- Propozycja głównej postaci była dla mnie zaskoczeniem. Od razu powiedziałam, że nie jestem typową bohaterką komedii romantycznych. Te zazwyczaj są 10 lat młodsze i 10 kilo lżejsze niż ja (śmiech) - mówi Daria Widawska, aktorka, która dziś przeżywa swój kolejny debiut. Rodowita gdańszczanka ma na swoim koncie wiele ról, gdzie występowała w głównej obsadzie - kultowe „Tygrysy Europy”, „Magda M.”, „39 i pół”, ale nigdy przedtem nie zagrała tych „pierwszych skrzypiec”. Teraz się to zmieniło, ponieważ wcieliła się w główną postać w filmie „Święta inaczej”. W rozmowie z Prestiżem opowiada o utopijnym dążeniu do perfekcji, świątecznej panice, o życiu, które nie raz potrafi zaskoczyć i  prawdzie, która coraz cześciej zostaje doceniana.

Panię też absorbują przygotowania do świąt?

Zawsze zaczynam je trochę wcześniej, ale nie szaleję. Nie rzucam wszystkiego i nie zajmuję się tylko świętami. Największe wyzwanie nieustannie stanowią prezenty, ale to dlatego, bo myślę o ludziach, którym chcę sprawić przyjemność i coś umilić. Bardzo lubię sprawiać komuś radość, a planuję wcześniej, żeby nie stać w kolejkach i nie robić wszystkiego na ostatnią chwilę. W moim domu zawsze siada przy stole kilkanaście osób.

To jest co robić!

Tak, ale najważniejsze jest to, że te trzy dni mają być czasem spędzonym razem. A jeśli chodzi o same przygotowania, to mój mąż jest świetnym pomocnikiem i na kilka dni przed świętami przejmuje opiekę nad dziećmi, żeby dać mi wolną przestrzeń.

Do gotowania?

Niespecjalnie lubię gotować, ale na święta się mobilizuję i nawet to gotowanie przedświąteczne sprawia mi przyjemność.

Bohaterka, którą pani gra w filmie „Święta inaczej” nawet się nad tym nie zastanawia. Czeka na święta. Te jak zwykle mają być idealne...

Idąc na spotkanie z producentką tego filmu byłam przekonana, że nadaję się do innej roli. Propozycja głównej postaci była dla mnie zaskoczeniem. Od razu powiedziałam, że nie jestem typową bohaterką komedii romantycznych. Te zazwyczaj są 10 lat młodsze i 10 kilo lżejsze niż ja. To bohaterki, które wszystkie podziwiamy i chcemy być jak one. Nie sądzę, żebym była takim typem kobiety, jednak współautorka scenariusza filmowego stwierdziła, że właśnie o to chodzi. Dlatego są „Święta inaczej”.

Nie irytuje panią, że podziwiamy odrealnione bohaterki komedii romantycznych? Przecież w życiu z reguły jest zupełnie inaczej…

Z jednej strony wkurza, to był jeden z powodów, dla których zagrałam w tym filmie. To przecież opowieść o każdej z nas, która przygotowuje te święta i chce prześcignąć samą siebie. Ten świat instagramowy pokazuje, jakie mamy wspaniałe dekoracje w domu, jak zapakować prezenty itd. Dążymy do perfekcji, a w efekcie jesteśmy tak zmęczone, że czasem już nawet świętować nam się nie chce. Z drugiej strony czasem też lubię przenieść się do bajkowego świata.

Ten film to opowieść o świętach, czy o kobietach, które zapominają o sobie?

Moja bohaterka w każdej dziedzinie życia dąży do perfekcji. Święta, które chce zorganizować, są synonimem idealnego życia, jakie chce zapewnić swojej rodzinie. Ona sama jest zresztą ideałem. Ma wspaniałego męża, tego samego od lat. Tylko nie zauważa, że to wszystko jest ułudą. Nie dostrzega, że mąż gdzieś się wymyka, a syn może mieć jakieś problemy. Święta są tylko pretekstem. To coś, na co ona czeka i przygotowuje od wakacji. Kiedy świat wali się jej na głowę ma dwa wyjścia. Albo usiąść i płakać, jeść idealnie ulepione pierogi i dwumetrowy makowiec albo rzucić wszystko, skoro świat ją olał.

A pani co by zrobiła?

Nie wiem. Moja rodzina daje mi odskocznię. Mam spokój w domowym świecie, chociaż przy dwóch chłopcach to nie jest łatwe. Ale jest stabilnie i fajnie. Bardzo o to dbam, staram się dostrzegać potrzeby każdego z nich. Mam to szczęście, że mam pomocne ramię, które od 22 lat mnie podtrzymuje.

Skoro już przeniosłyśmy się w przeszłość - 17 lat temu zagrała pani Agatę w „Magdzie M.”, serialu, który dla wielu osób wciąż pozostaje serialem kultowym. Pani rola mocno zapadła w pamięć, w zasadzie skradła show!

