Kiedy oznajmiła mamie, że zamierza wyruszyć w żeglarską wyprawę dookoła świata, ta z przerażenia schowała jej paszport. Gdy dodała, że wyprawa ma być samotna, mamie z wrażenia opadły ręce. Ale Marta Sziłajtis - Obiegło nie zrezygnowała ze swoich marzeń. Los dał jej szansę i grzechem byłoby z niej nie skorzystać. Ona skorzystała. Wróciła cała i zdrowa z bagażem przygód i doświadczeń. I już szykuje kolejną wyprawę.

Wolisz podbiegunowy mróz czy tropikalne upały?

- Hmmm... chyba jednak wolę jak jest ciepło, ale czasami mróz jest dobrą odskocznią. Szczególnie, gdy wiąże się z tym przygoda, wyzwanie.

- No właśnie. Wróciłaś niedawno z Murmańska, krainy lodu i śniegu. Miał to być rekonesans przed jachtową wyprawą arktyczną, do której się szykujesz. Jak zatem wypadło rozpoznanie?

- Wiem jedno. To jest kawał zimnej wody. I kolejne wyzwanie. Rejs dookoła świata, w który popłynęłam wcześniej kusił luksusem, rajskimi wyspami i plażami. Teraz pociąga mnie niedostępność. Przejście Północne pokonało niewielu ludzi, na pewno mniej niż było w kosmosie. Ta świadomość i to miejsce hipnotyzuje. Ja nie cierpię zimna, a tej zimy w Murmańsku znosiłam ekstremalne mrozy. Warto jest jednak cierpieć za coś w co się wierzy.

- Na czym zatem będzie polegała na arktyczna wyprawa?

- Generalnie zamierzam wyznaczyć nowy szlak, którym jeszcze nikt inny nie płynął. Nie ma już wysp do odkrycia, ale nowe szlaki wodne jak najbardziej tak. Nie chcę jeszcze zdradzać trasy, którą chcę wytyczyć, ale już teraz wiem, że nie będzie lekko.

- Czym popłyniesz w krainę wiecznego mrozu?

- To będzie katamaran, szybki i lekki jacht o ograniczonym zanurzeniu. Zużywa on niewiele paliwa, a po doświadczeniach z tego roku wiem, że autonomiczność będzie bardzo ważna. Najważniejsze, że rejs nie będzie kolejnym samotnym wyzwaniem, ale załogowym, a jacht czeka na sponsora, by nadał mu nazwę.

- Pływanie statkiem po wodach Morza Północnego, Morza Barentsa, czy Morza Norweskiego nie jest łatwe, a co dopiero jachtem. Jak sobie zamierzasz poradzić z krą, górami lodowymi i temperaturą, która mrozi nie tylko krew w żyłach, ale też osprzęt jachtu?

- Mam taką koncepcję, że po prostu nie trzeba w te kry i góry lodowe wpływać (śmiech). Dużo wypadków jest z rutyny i nieprzygotowania. Ja nie mam na tyle doświadczenia w żeglowaniu w takich warunkach, by rutyny się obawiać, a po to właśnie byłam w Murmańsku, by zobaczyć, czego mogę się spodziewać.

- To będzie chyba rejs trochę inny niż rejs dookoła świata, z którego zasłynęłaś, bo bardziej eksploracyjny?

- Z jednej strony na pewno tak, ale z drugiej też chcę się zatrzymywać w różnych miejscach, odwiedzać wioski rybackie, poznawać ludzi, którzy obcych nie widzieli od lat. To są miejsca, gdzie czas się zatrzymał, gdzie ludzie żyją zupełnie inaczej. To mnie w tym pociąga.

- Porozmawiajmy o tym rejsie dookoła świata. Dlaczego młoda dziewczyna, tuż po skończeniu studiów, decyduje się na takie wyzwanie? I dlaczego wybrałaś samotność?

