Tomasz Radziewicz
Sztuka nie może być ładna
Tomasz Radziewicz
Sztuka nie może być ładna
Jako dziecko uciekał w świat komiksowych i filmowych bohaterów przed szarą rzeczywistością PRL-u. Dziś z powodzeniem realizuje swoje artystyczne wizje w przestrzeniach miejskich, prywatnych oraz galeriach w Polsce i za granicą. Ma na koncie zarówno legendarnego Geralta z Rivii, tytułowego Wiedźmina z powieści Sapkowskiego, jak i Jana Pawła II, czy też Piłsudskiego. Z powodzeniem sięga też po abstrakcyjne formy. Tomasz Radziewicz, rzeźbiarz i projektant, absolwent gdańskiej ASP w rozmowie z Prestiżem opowiada m.in. o wolności artystycznej ekspresji, o powrotach do dzieciństwa i o tym, co mu daje kontakt ze światem biznesu.
Muszę pana rozczarować.
Dobry początek. A to dlaczego?
Nie będziemy rozmawiać o historii sztuki.
Całe szczęście – dziękuję… Dostaję białej gorączki, kiedy ludzie pytają mnie, co sądzę np. o sztuce współczesnej. Na miłość boską, jestem przecież rzeźbiarzem, a nie sędzią ani krytykiem.
Ale o sztuce będziemy rozmawiać z całą pewnością.
I bardzo dobrze. Sztuka i rodzina to dwie najważniejsze przestrzenie w moim życiu. O ile nie zajmuję się sztuką, najbardziej lubię spędzać czas z żoną i córką, niesamowicie mnie to rozwija. I uspokaja.
Ale gra pan czasami w gry…?
Gry? Absolutnie nie - nie mam czasu na tego typu rozrywki.
Zaskakujące. Historia pańskiej współpracy z producentami gier wideo, m.in. z CD PROJEKT RED, dla którego rzeźbił pan m.in. postać Geralta z Rivii, pozwalała mi przypuszczać, że jest dokładnie odwrotnie.
Tak jak wspomniałem, nie mam czasu na spędzanie długich godzin przy konsoli. To coś, w co mogę „bawić się” od czasu do czasu, przez krótką chwilę – ale to są rzadkie chwile nudy. A ja na nadmiar wolnego czasu raczej nie narzekam. Codzienne rzeźbię, właściwie każdego dnia spod moich rąk wychodzi jakiś nowy projekt. Praca twórcza wymaga czasu i skupienia. Do tego dochodzi zwykła codzienność- pracownia, którą trzeba ogrzać, utrzymać ludzi – to jest proza życia, ale nie można się na nią obrażać.
Tomasz Radziewicz to dzisiaj artysta, wizjoner, czy raczej wykonawca zleceń?
A dlaczego musimy oddzielać od siebie te dwa aspekty? Mam nadzieję, że jestem i jednym, i drugim jednocześnie i nie widzę w tym niczego złego. Podam może nieco sztampowy przykład – w przeszłości, także tej odległej, duża część wybitnych artystów to byli ludzie, którzy mieli warsztaty, zatrudniali spore zespoły ludzi i realizowali duże zlecenia. Da Vinci, Michał Anioł – oprócz tego, że mieli talent, raczej nie pracowali dlatego, że obudzili się rano i poczuli, że mają ochotę kogoś sportretować czy wyrzeźbić czyjeś popiersie. To byli bogaci ludzie, przedsiębiorcy, którzy pracowali głównie na zamówienie. A dzisiaj, kiedy artysta przyjmuje duże zlecenie, to mówi się o nim, najczęściej z pogardą, że „bierze fuchy” albo się „sprzedaje”. Coś chyba jest tu nie tak. Ja także realizuję projekty na zamówienie, ale nawet, jeśli pracuję nad zamówionym przez miasto pomnikiem, dajmy na to, Piłsudskiego, to w dalszym ciągu jest to przecież mój projekt rzeźbiarski, opracowany, wymyślony i wykonany przeze mnie. Oprócz tego, cały czas realizuję swoje artystyczne wizje, efekty mojej pracy można zobaczyć w galeriach i przestrzeni miejskiej w Polsce i na całym świecie, np. w Warszawie czy Tel Avivie.
Generalnie brzmi to jednak mało romantycznie.
