30 lat temu, na korytarzu akademika w Zielonej Górze trójka młodych ludzi zagrała pierwsze wspólne dźwięki i zaczęła się historia. Historia zespołu, który pozostał wierny sobie i swojej muzycznej drodze, konsekwentnie krocząc z boku głównego nurtu, wytwarzając swój własny, charakterystyczny i rozpoznawalny muzyczno – literacki język. O tym dlaczego zespół Raz Dwa Trzy jest jak wino, o tępej propagandzie, skrajnych emocjach, które odbierają rozum i o swojej miłości do Trójmiasta - opowiada Adam Nowak, lider zespołu Raz Dwa Trzy w rozmowie z Pauliną Błaszkiewicz.

Złapaliśmy pana w trasie. Lata lecą, a scena to nieustannie wasz drugi dom. Zresztą nie od dziś wiadomo, że to właśnie koncerty stały się waszym znakiem rozpoznawczym – takim swoistym DNA.

Gramy w zasadzie przez cały rok. Koncerty to nasza specjalność. To właśnie w ten sposób – bez wielkich fet, akademii i transmisji, pragniemy uczcić naszą przyjaźń z fanami i wyrazić wdzięczność za to, że od początku z nami są. Obecnie jeździmy z koncertami: „30 lat jak jeden koncert” i „Człowiek czasami serce otworzy” - Osiecka/Młynarski. Zdarzają się koncerty z okazji „dni miast”, czy inne uświetniające jakieś działania osób, które wspieramy.

Naprawdę? Myślałam, że na koncerty zespołu Raz Dwa Trzy przychodzi mocno określona publiczność.

To prawda. Mamy publiczność, która od lat wiernie przychodzi na nasze koncerty, ale nie ograniczamy się. Gramy w całej Polsce. Spotykamy się z różnym rodzajem przyjęcia. Nie dzielimy publiczności na tą z małych i większych miast. Nie wiem dokładnie jak to wygląda w tak zwanym młodym pokoleniu, ale wierzę, że rodzą się młodsi i zdolniejsi zwolennicy przekazu słownego, bo to on jest w piosence bardzo istotny.

To chyba właśnie dzięki niemu wasz repertuar jest wciąż aktualny. Wasze teksty nie tyle pokazują ludziom, co mają myśleć, ile prowokują do myślenia…

Niektórzy mówią, że zespół Raz Dwa Trzy jest jak wino (śmiech). Daj Boże, żebyśmy tak dojrzewali w beczce własnej obecności na tym najlepszym ze światów. Jesteśmy w służbie piosenki, nie publiczności. Każda piosenka jest opowieścią, która czasami, gdy jest naprawdę dobra, dotyka pewnych problemów - nie rozwiązuje ich, lecz skłania do refleksji. Jednak bez względu na to czy gramy ballady, przy których ludzie czują i wiedzą, że coś się z nimi dzieje, czy inne brzmienia - jeśli ktoś wychodzi na scenę i to zajęcie jest jego całym życiem, nie ma siły, żeby nie znaleźli się słuchacze. Pasja, miłość niemal eksploduje ze sceny i wtedy naprawdę czuć, że coś się dzieje.

Powiedział pan, że wierzy, że rodzą się młodsi i zdolniejsi zwolennicy przekazu słownego. W przeciwieństwie do Jana Borysewicza, który jakiś czas temu stwierdził, że aktualnie nie widzi nic ciekawego w polskiej muzyce.

Byłbym bardzo ostrożny z takim wnioskiem, bo style muzyczne wciąż się zmieniają. Raz modny jest hip-hop, pop rock, syntezatory… to istna mieszanka wybuchowa. Trudniej dziś znaleźć czyste stylistycznie wytwory ludzkiego talentu. Żyjemy w czasach eklektyzmu, a mody zataczają koła i co jakiś czas powraca coś, co było modne np. dekadę temu. To widać w muzyce, kinie, w teatrze. Jednak zawsze byłem zdania, że świadomy i dojrzały twórca nie jest od tego, żeby mówić ludziom, jak mają myśleć, tylko ma ich stymulować.