- A dlaczego nie? Samotny rejs pozwalał mi na żeglowanie w taki sposób, w jaki lubię i w jaki sobie zaplanowałam. Nie byłam od nikogo zależna, nikim nie musiałam się zajmować, nie musiałam iść na żadne kompromisy. Byłam sama dla siebie i dla jachtu. Poza tym sama byłam tylko na morzu, w portach spotykałam wielu fantastycznych ludzi, prowadziłam normalne życie towarzyskie. Tak do końca samotna nie byłam. A zdecydowałam się na ten rejs, bo po pierwsze dostałam taką szansę, po drugie chciałam nabrać trochę dystansu do świata, życia, które przed rejsem mnie nie rozpieszczało.

- Uciekałaś przed czymś?

- Nie. Chodziło raczej o chwilę refleksji.

- Ta chwila trwała rok. To było takie proste? Kończę studia, kupuję bilet do Wenezueli, tam wsiadam na łódkę i płynę?

- Miałam o wiele lepiej, bo zarówno łódkę, jak i bilet lotniczy dostałam. Moim patronem, sponsorem wyprawy, opiekunem był kapitan Andrzej Armiński, właściciel stoczni jachtowej ze Szczecina, która zbudowała jacht typu Mantra 28, na którym płynęłam. Wcześniej brałam udział w projekcie „Kobiece regaty dookoła świata” realizowanym właśnie na tych niewielkich jednostkach. Płynęły dwie łódki, na każdej dwuosobowa załoga. Ja byłam kapitanem czerwonej łódki - Mantry Asi, no i wygrałyśmy ten wyścig.  Po tym rejsie Pan Andrzej zaproponował mi samotną wyprawę dookoła świata.

- Widzisz, to było proste, przecież niektórzy całe życie pracują na to, by kupić lub wyczarterować jacht i wypłynąć w podróż swojego życia.

- To fakt, ale ta sytuacja to też dowód na to, że są jeszcze ludzie, którzy lubią robić coś dla innych. Pan Andrzej Armiński to pasjonat i chyba taką samą pasję zobaczył u mnie. On ma wyjątkowe podejście do ludzi. Pamiętam taką sytuację, jeszcze w czasie tego dwuosobowego rejsu. Dopłynęłyśmy na Karaiby, gdzie przewidziany był koniec jednego z etapów. Dzwonimy do Pana Andrzeja po dalsze instrukcje, pytamy kiedy mamy wypływać na trasę do dalszego etapu, a on zapytał tylko, czy nam się na Karaibach nie podoba? I powiedział, że mamy sobie rekreacyjnie popływać po tych Karaibach , nie myśląc o regatach. No i przez miesiąc sobie pływałyśmy i zwiedzałyśmy najpiękniejsze zakątki świata. Poznałam wtedy mnóstwo ludzi, którzy pływają sobie na swoich jachtach po całym świecie, są typowymi wagabundami, obywatelami świata.

- To jest taki styl życia, w jakim się widzisz?

- Nie. Ja lubię równowagę w życiu. Uwielbiam wodę, żywioł, zmaganie z nim, brudną pracę na jachcie, mieć oczy podkrążone z niewyspania, twarz bez śladu makijażu. Ale też nie mogłabym zrezygnować z obcasów, opery, gorącej wanny, wizyty w spa, czy spotkań z przyjaciółmi. 

- Jak zatem wygląda taki typowy dzień na jachcie podczas samotnego rejsu dookoła świata?

- Przede wszystkim za dużo się nie pośpi. Trzeba mieć oczy dookoła głowy i być przygotowanym na wszystko. Na jachcie zawsze jest coś do roboty. Dlatego najlepiej jest spać w nocy, gdyż można spać nieco dłużej niż w dzień. Wynika to z tego, że światła nawigacyjne można zobaczyć w nocy z większej odległości niż kadłub statku, czy jachtu w dzień. Zależnie od prędkości, obliczyłam ile mogę pospać, zanim coś się ze mną zderzy. Wyszło mi około 20 minut. No i tyle się śpi. Potem człowiek się budzi, rozgląda się, czy nie widać czegoś na horyzoncie, sprawdza, czy żagle w porządku i próbuje dalej zasnąć. Do takiego cyklu można się przyzwyczaić. Poza tym najwięcej czasu zabiera praca przy jachcie. Sprzęt trzeba rozsądnie eksploatować przy takim rejsie. Chociaż Pan Andrzej Armiński mówi, że jeśli stać mnie mentalnie na zrobienie czegoś to sprzęt to wytrzyma.