Całe szczęście, bo bycie romantykiem to ostatnia rzecz, którą mógłbym o sobie powiedzieć. W szkołach i na uczelniach młodym artystom powtarzało się kiedyś, że jeśli mają talent i będą dniami i nocami rzeźbić w zaciszu swojej pracowni, to nie powinni się zanadto przejmować swoją zawodową przyszłością. Świat i tak cię odkryje! – mówili.
Nie odkryje..?
To jest, proszę pani, straszne pierdolenie. I w dodatku bardzo szkodliwe. Nie wiem, jak można było mówić młodym ludziom takie głupoty. Z życiem generalnie trzeba brać się za bary, a jeśli wybiera się ścieżkę artystyczną, to oprócz talentu i ciężkiej pracy potrzebny jest kontakt z rzeczywistością, ze światem. Do ludzi trzeba wychodzić, pokazywać im swoje prace, a nie zachowywać się jak zakompleksiony uczeń, który boi się powiedzieć innym, że robi coś ciekawego i w dodatku robi to dobrze.
Kompleksy to chyba nasza narodowa specjalność.
Tak, zdecydowanie. Oprócz nieustannego umniejszania swojej wartości w oczach innych mamy jeszcze jedną ciekawą cechę – boimy się w Polsce używać słowa kariera. Zwłaszcza w kontekście uprawiania sztuki. A karierę trzeba postrzegać jako coś pozytywnego, to słowo nie musi przecież oznaczać, że jesteś bezwzględnym typem, który co kwadrans sprawdza stan swojego konta i ma niezdrowe poczucie własnej wielkości. Z perspektywy rzeźbiarza powiem, że kariera to raczej szansa na pokazywanie swoich projektów w liczących się na całym świecie galeriach, na współpracę z ciekawymi ludźmi, ale też odpowiednie fundusze na ambitne, duże realizacje. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, ile kosztów pochłania realizacja projektu rzeźbiarskiego – oczywiście pod warunkiem, że chcemy, aby była to realizacja na dobrym, światowym poziomie. Reasumując – jestem rzeźbiarzem, artystą autorskim, ale też projektantem postaci oraz wykonawcą zleceń dla przestrzeni miejskich. Jako artysta realizuję się zarówno w przestrzeni prywatnej, jak i publicznej.
Lubi pan pracę z pomnikami?
Tak jak wspomniałem, nie jest to jedyny aspekt mojej zawodowej działalności. Ale nie, nie boję się zleceń na pomniki. Rzeczywistość w Polsce niestety nie pozwala na całkowite ignorowanie tego typu zamówień, a nawet praca z klasycznym, figuratywnym pomnikiem może być ciekawa i rozwijająca. O osobie, której postać rzeźbimy, trzeba się dużo dowiedzieć, trzeba o niej nieustannie myśleć, zastanawiać się, co chce się powiedzieć ludziom o tym człowieku, jakie jego cechy uwydatnić, jakie gesty, pozy zastosować, żeby przekazać odpowiednie treści. Dodatkowo, dobry rzeźbiarz będzie umiał w tym celu wykorzystać także grę światła i fakturę materiału, w którym pracuje. Analiza, poszukiwanie, ale przede wszystkim myślenie, nieustanne myślenie – to chyba najważniejszy aspekt mojej pracy i nawet (a może zwłaszcza) przy pracy nad pomnikiem czy rzeźbą do przestrzeni publicznej nie można tego myślenia wyłączyć. Mamy w Polsce sporo przykładów bezmyślności w tej materii.
Na przykład…?
Powiem pani później, ale pani tego nie wydrukuje, bo się koledzy na mnie poobrażają. I tak mam już opinię pieniacza, nie chcę dodatkowo pogarszać swojej sytuacji (śmiech).
Pan się często kłóci z ludźmi?
Nie wydaje mi się, nie lubię konfliktów. Wiem natomiast, że nie wszyscy akceptują to, że mam własne poglądy i nie lubię ich ukrywać, bo dlaczego miałbym? Mam też specyficzne poczucie humoru. Nie każdemu ono pasuje, a ludzie dzisiaj chyba lubią się na wszystko obrażać.
Rzeczywiście, kiedy rozglądam się po pańskiej pracowni, widzę sporo poczucia humoru. Wściekły królik, popiersie Terminatora, John Wick, kosmici… A towarzysząca Geraltowi południca ma we włosach…stokrotki.
Urocza, prawda? Uwielbiam tę południcę!
W pańskich pracach więcej jest dziś Tomasza czy Tomka? Ten mały Tomek, zdaje się, puszcza do nas przysłowiowe oczko. Dużo tu dziecięcej wręcz radości.