Opowieść pozornie starą jak świat będziecie niedługo przedstawiać na scenach w całej Polsce…

Tak, to wyjątkowa trasa zatytułowana „Człowiek czasami serce otworzy” z piosenkami Agnieszki Osieckiej i Wojciecha Młynarskiego. To żywe, muzyczne zestawienie odmiennego podejścia do uczuciowych usiłowań i spójna opowieść o przypuszczalnej bohaterce i bohaterze, którzy dążą do głębokich relacji, żeby znaleźć swoją wymarzoną połówkę. Tym bardziej intrygujące, ponieważ fatum nie pozwala im tego zrobić. Te nasze 30 lat na scenie jest właściwie jak jeden wielki koncert. Jednak każdy jest inny. To nie tak, że gramy jakąś ramówkę przez ileś miesięcy. Przyjeżdżamy po to, by spotkać się z ludźmi, dać im naszą energię i wspólnie przeżywać emocje. Gramy na podstawie wyczucia, jesteśmy elastyczni i na bieżąco reagujemy. To jest w tym wszystkim magiczne, nie ma poczucia powtarzalności, zamiast tego jest duża doza ekscytacji. Za każdym razem jest inaczej.

Ale zawsze przy pełnej sali.

Nie zawsze. Nabyliśmy doświadczenia na początku naszej działalności, gdzie na widowni siedziało siedem osób. Przerabialiśmy proceder zmagania się z nieobecnością widzów, czy odbiorców. Koncerty w pandemii też były trudnym zadaniem. Powstaliśmy jako zespół koncertowy, graliśmy z ludźmi i dla ludzi. Natomiast granie do kamery przypominało mi kręcenie teledysków z playbacku, żeby wszystko się zgadzało. Ale nie było tzw. feed backu. Wyobrażałem sobie, że ludzie siedzą na krzesłach, leżą na kanapach, ale to nie było dobre zderzenie. Podziwiam influencerów, którzy przemawiają do tej małej dziurki w telefonie. Przyznam się bez bicia, że nie potrafię tego robić. No może oprócz zapowiedzi koncertów. Choć muszę powiedzieć, że nawet moja wypowiedź trwająca 10 czy 15 sekund przyprawia mnie o dreszcz.

Dlaczego?

Bo mówię do skrzyneczki, a jestem osobą kontaktową. Jestem człowiekiem, który potrzebuje kontaktu z ludźmi. To, co robią influencerzy to duża sztuka, dla mnie niedostępna.

Taki narcyzm?

Nie wiem jak to określić. Może po prostu ewolucja? Ktoś odczuwa potrzebę wypowiedzenia się, żeby jakieś gremium go oglądało w telefonie albo na komputerze. Mnie to jest zupełnie niepotrzebne, ale są ludzie, którzy potrafią wyzwolić z siebie taką energię, by przekazać swoje przesłanie dla ludzkości. Ja potrafię to robić na scenie, poprzez bezpośredni kontakt - to mi odpowiada i chyba nie chcę już w tym zakresie nic zmieniać.

W tym zakresie może nie, ale nie tak dawno zrobił pan inny odważny krok, związany ze zmianą miejsca zamieszkania. Dziś czuje się pan już gdańszczaninem?

Czuję się gdańszczaninem nabytym, ale jest mi w Trójmieście bardzo dobrze. To miejsce na dłuższy czas mojego przeznaczenia. Wcześniej ponad 20 lat mieszkałem w Toruniu, próbowałem Wrocławia, Warszawy, ale jednak Trójmiasto sprawiło, że znowu poczułem się jak w domu. Przez chwilę mieszkałem w Sopocie, a teraz mieszkam w pięknym, starym Wrzeszczu. Tu przyciągnęło mnie serce…, i tak pozostawmy ten temat (śmiech). Miejsce jest mi bardzo bliskie. Tu piszę piosenki, spaceruję, zwiedzam miasto, żyję.

Lubi pan spokój?

