Dawid ogrodnik
Każdego dnia cieszyłem się, że mogę nim być!
Dawid ogrodnik
Każdego dnia cieszyłem się, że mogę nim być!
Biografie to jego specjalność. Legendarny raper Paktofoniki, wybitny radiowiec Beksiński, niewidomy genialny muzyk, PRL-owski rabuś Peweksów, czy wreszcie jego najnowsza kreacja - ksiądz Jan Kaczkowski, którego zagrał w filmie „Johnny”. Właśnie ta projekcja podbiła serca widzów podczas Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie otrzymała m.in. nagrodę publiczności. Dawid Ogrodnik, aktor-kameleon, wielokrotny zwycięzca nagrody dla najlepszej roli męskiej w Gdyni, w rozmowie z Dagmarą Rybicką opowiada o roli, która sprawiła, że on sam stał się lepszym człowiekiem.
Jak to jest mierzyć się z legendą? Rola księdza Kaczkowskiego w kraju tak bardzo podzielonym wobec kościoła była wyzwaniem?
To nie jest konkurs mierzenia się osobowości Jana Kaczkowskiego z moją. Raczej poszukiwanie wspólnych cech, a z mojej strony przejęcie sposobu myślenia Jana i podążanie za nim. Nie odczuwałem presji tego, co zrobił, jakie świadectwo dał w Pucku, Sopocie i w całej Polsce. Wręcz przeciwnie, każdego dnia na planie cieszyłem się, że mogę nim być. Mam ogromną wdzięczność do ludzi, którzy swoimi postawami sprawili, że miałem poczucie bycia Janem. Oni mnie tak odbierali, nikt tego nie negował, nie wątpił. Ludzie potrafili zatrzymać się na skrzyżowaniu, wyskoczyć z samochodu mówiąc, ja muszę pana dotknąć, znałam, znałem księdza Kaczkowskiego, to był mój przyjaciel, kolega, wujek. Padały pytania, czy pamiętam, jak naprawialiśmy rower księdza Jana na rynku w Pucku. Niebywałe zaangażowanie przeplatające się z dojmującą miłością i wdzięcznością – zwłaszcza w dzisiejszych czasach.
Zaskoczył mnie pan, byłam pewna, że odbiór będzie skrajny…
Jest duża część ludzi, która patrzy na poszczególnych księży i kościół źle, z tym się zgodzę. Natomiast jest też cała masa wspaniałych osób, która przyciąga wiernych. Świat przyspieszył, zmiany dzieją się bardzo szybko, to wymaga naprawy i refleksji. Polaryzacja od strony kościoła cały czas się powiększa, jednak każdy kto w nim jest zdaje sobie sprawę, że wiara i intymny kontakt z Bogiem, czyli bardzo subiektywne odczucia nie dają się przyłożyć do kościoła. Dziś od samego rana czytając gazetę trafiłem na kolejny artykuł o księdzu, który wysyłał smsy do pani z Kanady gdyż ta zalegała mu z płatnościami. Zaledwie chwilę po tym co wydarzyło się w Białymstoku i Wrocławiu. Historii jest masa, odpowiedzialność należy do zwierzchników kościoła, a my przecież żyjemy w kraju, gdzie przybytek wiary ma mocne konotacje i uwiązanie w polityce. Od tego nie uciekniemy.
Poznał pan bliskich księdza?
Oczywiście i podejrzewam, że wiem o co chce pani zapytać (śmiech). Tak, ojciec Jana jest zdeklarowanym ateistą, natomiast w sprawach moralnych był dla Jana oparciem i wyznacznikiem. Ksiądz pytania o te kwestie wolał zadawać ojcu niż zwierzchnikom kościoła. Był autorytetem.
Dla pana Jan jest autorytetem? Przekonały pana jego książki?
Poza tym, że są literacko bardzo ciekawe, a poziom języka i komunikatu jest wielkiego formatu, to każda z książek zawiera dla mnie pakiet umiejętności, które można nabyć po przeczytaniu. To nie są łatwe pytania, ale próba odpowiedzi sprawia, że stajemy się lepszymi ludźmi. Na głębokim poziomie można się tych narzędzi nauczyć, co jest fantastyczne. Przyznam, że ja zyskałem je dzięki Janowi.
Jakie to umiejętności?
Zadawania sobie pytań i rzetelnej pracy każdego dnia. Zdaję sobie sprawę, jaką część z nich sobie zadałem i na ile potrafiłem na nie odpowiedzieć. Proste pytania – czemu ja tam jadę, po co ja to robię, do kogo wracam, jakie prezentuję wartości, za co jestem wdzięczny. Czy jest to narzekanie dla narzekania, a może przyglądanie się, jaką warstwę swojego bytu zaniedbuję.