Oczywiście, bez małego Tomka z Bartoszyc nie byłoby dziś Tomasza Radziewicza, cieszę się, że dostrzega to pani w moich rzeźbach.
Niech pan powie coś więcej o małym Tomku.
Mały Tomek to był zamknięty w sobie dzieciak z małego miasta na Mazurach. Wychowany w parszywych czasach, kiedy wszystko było szare i nijakie, w domu było za to dużo dzieciaków, żadnych zabawek, nie wspominając już o panującym w tamtej epoce klimacie emocjonalnym. Lata 70-te i 80-te to generalnie nie były czasy, kiedy się z dzieckiem rozmawiało o jego uczuciach – uwaga, którą dziś poświęcamy temu tematowi to jeden z najwspanialszych wynalazków współczesności! Ale kiedyś tego nie było. Była za to bieda, tęsknota za całym tym bogactwem kolorów i form, które powoli przesączały się do naszej wyobraźni z filmów, Pewexów czy zdobytych jakimś cudem kolorowych magazynów. Chciałeś mieć zabawkę – musiałeś ją sobie sam zrobić. No więc ja siedziałem i lepiłem z plasteliny te swoje potworki i kosmitów. Z plakatów filmowych zawieszonych przy lokalnym kinie po nocach odrysowywałem kontury Godzilli, R2-D2 czy Gizmo. To była moja ucieczka od szarości i beznadziei późnego PRL-u. Wiele lat później umówiłem się na piwo z kolegą ze szkolnych lat i dowiedziałem się, że wszyscy strasznie mi zazdrościli tych ludzików. To znaczy tego, że sam potrafiłem je sobie zrobić, narysować. Zabawne, ale jako dziecko nie miałem zielonego pojęcia, że ktoś w ogóle zwracał na nie uwagę i, tym bardziej, że mogły się podobać komuś oprócz mnie.
Ale romans ze światem fantasy to stosunkowo młody epizod w pana karierze.
Rzeczywiście. Po okresie młodzieńczej fascynacji postaciami superbohaterów, zombie i horrorami przyszedł czas na liceum plastyczne i studia, eksplorowanie innych obszarów, szlifowanie klasycznego warsztatu. Dziś wielu odbiorców być może kojarzy moje nazwisko głównie z postaciami, które zaprojektowałem do gier i galerią potworów, które można kupić w regularnej sprzedaży. Ale do fantasy na serio powróciłem dopiero kilka lat temu. Wcześniej zajmowałem się rzeźbą klasyczną oraz bardziej abstrakcyjnymi formami . Ten powrót do dzieciństwa daje mi mnóstwo zawodowej oraz artystycznej frajdy.
I przy okazji – przysparza panu komercyjnego sukcesu.
Widzi pani, tak to już jest z naszym społeczeństwem, że nawet, jeśli wystawiasz swoje abstrakcyjne rzeźby w największych galeriach świata, bo mają ciekawą formę, teksturę, to u nas pies z kulawą nogą się tym nie zainteresuje. Zupełnie inaczej jest z dziełami, które mają mocny, popkulturowy background, kojarzą się odbiorcy z ulubioną lekturą, komiksem, filmem. Wtedy zaczyna się istne szaleństwo. Mogę nie przepadać za grami komputerowymi, ale kocham kino i tę miłość do różnych jego gatunków wykorzystuję w swojej pracy. Osoby, które kupują ode mnie podobizny orków czy zombie niewątpliwie mają z tym jakieś silne, osobiste skojarzenia – i dla nich to jest wartość nadrzędna. Zdarzają się też klienci, którzy przychodzą do mnie i mówią wprost: panie Tomku, mam z takim lub innym tematem silne skojarzenia, niech mi pan coś w ten deseń zaprojektuje.
Takie zlecenie chyba niewiele różni się od publicznego konkursu, w którym od organizatora otrzymuje pan temat i generalne wytyczne dotyczące realizacji. Czy to w ogóle jeszcze jest sztuka? Co z wolnością artystycznej ekspresji?