Lubię harmonię i spokój. Nie lubię nerwowego życia, bo takie już miałem. Prowadziłem je ponad 30 lat, będąc oddany gospodarce rabunkowej. W wieku, w którym się znajduję, a niebawem rozpocznę 60. rok życia, jestem pewien, że niepokój twórczy jest wspaniały, ale teraz bardziej potrzebny jest spokój. Nie można tego nie robić inaczej. Mam porównanie, bo patrzę na lata, które minęły i czas teraźniejszy, w którym się znajduję. Często chodzę na spacery nad zatokę. To mi daje dużo ukojenia.

Mimo krótkiego stażu, zdążył się pan już zaangażować społecznie. Pomagał pan m.in. w sztabie pomocy Ukrainie w Gdańsku.

Te wszystkie bodźce, które do nas docierają przeżywam jak umiem. Wspieram Ukraińców, którzy walczą o swoją ziemię, ale od początku tej wojny zaznaczam, przytaczając piosnkę z filmu: „Prawo i pięść”, że przyjdzie czas, gdy będzie już po wojnie. Życzę Ukraińcom, żeby patrzyli na swoje ziemie po wojnie i mogli pisać piosenki. Ich kultura jest dziś przepełniona tym złym czasem. Europa powinna zrozumieć i myślę, że zrozumiała, że z Rosją nie rozmawia się pojedynkę. Wierzę, że szklanka jest do połowy pełna, a w którą stronę skręci świat? To jest niezależne od nas.

Ale można...

Starać się tworzyć świat, w którym coś od nas zależy. Ja starałem się wspomóc bliską osobę, która była na „pierwszej linii frontu” i organizowała pomoc dla przyjeżdżających Ukrainców, którzy szli do punktów zbiorczych. Gotowałem, coś przywoziłem. Ludzie zaczęli robić to, co do nich należało. Gdyby władze ich wspomogły na czas dobrze koordynując pomoc, to byłaby ona jeszcze bardziej szlachetna i pełnowymiarowa. Trudno to dziś ocenić, ale każdy kogo znam był zaangażowany.

Zdaliśmy egzamin z solidaryzmu?

My jako społeczeństwo, które zostało w jakiejś części zmuszone do emigracji na początku II wojny światowej jesteśmy potomkami tych ludzi. Mamy to we krwi i w genach, że nie zostawia się bliskich w potrzebie. Gdybyśmy tak zrobili, to za chwilę mielibyśmy podobną sytuację u siebie.

Skoro zeszliśmy już na nasze podwórko to jestem ciekawa jak pan ocenia to, co się dzieje u nas w Polsce?

Odpowiem jednym słowem: Hucpa! Będąc redaktorem wiem, że wystarczy przesunąć akcent opowieści i będzie ona dotyczyła trochę czegoś innego, ale próbuję sobie wyrobić jakąś opinię o sytuacji, którą mamy w Polsce. I ta opinia nie daje mi powodów do radości. Bardzo bym chciał, żeby zaszły w Polsce zmiany i znów moglibyśmy zyskać pełne zaufanie do instytucji, które miały się nawzajem kontrolować. Mam ogromne wątpliwości, że tak się nie dzieje od dłuższego czasu. Komuś chodzi o to, żeby trwał stan zawieszenia i żeby nie można było się rozeznać, czy jest praworządność, czy nie.

Pokusiłabym się o stwierdzenie, że pod wieloma względami żyjemy w chaosie.

Wierzę w to, że część ludzi jednak weźmie sprawy w swoje ręce. Patrzę na to z mojego podwórka i z rozmów z moimi dziećmi, które zyskały prawo głosu. Proszę mi wierzyć, że przekonanie, żeby pełnoletni człowiek poszedł na wybory i skorzystał ze swojego prawa, za które ktoś utracił zdrowie albo życie - nie było łatwe.

Nie wszyscy to rozumieją. Uważają, że pojedynczy incydent nic nie zmieni.