- Tak sobie siedzisz zatem na tym jachcie na środku oceanu, nic wokół nie widać i...

- Jak nic nie widać? Ocean widzisz...

- I co widzisz w tym oceanie?

- Każdy widzi to co chce widzieć. Joseph Conrad powiedział: „na oceanie jest wszystko, zależy kto czego w nim szuka”. Ocean to jest pewnego rodzaju lustro, w którym przeglądasz się sobie. Bez udawania, bez gry pozorów, masz w poważaniu, czy coś wypada, czy nie. W takiej chwili nic nie musisz. I to jest dobre miejsce, żeby wrócić. Do równowagi i do punktu wyjścia. To pozwala nabrać dystansu, szczerości wobec siebie.

- Miałaś chwile zwątpienia, rezygnacji?

- Nie, nawet w trudnych chwilach nie żałowałam, że się podjęłam tego wyzwania. Taka już jestem z natury. Poza tym coś za coś. Ostatnio ktoś mądry mi powiedział, że jeśli mam poczucie straconego czasu, że czegoś nie zrobiłam dwa, trzy lata temu, to pomyśl co byś chciała zrobić za lat pięć, czy sześć i zrób to teraz. Parę razy było mi przykro, bo ludzie to jednak zawistne istoty. Internet to raj dla bezzębnych dwunastolatków, można się za brak swoich sukcesów odegrać na kimś, komu się udało. Dlatego już nawet nie czytam tych rzecz jasna anonimowych wpisów.

- Bałaś się podczas tego rejsu?

- Strach jest rzeczą odruchową, ale nie można myśleć, że strach może Cię przerosnąć, że może być silniejszy od Ciebie. Każdy się boi nieznanego, ale to nie jest powód, by czegoś nie robić, by się poddać. Ja bałam się chyba najbardziej tego, że wrócę jako kaleka. Zawalenie się masztu tym właśnie może grozić. Zastanawiałam się, czy taka chwila odwagi warta jest tego, by do końca życia jeździć na wózku. Ale szybko takie złe myśli odrzuciłam.

- Testament jednak napisałaś.

- Tak, ale nie ze strachu przed śmiercią, ale z pragmatycznego punktu widzenia. Każdy, kto jeździ samochodem powinien mieć spisany testament.

- Niewiele brakowało, a testament zostałby otworzony. Spotkanie z piratami mogło okazać się tragiczne w skutkach.

- Mogło takie być, ale nie było. W ogóle wiele osób martwiło się, jak sobie poradzę sama wśród obcych ludzi, wychowanych w innych kulturach, często w niebezpiecznych rejonach świata, gdzie cywilizacja ma kłopoty z dotarciem. Ja jednak zawsze wierzyłam, że jeśli do ludzi podchodzi się z sercem, otwartością to oni odpłacają tym samym. Poza tym nie dopuszczałam do siebie takich myśli, że jacyś tubylcy mogą mnie złapać, pożreć, zabić, itp. Jeśli o tym nie myślisz, to takiej sytuacji po prostu nie wywołujesz. Może tak właśnie było z piratami, których spotkałam na środku oceanu?

- Może po prostu miałaś szczęście?

- Na pewno. To było między Ekwadorem, a Galapagos. Jest to strefa, w której obowiązuje zakaz łowienia ryb, a jednostki nie przystosowane do żeglugi oceanicznej się tam nie zapuszczają. Warunki pogodowe są tam bardzo ciężkie, a ja nagle zobaczyłam małą łódeczkę, dosłownie łupinkę drewnianą z przyczepnym silnikiem, a w niej kilku skulonych facetów w foliowych sztormiakach. Byłam przekonana, że to prąd ich poniósł i biedaki dryfują sobie po oceanie, tysiąc mil od brzegu, w oczekiwaniu na ratunek. Podpłynęłam, zapytałam czy nie potrzebują pomocy, ale powiedzieli, że nie. Zdziwiona popłynęłam dalej. Później dopiero, jak dopłynęłam na Galapagos, dowiedziałam się, że to byli piraci. Te małe łódeczki wypuszczane są z dużego statku matki, który chowa się gdzieś poza horyzontem. Piraci polują jednak na luksusowe jachty. Moja łódka była malutka i chyba uznali, że niczego wartościowego nie mam i nie warto mnie atakować. Miałam szczęście.