Ta rola sprawiła, że przeszedł pan wewnętrzną przemianę?
Absolutnie. Byłem świadomym człowiekiem, ale nie na takim poziomie jakości życia, o której mówi Jan. Do czasu spotkania z nim miałem poczucie, że moje koleje losu doprowadziły mnie do momentu, w którym jestem. Pomimo tego nie czułem sprawczości, wielokrotnie miałem więcej szczęścia niż rozumu i ta jakość była względna. Czasami coś się udawało, jednak mniej było w tym kontroli, że ja Dawid kieruję tym od początku do końca. Jan mnie nauczył każdego dnia zadawać sobie pytanie dotyczące ważności tego, co się dzieje.
Postrzega pan to jako dar, czy raczej przekleństwo?
Rozpatruję wyłącznie w kategorii daru, bo są to wybory bardzo ważne. Czy iść stać pod murem w “Piekiełku”, wypić trzy piwa i stracić trzy godziny, a może wrócić, poprzytulać dzieciaki i przeczytać im bajkę na dobranoc. Myślę, że kiedyś bym tam poszedł, bo wszyscy idą, bo jest taki rytuał. Dzisiaj oglądam film, robię co mam do zrobienia, jestem z ludźmi i dla nich, bo jest to ważne w moim zawodzie, ale gdy wracam opieram działania na wyznacznikach, które daje mi moja miłość. Czuję się wspaniale wtedy.
Ta rola wiązała się również z tą trudniejszą częścią… Był pan w Hospicjum w Pucku?
Byłem w dwóch hospicjach. W stworzonym przez Jana i pod Warszawą, oba doświadczenia zapadły we mnie głęboko. Dwa tygodnie temu byłem w Pucku prywatnie, spotykałem się z pacjentami. Myślałem, że jestem odporny, jednak za każdym razem i proszę mnie nie zrozumieć, że to dla mnie negatywne odczucie, jest trudne i wspaniałe zarazem. Doświadczyłem tam bycia z panem Jerzym, wielkim fanem Festiwalu Filmów w Gdyni. Okazało się, że jego marzeniem było mnie spotkać - zdążyłem podpisać mu plakat, powiesić zgodnie z życzeniem w jego pokoju. Następnego dnia poczuł się gorzej i kolejnego zmarł. Wtedy kolejny raz zrozumiałem, co znaczy po prostu być. Złożyliśmy sobie obietnicę, że myślami i energią będziemy przy sobie, on ze mną, a ja z nim. Gdy wypełnia się odpowiedzialność bycia z kimś dokładnie się czuje, że ten człowiek myśli o tobie. Tak, jak ty o nim. Mimo, że wyjechałem nie mogłem przestać o nim myśleć. Pamiętam tę noc, obudziłem się i wiedziałem, że zaraz Ania Labuda napisze mi smsa. Dostałem o 7 rano wiadomość, że Jerzy odszedł.
Można oswoić śmierć w hospicjum, czy miał pan do czynienia z konfrontacją na zupełnie innym poziomie?
Nie ma co oswajać. Mam przekonanie, że śmierć jest częścią życia, a jego przecież nie musimy oswajać. Potrzebujemy oswajać siebie, aby być ludźmi. Paradoksalnie w hospicjum odczuwasz życie znacznie mocniej, strach przed nieznanym zamienia się w energię i emocje, że chce się do tego miejsca wracać, bo są tam fantastyczni ludzie. Przepraszam, że to powiem, ale do czasu tego spotkania myślałem, że wolontariuszami są ludzie starsi i bardzo bogobojni lub ci, którym się średnio powiodło. Wydawało mi się, że będę się tam męczył. Gdy przyjechałem spotkałem podróżników, ludzi o wielu pasjach, miłośników ogrodów. Pewien marynarz opowiadał mi o Buenos Aires, wraz z pacjentami dzieliliśmy się doświadczeniami życiowymi.
Wiara czyni cuda?