Mówią tak ludzie, którzy najczęściej z prawa głosowania nie skorzystali. W ludziach zaczyna się w gotować, bo ta władza przestaje szanować wszystkich o odmiennych poglądach. Jest poważna praca do wykonania, która zaczyna się od rozmów, wymiany przekonań. Żyjemy w demokracji i musimy godzić się na zjawiska, do których nie jesteśmy przyzwyczajeni. Jednak trzeba mieć na uwadze to, że jak przyjdzie nowa władza to niczego nam od razu nie odmieni, bo kraj jest zadłużony. Ci, którzy oddadzą władze nie znikną z powierzchni ziemi. Ośmiornica się bardzo rozrosła. Może wrócą w formie pełnowymiarowej bezpieczniki demokracji, których nikt więcej już nie naruszy. Nikt nie posunie się tak daleko, żeby unieszkodliwić Trybunał Konstytucyjny. Tam, gdzie nie ma różnorodności politycznej i wspomnianych bezpieczników, które są rozmontowywane cały czas, żądza władzy, bezkarność polityków i chaos może się jeszcze bardziej roznieść, a propaganda najlepiej czuje się chaosie.

Ale nie opuści pan Polski?

Jestem mocno związany z tym krajem. Dlaczego mam go opuszczać? Niech wyjeżdżają ci, którzy psują. Najlepiej tam, gdzie na oko nie ma już nic do zepsucia. My będziemy jeszcze grali, a świat o wielu naszych politykach już zapomniał. Zniknął w ludzkiej niepamięci ci, którzy dzisiaj psują Polskę. To naturalny proces demokracji i trzeba go strzec. Trzeba robić swoje i jak mówił prof. Bartoszewski - zachować przyzwoitość. Mamy wybór. Możemy wdać się w kolejną awanturę albo robić coś pozytywnego, co jest poza zasięgiem tych, którym zależy żebyśmy byli podzieleni. Nie traćmy energii na tzw. wku**. On jest i zatacza coraz większe kręgi, wielu ludzi ma go w sobie, jednak trzeba pamiętać, że skrajne emocje odbierają rozum. Nie obrażajmy oponentów. Głosujmy tak, żeby móc wspólnie dokonać zmian na lepsze. O czym będzie myślał ktoś, kto żyje na tzw. wku***? Wszystkim ludziom, którym zależy na szlachetnym dobru obywateli i kraju, potrzebna jest jasność umysłu i wizja. I odwaga.

Co pan czuje, gdy patrzy w lustro?

Każdego dnia chcę w nie spojrzeć i móc powiedzieć, że nie do końca spieprzyłem swoje życie. Od tego się zaczyna, bo najpierw trzeba się zająć swoim życiem. Każdy z nas musi przerobić różne etapy, by później z czystym sumieniem móc ze spokojem spojrzeć w lustro. Jestem sceptykiem pełnym nadziei.

Co wywołuje ten sceptycyzm, a co budzi nadzieję?

Od dłuższego czasu funkcjonuję jako oksymoron. Jak jest źle, to mam nadzieję, ale w ludzkim umyśle wszystko się miesza. Nic nie jest jednoznaczne, dlatego ja siebie widzę jako sceptyka pełnego nadziei. To brzmi zdecydowanie lepiej, niż człowiek pełen nadziei.… Jestem pielęgniarzem własnej pogody ducha. Nos zawsze powinien być nad powierzchnią wody. Każdy z nas doświadcza różnych etapów w życiu, jednak wszyscy jak jeden mąż, zawsze instynktownie powinniśmy dbać o to, by nos nie wpadł pod wodę - ja starłem się o to przez całe życie, i chyba mi się udaje.

Adam Nowak

ur.1963 jest gitarzystą, autorem tekstów, wokalistą i liderem zespołu Raz Dwa Trzy. Laureat dwóch złotych i pięciu platynowych płyt, a także siedmiu Fryderyków – m.in. w kategoriach „album roku”, „piosenka roku” i „autor roku”.

W 2005 roku otrzymał nagrodę im. Jacka Kaczmarskiego za całokształt twórczości.