- Dużo razy miałaś szczęście podczas tego rejsu?

- Myślę, że tak. Wielokrotnie zapuszczałam się w rejony, które do bezpiecznych nie należą. Gdybym wtedy wiedziała to co wiem teraz, o tym co się dzieje np. w Afryce Południowej, to nie wiem, czy bym tam popłynęła. Apartheidu nie ma od wielu lat, a jednak ostatnio brutalność i bezkarność czarnoskórych odgrywających się na białych jest straszna. Będąc tam, ostrożnie, a jednak bez zahamowań jeździłam po kraju rozmawiając z miejscowymi, robiąc im zdjęcia i jedząc placki sprzedawane na krawężnikach. I jestem cała. Myślę, że jeśli czegoś nie wiesz, to się nie blokujesz. Podobnie jest na przykład z miejscowym jedzeniem przygotowywanym w warunkach o jakich nie wspominają nawet najczarniejsze archiwa Sanepidu. Ja to jadłam i wróciłam cała i zdrowa, bez żadnych pasożytów.

- Ale za to z karaluchami.

- No tak. Te paskudztwa były moim przekleństwem. Dostałam je w prezencie z pralni na Polinezji Francuskiej. Śmieję się, że wszystko co złe pochodzi z Francji. Polinezja to jedyne miejsce na świecie, w którym nie mogłam się dogadać. Tam mówią tylko po francusku i jako, że jest to język dyplomacji to nie uznają żadnego innego. Używanie języka angielskiego uważają za bezczelność, także nie dość, że nie mogłam tam normalnie funkcjonować, to jeszcze wraz z wypranymi i ugotowanymi ubraniami przyniosłam na jacht karaluchy. Żyłam z nimi do końca rejsu. Najgorzej było jak tupały. Ledwo złapałam trochę snu, słońce zachodzi, wieje lekki wiaterek, jacht się przyjemnie kołysze, oczy się zamykają i nagle słychać rytmiczne „tup, tup, tup”. Nie można było żadnego jedzenia zostawić na wierzchu, bo od razu było w nim całe grono robali. Parę razy próbowałam je truć jakimiś proszkami, bombami dymowymi, ale odporne bestie były.

- A propos jedzenia. W portach smakowałaś miejscowych specjałów. Na jacht za wiele jedzenia chyba jednak nie da rady zabrać?

- Zaopatrzyłam się w żywność liofilizowaną, czyli specjalnie przygotowane dania pozbawione chemii mające dużo większą wartość odżywczą niż tradycyjne potrawy. Problem w tym, że ja wtedy nie jadłam mięsa czerwonego. A jedyne dania liofilizowane jakie mieli z białym mięsem to kurczak po chińsku i jakaś potrawka meksykańska. Więc jak 70 raz zjadłam to samo danie to najzwyczajniej w świecie mi zbrzydło.

- To wtedy nauczyłaś się łapać ryby?

- To było powodem. Drugi powód był równie prozaiczny. Piękne, złociste tuńczyki często się ze mną droczyły, wyskakiwały z wody, przelatywały nad łodzią i same się prosiły by je złapać.

- I co? Patelnią je i danie gotowe?

- Nie. W Australii poszłam do sklepu wędkarskiego i poprosiłam o zestaw, aby na niego łapały się ryby do 40 cm, w sam raz dla jednej osoby. Powiedziałam, że chcę je łowić na otwartym oceanie, przy prędkości max. 8 węzłów. Facet zrobił oczy, ale przygotował mi taki zestaw, przeszłam przyśpieszony kurs i zaczęłam łowić. No i pierwsza ryba, która padła moją ofiarą to wcale nie był 40. centymetrowy tuńczyk tylko marlin z wielkim, szpiczastym nosem i ostrymi zębami. Mało mnie z łódki nie wyciągnął. Generalnie często łapały się ryby, których nie mogłam wyciągnąć samodzielnie. Wtedy pomocny okazywał się sprzęt jachtowy. Najgorzej było jednak z mordowaniem tych ryb. Ale za to takie świeże mięsko smakuje jak najlepszy delikates. Po takim posiłku żadna ryba w najlepszej restauracji już nie smakuje.