Bardzo cieszy mnie to, że postaci, które grałam były do tego stopnia zauważane, że część osób nie zauważyła, że to nie ja wcielałam się w główną bohaterkę (śmiech). Prawda jest taka, że krawiec kraje na tyle, ile mu materii staje. I ja też patrzę co można zrobić z postacią. W moim życiu przytrafiały się role, które trudno było zepsuć. Uwielbiam też czerpać z partnerów. Byłam w głównych obsadach seriali „39 i pół”, „Prawo Agaty” , ale żeby cała akcja toczyła się wokół mojej osoby? To przyszło do mnie dopiero teraz.

Warto było czekać?

Zawsze warto czekać. Jednak nigdy nie miałam w sobie jakiejś wewnętrznej niezgody, że do tej pory nie udało mi się zagrać głównej roli.

Jak to możliwe? Przecież zawsze nam mało, nieustannie chcemy więcej, i więcej…

Naprawdę nigdy nie miałam takiego „ciśnienia”. Mając 45 lat, mam kolejny debiut! (śmiech). Ostatnio o tym zmieniającym się obrazie kobiety we współczesnym kinie rozmawiałam z Karoliną Korwin-Piotrowską. Wiele znakomitych aktorek długo czekało na swoją rolę. Agata Kulesza na przykład. A jak wspaniałym przykładem jest Dorota Kolak, która została odkryta po latach. To napawa optymizmem, że tworzymy historie dla kobiet. Przecież to one są głównymi widzkami kina obyczajowego, a niestety wciąż często serwuje im się jakąś utopię. Cieszę się, gdy to co widzę na ekranie zaczyna być bliżej prawdy. Gdy patrzymy na takie historie rodem z Instagrama, to możemy wpaść w kompleksy.

Walczy z tym pani?

Żyję po swojemu. Na co dzień chodzę bez makijażu, bo to lubię. Daję sobie przyzwolenie na bycie nieidealną. To mnie nie spina, nie zakłada kajdan. Oczywiście, świat narzuca nam pewne kanony, ale to my świadomie bądź nieświadomie w te kanony wchodzimy. Chcemy być jak piosenkarki i aktorki, a zapominamy o tym, abyśmy same decydowały o tym jak chcemy wyglądać i co chcemy mówić.

Czasami też dostajemy odgórne rozkazy - mówi się nam jak mamy żyć, kiedy rodzić dzieci. Jak pani z tym?

Odpowiem tylko, że moje pierwsze dziecko urodziłam, gdy miałam 31 lat, a drugie 38. Nikt nigdy nie odważył się powiedzieć mi jak mam żyć (śmiech). Pewność siebie i poczucie własnej wartości dostaje się od rodziców. I ja to dostałam. Żyłam w bardzo nietypowym domu. Mama była siłą napędową, a tata wydawał obiad, pilnował żeby lekcje były odrobione. Na tamte czasy to był bardzo partnerski model. Choć dla mnie to po prostu wspólne tworzenie rodziny. Coś na zasadzie: „Jeżeli ty nie możesz, to ja to przejmuję”. Jeżeli dziecko było głodne, to tata zadbał o to, żeby szybko to zmienić. Dla niego to było naturalne, nikt mu niczego nie narzucił. Tak się po ułożyło, w takim domu wyrosłam. W domu pełnym miłości i wzajemnego szacunku.

Dostrzegała to pani?

Wtedy w ogóle tego nie zauważałam. Dopiero po latach dostrzegłam, że moi rodzice wyprzedzili swoją epokę. I to nie wynikało z żadnej umowy. To był związek dwójki odpowiedzialnych ludzi, którzy dbali o dziecko. Moja mama była zajętą osobą i tata musiał ogarnąć dom. Nie miał z tym problemu. Miał poczucie własnej wartości i przekazywał je również mi. Rodzice wspierali mnie w każdej decyzji. To tata powiedział mamie: „Przestań płakać, dziecku trzeba pomóc!”, gdy dostałam się do szkoły teatralnej. Rodzice mi to umożliwili.

Za pierwszym razem dostała się pani do szkoły?

Tak, ale zdawałam też na politologię w Gdańsku, stosunki międzynarodowe i prawo. Pamiętam, że odwróciłam się stojąc w drzwiach i poprosiłam, żeby oddali mi dokumenty. Mama była radcą prawnym i adwokatem, a tata historykiem. Te humanistyczne przedmioty były mi bardzo bliskie. Ale w szkole średniej uciekałam do teatru w Gdyni z lekcji rosyjskiego. Bunt naszego pokolenia był tak duży, że nie umiałam sobie z tym poradzić, ale wtedy zdecydowałam, kim chcę być. Pamiętam ten obraz jak po schodach wchodziły aktorki z 5-metrowymi skrzydłami. Chodziły na wiśnióweczkę. To mi się tak spodobało, że od razu powiedziałam do koleżanki: „Patrz, jaki fajny zawód. Ja też tak chcę” (śmiech). A tak poważnie, to myślę, że byłam poniekąd przyzwyczajona do sceny, grałam na fortepianie przez 12 lat. Ta artystyczna dusza gdzieś we mnie drzemała. Już w liceum miałam iść do klasy teatralnej. Poszłam do gdyńskiej trójki, ale marzenie o aktorstwie i tak do mnie wróciło. Zaczęłam przygotowywać się do konkursów, chodziłam do teatrów, na koncerty jazzowe. Postanowiłam, że spróbuję tylko raz zdawać do szkoły, a jeśli mi się nie uda, to będę studiować prawo. Moim planem na życie była praca w dyplomacji.