Nie widziałem ich na własne oczy, nikt nie wstawał z łóżka opierając się ciężkiej chorobie. Raczej można poczuć cud przemiany, który dzieje się w ludziach zdecydowanych wziąć odpowiedzialność za swoje życie. Początkowo udzielił mi się strach przed hospicjum. Jest ogólny, społeczny, sztucznie wykreowany, my nie wiemy z czym go wiązać. Ludzie dyskryminują starość, dawniej wartości były inne, siwe włosy wiązały się z mądrością, wiedzą i doświadczeniem. Dziś tych ludzi się pomija, do Domu Starców mało chętnie ktokolwiek się kieruje. Moje uczucia wobec hospicjum były podobne – strach przed trudnymi doświadczeniami i emocjami, koniecznością oglądania skomplikowanych i porażających relacji czy zdarzeń. To mi towarzyszyło, nie do końca zdawałem sobie sprawę, czym to jest. Zostałem poprowadzony w piękny sposób, strach zelżał i przekierował się na drogę podziwu. Przede wszystkim szacunku do ludzi, którzy to miejsce tworzą, opiekują się chorymi, wiedzą na czym polega ich fach i czym jest wsparcie psychologiczne, opieka paliatywna, dbanie o ostatnią wolę umierającego. Mam na myśli czerwone teczki, które teraz wchodzą dzięki działalności hospicyjnej. Zdrowi ludzie powinni mieć taką teczkę w domu, nie tylko testament, ale także ostatnią wolę, dotyczącą, jak chcą być pochowani, kogo powiadomić, by przekazał organy do przeszczepu. Prawo jest mocno niewyraźne, nawet jeśli mam przy sobie karteczkę, że chcę być dawcą, rodzina i tak ma prawo się nie zgodzić. Pomimo woli umierającego, podpisanej przez niego.
Pan odda organy?
Taką mam wolę, ale jak będzie to już niezależne ode mnie.
Po ostatnim klapsie na planie filmowym wrócił pan do hospicjum? Robi pan coś dla umierających?
Wspieram, przed chwilą skończyliśmy areopag medyczny, czyli wsparcie dla najlepszych onkologów i lekarzy, którzy szkolą się w zakresie informowania ludzi w najtrudniejszym momencie, gdy trzeba im przekazać informację o nowotworze. Celem jest nabywanie nie tylko umiejętności odpowiedniej komunikacji, ale również wiedza, jak zadbać o samego siebie w tej sytuacji. Lekarze muszą mieć pewność, że mają narzędzia, które umożliwiają bezpieczeństwo zarówno im, jak i osobom, którym przekazują tragiczną wiadomość. Moim zadaniem było stawianie ich w ekstremalnych sytuacjach emocjonalnych czy takich zwyczajnie trudnych, które później wspólnie analizowaliśmy i przerabialiśmy. Wielka szkoda, że w projekcie bierze udział mała grupa, bo tylko 20 wspaniałych młodych lekarzy, którzy kończą studia z całej Polski. Jan zajmował się tym na co dzień, prowadził wykłady.
Dla mnie były szalenie emocjonujące, gdy je odsłuchiwałem.
Jak wejść w rolę człowieka umysłowo wybitnego, naznaczonego przez kalectwo i odrzucenie?
Dla mnie problemem moralnym było, że nie czułem się na tyle dobrym człowiekiem, aby Jana reprezentować.
W którym momencie nastąpił przełom?
Poświęciłem miesiące, by dojść do pewnego poziomu etyczności, moralności i godności. Był to dla mnie bardzo intymny moment, gdy zobaczyłem, jak niesamowitym człowiekiem był Jan. Ja nim nie byłem, więc przyjmując rolę przez dłuższy czas czułem się, jak hipokryta. Nie wiedziałem do końca, czy powinienem to robić. Czułem konflikt wewnętrzny. Na szczęście od pierwszej propozycji, którą przyjąłem w grudniu minęły trzy lata. Dostałem czas.
Wahał się pan?
Nie, pamiętam, że byłem na siłowni, gdy zadzwonił producent i powiedział, że jest film o księdzu. Odpowiedziałem, że się zgadzam i porozmawiamy innym razem, czekałem na ten telefon. Faktycznie na niego czekałem, projekt spadał, była pandemia. W tym czasie podjąłem swoją terapię indywidualną, od momentu, gdy mogłem zagrać Jana sam dla siebie czułem się już fajnym człowiekiem. Wiedziałem za co się lubię i być może kocham.
Pana role są wyjątkowo wyraziste, niemal każda przechodzi do historii kina. Tak pan sobie zaplanował karierę, wszystko jest przemyślane?
I tak, i nie. Wszystko zależy od sytuacji życiowej. Gdy mam możliwość wyboru, a tak się w moim życiu zdarzało, decydowałem się na coś kosztem czegoś, opierając się na intuicji, a także czy w tym co wybiorę zyskam coś do odkrycia. Miewam przeczucia, które każą mi coś wziąć, bo ja tego nie znam, ale muszę za tym podążać. Czasami biorę co przysłowiowy los rzuci, bo taki mam zawód i muszę z czegoś żyć. Po filmie „Johnny” przez osiem miesięcy nie przeczytałem żadnego scenariusza, nikt do mnie nie zadzwonił, nie pracowałem. Po raz pierwszy zdarzyło się, że dostałem przerwę i dzięki Janowi mogłem się zająć sobą. Wierzę, że wszystko jest po coś. Jak to mówi Jan, gdybyśmy byli tylko formą białka nie byłoby miłości i nadziei.