- Jakie zagrożenia czekają na samotną żeglarkę?

- Z jednej strony jak się uważa, ma wszystko zabezpieczone, dba się o sprzęt to ryzyko się minimalizuje. Oczywiście, jak się człowiek nie przypnie to zawsze jest duża szansa, że się wypadnie. Przychodzi fala i zabiera Cię ze sobą. W jednej chwili Cię nie ma. Najgorzej jest, gdy ma się problemy techniczne. Ja miałam jednak duże wsparcie lądowe, pan Armiński wysyłał mi części do jachtu z Polski i jak dopływałam do jakiegoś portu to już na mnie czekały. Sporo części miałam też na jachcie, niejedno potrafię zrobić sama, również przy silniku, także awarie typu chwiejący się maszt nie były w stanie mnie zatrzymać.

- Nie poddałaś się nawet, gdy złamałaś rękę.

- To było dość paskudne złamanie. Do tego stopnia, że miałam dotrzeć do pierwszego portu, złapać samolot do cywilizacji i dać się zoperować. Po operacji miał mnie czekać ośmiotygodniowy urlop z ręką w gipsie. Nie zdecydowałam się na to, rękę usztywniłam i płynęłam dalej. Później zrekonstruowali mi ten uszkodzony staw. Miałam masę przygód z tą ręką. Na jakiejś wyspie pytałam tubylców o lekarza, a oni wysłali mnie do szamana. Ten szaman dawał mi zioła, kadzidełka, modlił się za mnie. Boleć nie przestało.

- Jak wyglądało takie zderzenie z inną cywilizacją, z tubylcami właśnie na takich małych, egzotycznych wysepkach?

- Mocno utkwił mi w pamięci szpital na jednej z wysp Tonga. Ludzie po operacjach leżeli w korytarzach na plastikowych workach, operacje przeprowadzano bez rękawiczek, w wybitnie niesterylnych warunkach. Rentgen był uruchamiany dzięki stykowi dwóch kabli. Oddałam im sporą część mojego wyposażenia medycznego. Pomyślałam, że im bardziej się przyda niż mi. Inną przygodę miałam na Vanuatu. Tam jest nawet takie powiedzenie: „czekam na części”. Czas tam się mierzy przez tubylczy współczynnik zwany V-factorem. Efekt tego jest taki, że ludzie, którzy mówią czekam na części, z reguły już się tam osiedlili, założyli rodziny, związali się z tamtejszymi kobietami, mają swoje domy. Na szczęście mnie to nie dotknęło, moje części przyszły stosunkowo szybko, czekałam na nie zaledwie półtora miesiąca.

- Co robiłaś w tym czasie? Czekałaś?

- Ja zawsze mam co robić. Pracowałam przy jachcie, zwiedzałam wyspy, poznawałam ludzi, oglądałam aktywne wulkany, nurkowałam w zatopionych grotach, jeździłam konno po wulkanicznej, czarnej plaży z tubylcami. Wchodziłam w ich świat, poznałam setki osób. Te spotkania były niezapomniane. Ludzie na Vanuatu i w ogóle na tych małych wyspach w rejonie Oceanii są bardzo towarzyscy, gościnni i troskliwi. Mają specyficzne podejście do życia. Na wszystko mają czas, do wszystkiego dystans. Żyją jednak w rzeczywistości, która nie uczy ich odpowiedzialności i nie pcha ku rozwojowi. Dopóki masz owoce na drzewach, rybkę w wodzie, liście palmowe służące za dach nad głową, dopóty żyjesz. Nie martwisz się o pieniądze, o rachunki, wykształcenie. Oni żyją w swoistym letargu, do tego stopnia, że firmy zagraniczne działające w tym rejonie świata ściągają swoich pracowników, bo tubylcy do pracy się nie nadają. Przychodzą kiedy chcą, wychodzą kiedy chcą, jak ich zwolnią z pracy, to nic sobie z tego nie robią. Co z tego, że nie będą mieli pieniędzy?