Po pierwsze, nazywam się Tomasz Radziewicz, jestem rzeźbiarzem i na te pytania mogę starać się odpowiedzieć z perspektywy artysty rzeźbiarza. Artysty, ale też rzemieślnika, wykonawcy. Nie będę zastanawiał się nad tym, co można, a czego nie można nazywać sztuką. Nie jestem w tej sprawie wyrocznią, nie mam na tego typu dywagacje ani czasu, ani ochoty. Z pewnością mogę zabrać głos w temacie, którym od lat zawodowo się zajmuję, ale rozważania filozoficzne i teoretyczne zostawiam filozofom i teoretykom. Z resztą, w Polsce życie z rzeźby to już sztuka sama w sobie (śmiech)! Co do samych konkursów - osobiście nie przepadam za nimi, trzeba jednak mocno podkreślić, że ich istotę cechuje pewien dualizm – z jednej strony wygranie takiego konkursu to, zwłaszcza dla młodego artysty, spore wyzwanie rzeźbiarskie. Trzeba wykazać się warsztatem, umiejętnością wpisania się w przestrzeń. Przy okazji mamy szansę zaistnieć w świadomości odbiorców. Z drugiej strony, jako artysta jest się poważnie ograniczonym przez formułę samego konkursu, temat jest zadany, z góry narzucony, pojawia się jakieś mniej lub bardziej sensowne hasło wywoławcze, na które trzeba odpowiedzieć. Sztuka najczęściej powinna wynikać jednak z wewnętrznej potrzeby samego artysty.
Politycy i urzędnicy zasiadający w konkursowych komisjach nie zyskują zbyt wiele na takiej artystycznej wolności…
Tak, wolność artysty zdecydowanie nie jest na rękę ani politykom, ani fundatorom ze świata biznesu. Umówmy się , w tym układzie sztukę kocha twórca, także ludzie, którzy są jej odbiorcami. Przynajmniej ich część. Ludzie polityki i biznesu mają w promowaniu sztuki inne cele. Polityków sztuka jako taka nie interesuje w ogóle, jestem tego pewien. Oni traktują ją jak narzędzie, którym można coś wywalczyć, udowodnić, coś na tym ugrać, może ideologicznie, wizerunkowo..? Zdarzają się wyjątkowi pod tym względem zleceniodawcy, ale to wyjątki potwierdzające regułę. Ostatnio pracowałem na przykład nad realizacją dla hotelu Radisson, niesamowite, ale przez cały czas pracy nad projektem miałem wrażenie, że rzeczywiście zostawiono mi wolną rękę, obdarzono mnie zaufaniem i najzwyczajniej w świecie nie przeszkadzano mi w pracy. Wspaniałe, uwalniające doświadczenie.
Jak w tym kontekście postrzega pan odbiorcę sztuki? Czy nie jest trochę tak, że narzucając artyście temat i wstępną koncepcję organizatorzy poniekąd decydują o tym, co odbiorca ma na dany temat myśleć?
Niestety , w większości przypadków dokładnie o to chodzi. Polskim urzędnikom i politykom generalnie przydałoby się trochę więcej zaufania do ludzi i wiary w siłę ich intelektu. Z drugiej strony jako społeczeństwo rzeczywiście mierzymy się z poważnym problemem. Dźwigamy na barkach potężny ciężar, spadek po latach intelektualnej zapaści, jaką zafundował nam PRL.
..?
Mam wrażenie – i jest to wrażenie graniczące z pewnością - że w Polsce nie mamy wyrobionego, przygotowanego do obcowania ze sztuką odbiorcy. Jako artysta, rzeźbiarz, na co dzień obracam się w kręgu osób, które naturalnie czują i postrzegają rzeczywistość w podobny sposób, mają podobne zasoby intelektualne, chcą się rozwijać, poznawać świat, ale generalnie, kiedy obserwuję nasze społeczeństwo, to zastanawiam się, skąd ono ma właściwie mieć wyrobiony gust i - na bardziej podstawowym poziomie – wiedzę potrzebną do odbioru sztuki. Przecież to w zasadzie niewiele różni się od nauki chemii, biologii czy języka obcego. Sztukę można wprawdzie odczuwać, bazując na własnej wrażliwości, ale nie da się jej w pełni zrozumieć bez znajomości pewnych pojęć, prawideł czy pewnego poziomu erudycji.
Edukacja artystyczna w zasadzie nie istnieje w naszym kraju.
I to jest totalne nieporozumienie! Umiejętność operowania językiem sztuki to przecież podstawowa cecha, która odróżnia nas od pozostałych przedstawicieli świata przyrody, świadczy o tym, że poza zerojedynkowo pojmowanym kompleksem tkanek jesteśmy czymś więcej i możemy doświadczać rzeczywistości na wielu poziomach.