Większą rozbieżność ciężko sobie wyobrazić (śmiech). Żałuje pani, że obrała tą bardziej nieokrzesaną drogę życiową?

Absolutnie nie. Miałam szczęście, ale to nie oznacza, że moje zawodowe życie było krainą wiecznej szczęśliwości. Młodym aktorom trudno znaleźć swoją ścieżkę, żeby pracować i nie martwić się o milczący telefon. Różnie bywa.

Często bywa pani w Trójmieście?

Mieszkałam w Gdyni, więc jestem bardzo związana z tym miastem. Teraz już nie ma domu rodzinnego, bo nie ma rodziców. Pozostali przyjaciele z liceum, moja dalsza rodzina, z którą też łączą mnie bardzo zażyłe relacje. No i morze, które pięknie szumi, i którego bardzo mi brakuje. Wiele wspaniałych wspomnień we mnie odżywa, gdy myślę o Gdyni.

Gdy tak pani słucham, to mam wrażenie, że w przeciwieństwie do swojej ostatniej bohaterki jest pani bardzo uważna na to jak żyje?

Nie da się zadowolić wszystkich. Są rzeczy ważne i ważniejsze. To jak ze słoikiem, do którego najpierw wkładamy kamienie duże, potem średnie, a na końcu a piasek. Bo jeśli najpierw nasypiemy piasek, to duże i średnie kamienie się nie zmieszczą. Coraz częściej tłumaczę samej sobie, że czysta podłoga nikogo nie uszczęśliwia. Co jest ważniejsze? Uśmiechnięta, niezmęczona mama, czy ręcznie ulepione pierogi? Wspaniała atmosfera, śmiech, dziadkowie. Odpowiedź jest prosta...

Czyli nic się nie stanie jak pierogi bezczelnie kupimy?

Pewnie! Gdy świat przychodzi nam z pomocą, korzystajmy z tego. Nie zamęczajmy się, bo przecież nie używamy pieluch tetrowych, kiedy są pampersy. Nie wchodzimy z zakupami na dziesiąte piętro, kiedy jest winda. Moja ostatnia rola doskonale to odzwierciedla. Mam zresztą wspaniały odzew od kobiet, które piszą do mnie, że pokazaliśmy to życie, w którym wielokrotnie w święta miały ochotę rozbić talerze, zerwać obrus i rozwalić choinkę. To jest fajne, bo jest prawdziwe.

Bez czego pani nie wyobraża sobie życia?

Bez toporka! Jestem harcerką, umiem zbudować pryczę bez żadnego gwoździa (śmiech).

Co panią napędza?

Wszystko, każda rozmowa, każde spotkanie z ludźmi, dobry sen. Gdy syn powie, że dostał piątkę. To jest mój wybór, że nie muszę biegać za wszystkim. Mama mi kiedyś powiedziała tak: „Córcia, nie musisz być najlepsza we wszystkim, bądź najlepsza w tym, co kochasz”. I tego się trzymam.

Daria Widawska

Urodziła się w 1977 roku w Gdańsku. Od 3 roku życia uczęszczała na lekcje baletu. Od najmłodszych lat występowała na scenie, lecz swych planów na przyszłość nie wiązała z aktorstwem. Chciała studiować prawo lub stosunki międzynarodowe. Wszystko jednak zmieniło się w liceum, gdy wraz ze swą koleżanką z klasy uciekały z lekcji języka rosyjskiego, by udać się do Teatru Miejskiego, to tam postanowiła zostać aktorką. W 2000 roku ukończyła warszawską Akademię Teatralną i zaraz po tym zadebiutowała na teatralnej scenie. Na szklanym ekranie pojawiała się początkowo w epizodycznych rolach. Mogliśmy ją zobaczyć m. in. w kultowych „Tygrysach Europy”, jednak prawdziwą popularność przyniosła jej rola energicznej przyjaciółki prawniczki w serialu „Magda M.”, a później w „39 i pół”. Teraz aktorka powróciła na ekrany. Zagrała główną rolę w komedii romantycznej „Święta inaczej”, a także dołączyła też do nietuzinkowej ekipy serialu „The Office PL”. Na co dzień występuje na deskach Teatru Capitol i Teatru Kamienica.