- Trochę to prymitywne, ale z drugiej strony czasem do takiej rzeczywistości tęsknimy.

-  Możemy tych ludzi uważać za prymitywnych, bo nie umieją liczyć, czytać, żyją w lepiankach, ale oni mają to, czego nie ma wielu ludzi w wysoko rozwiniętych cywilizacjach. Szczęście i wolność. Z drugiej jednak strony nie wiem, czy można być szczęśliwym nie mając do końca świadomości, jak wygląda inne życie? Każda kultura ma jednak swoją specyfikę i trzeba to zaakceptować. Nie próbować zmieniać rzeczy, których tak do końca nie zrozumiemy. W Ameryce Środkowej mąż, który nie bije swojej żony to nie kocha. Gdy próbowano wprowadzić program walki z przemocą domową to zbuntowały się... kobiety. Takie rzeczy ciężko zrozumieć, ale nie powinniśmy w to ingerować za wszelką cenę. 

- Czego się dowiedziałaś o ludziach w czasie tego rejsu?

- Ja wypływałam z nastawieniem, aby dowiedzieć się jak najwięcej o ludziach, o obcych kulturach. Koniecznie chciałam wytropić takie elementy, które w głowie się nie mieszczą. Okazało się jednak, że z czasem widziałam mniej różnic, więcej podobieństw. W każdym rejonie padały te same pytania - o moje imię, wiek, rodzinę, miejsce pochodzenia. Lokalne mitologie, legendy i baśnie niewiele różniły się od tych spisanych nad Morzem Śródziemnym, a dziewczyna sama na oceanie szokowała tubylców nie mniej niż obserwatorów moich poczynań w Polsce. Wiele przeżyłam podczas tego rejsu, wiele się dowiedziałam o świecie, ludziach. Mam co opowiadać, ludzie słuchają tych opowieści z zapartym tchem, moja strona www.szilajtis.com bije rekordy popularności. Tak jak wtedy dojrzałam do tego, by wypłynąć w samotny rejs dookoła świata, tak teraz dojrzałam do tego, by moje przygody, wrażenia i przemyślenia spisać i wydać w formie książki.

- Brakuje Ci morza?

- Nie, bo nigdy go nie opuściłam. Tak na prawdę to nie wiem czy ja wracam do domu, czy wracam na morze? Średnio 6-7 miesięcy spędzam jednak na morzu. Chętnie przyjmuję zaproszenia do prowadzenia rejsów dla znajomych. Czasem także dla osób, których jeszcze nie znam. Zawsze są to ludzie, którzy chcą razem ze mną rozejrzeć się po morzu. Organizuję też wypoczynek na luksusowych pokładach w czarujących regionach świata. Tak więc nie cierpię z powodu braku oceanu, bo mam z nim trwały kontakt! 

Jakub Jakubowski

Zdjęcia: Martyna Gumuła
Oświetlenie planu: Paweł Kleineder
Stylizacja: Aleksandra Staruszkiewicz
Modele: Krzysztof Korbolewski, Krzysztof Szpak, Mateusz Kuropatnicki, Adrian Szupke
Stylizacja fryzury: Paulina Zboińska/salon Paula Roccialli w Galerii Bałtyckiej www.roccialli.pl
Wykonanie fryzury: Agnieszka Jakubowska/salon Paula Roccialli
Makijaż: Angelika Włostowska/salon Paula Roccialli

Biżuteria: Silvart www.silvart.pl

Ubrania do sesji zdjęciowej udostępnił sklep North Sails mieszczący się w Sopocie w Domu Zdrojowym.

Dziękujemy zarządcom, kapitanom i marynarzom Daru Pomorza oraz sklepowi Rosenthal w CH Klif w Gdyni za pomoc przy realizacji sesji zdjęciowej