Ale świat nie może przecież żyć tylko sztuką.
Zdecydowanie nie, to mogłoby się dla niego bardzo źle skończyć (śmiech). Ale podobnie – może pani spróbować wyobrazić sobie świat urządzony tylko przez matematyków i bankowców, świat, w którym nie ma miejsca na emocje i ich abstrakcyjne opisywanie. Proszę mnie źle nie zrozumieć – nie neguję niczego, co racjonalne, wymierne i uporządkowane, rzeźba jako taka to w dużej mierze także trygonometria, matematyka, fizyka i chemia. Ale ludzie potrzebują dziś zdrowego balansu, musimy znaleźć miejsce dla liczb, ale też emocji. Żaden wrażliwy człowiek z naturą artysty, postrzegający świat przez pryzmat uczuć, nie wytrzyma długo w korporacji. Nawet jeśli na pewnym etapie trzymają go tam tzw. gratyfikacje, premie czy prestiż wynikający z zajmowanego stanowiska, nie spełni się tam jako człowiek. Może zajmie to rok, trzy albo dziesięć lat, ale prędzej czy później to go dopadnie. Każdy powinien mieć szansę, żeby funkcjonować w życiu tak, jak potrafi najlepiej. Dla jednych będą to liczby, dla innych słowo, obraz czy filozofia. Swoją drogą, mnie od dawna fascynuje świat biznesu, ten, w którym funkcjonują ludzie mieniący się tzw. technokratami.
A co pana może w nim fascynować?
Ja generalnie jestem bardzo ciekawy świata, w którym żyję, lubię obserwować ludzi, przyglądać się ich reakcjom, zachowaniom, cielesności. Takie zawodowe zboczenie. Kiedy patrzę na pracowników banków, wielkich korporacji, myślę sobie – jak można tak, kurwa, funkcjonować? Mieć wprawdzie świadomość istnienia różnych płaszczyzn rzeczywistości, ale nie mieć potrzeby czucia, doświadczania i przetwarzania w sobie tej różnorodności. Z drugiej strony, lubię spotykać się z tymi ludźmi, czasami to jak podróż na inną planetę, dużo można się nauczyć. Ja jestem od szukania, fantazjowania, lubię natomiast, kiedy po drugiej stronie jest konkretna osoba, która potrafi szybko oceniać, kalkulować i podejmować decyzje. Uwielbiam rozmawiać z kolegami po fachu, ale są sytuacje, w których myślę sobie – stary, nie mów do mnie jak artysta, mów do mnie konkretnie! Nie można pływać w oceanie własnych wyobrażeń 24 godziny na dobę, czasami trzeba opłacać rachunki za prąd, dotrzymywać terminów i prowadzić firmę. Powiem wprost – głowę można mieć w chmurach, ale po ziemi, zwłaszcza polskiej, stąpać trzeba twardo.
Zostańmy na chwilę w chmurach, jest w nich bardzo przyjemnie. Na jednej ze ścian widzę filmowe kadry. Jest i Gary Oldman!
Tak, genialny aktor, a to jest …
…scena z „Leona Zawodowca”.
Genialny film, Oldman był tam chyba w szczycie swojej życiowej i zawodowej formy, ta rola to absolutne mistrzostwo świata.
Do tego można zamówić u pana głowę Draculi, chyba wyraźnie inspirowaną filmem Coppoli – jako miłośniczka kina i talentu aktorskiego Oldmana zaczynam się czuć w otoczeniu tych szczerzących zęby potworów niebezpiecznie komfortowo (śmiech).
Cóż, ludzie różnie reagują na wytwory mojej wyobraźni, ale nigdzie nie jest napisane, że nie mogą one wywoływać w nich poczucia błogostanu. Jeśli w moich rzeźbach odbiorca odkrywa jakieś piękno, wspomnienie, jeśli żywo reaguje z jego tematyką, fakturą czy światłem, to jako rzeźbiarz spełniłem swoje zadanie. Ale jednego określenia nie wolno pani użyć.
Zamieniam się w słuch.
Nigdy nie chciałbym, by o rzeźbach Radziewicza mówiono, że są… ładne, to byłaby dla mnie zawodowa i osobista porażka. Ładne to mogą być kwiaty w wazonie albo sukienka. Ale nie sztuka. Ona może być tylko poruszająca. Odrażająca, piękna, interesująca, moja. Ale nigdy ładna.