakimikolwiek profitami. Natomiast wiem, że moja aktywność w mediach pomaga wielu ludziom wyjść ze skorupy, dodaje im odwagi do walki o siebie. Mój sukces zawodowy i osiągnięcia naukowe pokazują innym, że bycie tym, kim jestem nie wyklucza bycia otwartym gejem i walki o to, w co wierzę. Napisał do mnie kiedyś jeden człowiek, lekarz, gej, że gdyby 10 lat temu wiedział, że będąc lekarzem można otwarcie „przyznać się” do swojego homoseksualizmu, kochać kogoś i wziąć z nim ślub, to może nie myślałby dziś o zabiciu się... Przerażające. Zawsze kiedy o tym opowiadam myślę sobie, że należy po prostu być sobą. Ja sobie dobrze radzę ze swoją orientacją, ale jest wiele osób, które nie mają wspierających rodziców, nie mają przyjaciół, mają kiepską pracę, opresyjne środowisko i jeśli dla jednej, dwóch takich osób moja aktywność jest pomocna, to wiem, że ma to sens. Nie każdy jest fighterem albo aktywistą, ja sam jestem po prostu człowiekiem, który broni swojego prawa do normalnego funkcjonowania.

Kalendarz, w którym zamieszczono nagie zdjęcia pana i pana narzeczonego – dziś męża - to forma takiej obrony?

Zgodziłem się na udział w sesji bez większych oporów, chociaż wiedziałem, że będzie z tego zadyma, bo byłem już wtedy praktykującym i rozpoznawalnym lekarzem. Wielką wartością tego przedsięwzięcia było dla mnie to, że robię coś dla osób LGBT+, a jednocześnie wiedziałem, że będę się z tego tłumaczył przed innymi. W takim kraju żyjemy.

No właśnie, tłumaczył się pan?

Tak. Wie pani, jednak trochę się bałem o siebie, nie chciałem , żeby np. izba lekarska mnie wykluczyła, bo to miałoby realne konsekwencje dla mojego życia. Nie chciałem stracić pracy w szpitalu ani na uniwersytecie. Więc tłumaczyłem nawet nie siebie, ale to kim jest lekarz i czym jest nagość. To, że nie ma mnie kilku, że jeden Maciej- lekarz- gej- naukowiec- ginekolog i człowiek, który ma ciało i jednocześnie je akceptuje, a sama nagość nie jest niczym złym. Po ukazaniu się kalendarza dużo dyskutowano o tym, czy mi jako lekarzowi wypada łączyć te pojęcia. Ale też wiele osób zrozumiało, że to kwestia tego, kim się jest i w zasadzie nic więcej. Wiele osób też odczarowało sobie wizerunek lekarza, inni wizerunek geja, który może mieli w głowach. Myślę, że to cenne.

Nagość była konieczna? Czy przedstawicielom środowiska LGBT+ naprawdę potrzebne jest dziś takie oręże?

To fascynujące, że w ogóle rozmawiamy o tym, czy nagość w 2023 roku to coś właściwego. Celem kalendarza było pokazanie estetyki ciała i taka była jego konwencja, ale w tym wypadku modelami były konkretne osoby. To uczłowieczenie ciała jest ważne. Jeśli gej sam z góry odrzuca możliwość operowania środkami takimi jak ekscentryczny ubiór, nietypowe dla mężczyzny kolory, to albo po prostu lubi garnitury, albo cierpi z powodu stresu mniejszościowego i rozpaczliwie próbuje ukryć swoją seksualność i sugerować, że pasuje do tzw. heteromatrix. W amerykańskiej armii jest taka przemocowa maksyma – Don’t ask, don’t tell. W myśl tej zasady wszyscy wiedzą na przykład, że ktoś jest gejem, ale udają, że tak nie jest albo że to nie ma żadnego znaczenia.

Bo może nie ma?

Dostałem propozycję jako gej i ciężko mi zrozumieć, jak miałbym oderwać to od innych aspektów mojej osobowości, nie zamierzałem niczego udawać. Jeśli ktoś potrzebuje się ubierać w nudne stroje, maskuje się lub zachowuje tak, żeby za wszelką cenę nie pokazać kim jest, to może czuje, że tak będzie dla niego lepiej. Moja nagość w kalendarzu, zdjęcia z restauracji czy siłowni na Instagramie nie są manifestacją mojej seksualności, ale tego, kim jestem – ja, Maciej Socha. A swoją drogą, gdyby ktoś zaproponował mi udział w sesji zdjęciowej do kalendarza dla heteroseksualnych kobiet, a dochód z tego wsparłby ważny dla mnie cel, z przyjemnością też bym się zgodził. Nawet znowu nago (śmiech). Podkreślam jednak, że nie uważam się za szczególnego ekscentryka - kiedy jadę na konferencję naukową, zakładam super elegancki garnitur, ale na co dzień moje eksperymenty z bardziej odważnymi stylizacjami to raczej kwestia pociągu do sztuki i piękna niż chęci wzbudzenia sensacji. Z drugiej strony, strój zwraca uwagę i np. parady równości, na których widzimy sporo przerysowanych stylizacji, to część naszego gejowskiego dziedzictwa, to historia naszej walki o prawa człowieka i to jest nasz krzyk. Rezygnacja z tej tęczowej strony naszego „ja” powinna być prawem, a nie obowiązkiem czy oczekiwaniem, że wtopimy się w tłum. Ale rozumiem, że bycie tym „hetero-gejem”, który się nie wyróżnia może być dla ludzi łatwiejsze do zaakceptowania. Tylko czyj to problem? Niestety, również przez to mamy całą masę gejów, którzy są homofobami.

Co to znaczy?

Stres mniejszościowy wynikający z życia w nieakceptującym środowisku powoduje, że niektórzy homoseksualiści za wszelką cenę starają się nie wyróżniać i wręcz dostosować do obowiązującej w danym środowisku heteronormy. Tak mocno zagłuszają samych siebie, że w pewnym momencie ujawniają myśli i zachowania homofobiczne. To tzw. zespół Hoovera. Musimy być akceptujący dla siebie i dla innych. Kiedyś kolega powiedział mi, że lubi mnie, bo jestem takim mało inwazyjnym gejem, bo nie mam przysłowiowego piórka w dupie… Serio, jeśli facet jest przegięty i jest mniej męski, niż tobie się wydaje, że powinien być, to ma mniejsze prawo do bycia akceptowanym? Im więcej na świecie różnorodności, tym, według mnie lepiej dla świata. W moim życiu jest wszystko – w sytuacji, w której rozmawiamy o czyjejś śmierci lub życiu, jestem poważnym lekarzem. Ale jeśli trzeba napić się wina z kumplem, pójść z koleżanką na zakupy albo na paradę w srebrnym stroju, to w takich sytuacjach też jestem sobą. W życiu staram się być po prostu nagi-prawdziwy, nawet, jeśli moja naturalność jest dla kogoś ekscentryczna i trudna do zaakceptowania. Można i naprawdę warto być sobą.