Festiwale – wzdłuż i wszerz

To było wyjątkowo urodzajne lato. Nie zapomnę go nigdy

W hipermarkecie każdy znajdzie coś dla siebie. Gdy jednak szukamy produktów lepszej jakości lub też bardziej zaawansowanych, które mają spełnić nasze indywidualne oczekiwania, to kierujemy się do sklepów branżowych. Podobnie jest w muzyce. Obok wielkich i znanych festiwali, jak grzyby po deszczu wyrastają mniejsze. Nieco bardziej znane i zupełnie nieznane. Otwarte dla każdego i półprywatne. Od półwyspu helskiego, przez Trójmiasto, aż po kaszubskie lasy i łąki. Budowane na osobistych relacjach, pozytywnych emocjach, najczęściej z subiektywnym, niekomercyjnym i wartościowym line up-em oraz dużą dawką letniego luzu.

Polana na niewielkim wzniesieniu, w dole widać jezioro, a wokół piękny, liściasty las. Powoli zapada zmierzch. W powietrzu unosi się słodki zapach lata. Słońce leniwie chowa się za horyzontem. Na polanie widać rzędy ławek zapełniane powoli przez publiczność. Niektórzy mają własne leżaki i krzesełka. Cała uwaga skierowana jest w stronę sceny, nienachalnie wpisanej w cztery dorodne olchy. I wreszcie są! Pierwsze dźwięki wydobywane ze szlachetnych instrumentów smagane delikatnym powiewem rozchodzą się nad wodami jeziora Węgorzewskiego. Zaczyna się „Jazz w Lesie”, prawdopodobnie najbardziej romantyczny festiwal jazzowy w Polsce.

W Sulęczynie jam session wciąż żyje

- Impreza na początku bardzo kameralna, przez lata ewaluowała i stawała się z roku coraz większym wydarzeniem koncertowym - mówi Adam Czerwiński, założyciel festiwalu. - To były czasy dość odległe, a sam pomysł zorganizowania czegoś takiego w małej wsi pośrodku „niczego” mógł zakrawać na czyste szaleństwo… Na pomysł ten wpadłem z moim przyjacielem Jackiem Leszewskim podczas pewnego długiego zimowego wieczoru, w okolicznościach sprzecznych z ustawą o wychowaniu w trzeźwości - śmieje się Czerwiński.

Adam Czerwiński jest jest perkusistą jazzowym, a Jacek Leszewski kieruje mieszczącym się w 300-letnim dworze Ośrodkiem Szkoleniowo-Wypoczynkowym Lasów Państwowych „Leśny Dwór”, który do dziś jest miejscem organizacji festiwalu. W tym roku zrobili już 26 edycję. W ciągu tych lat na scenie pojawili się prawie wszyscy najwybitniejsi polscy muzycy jazzowi i wiele gwiazd z całego świata. Jednym z największych wydarzeń był na pewno występ Arta Farmera, wielkiego trębacza, jednej z ostatnich legend jazzu. W Sulęczynie koncertowali też tacy artyści jak: Harvie Schwartz (bas) czy Garrison Fewell (gitara). Jednak nigdy nie brakowało też młodych, debiutujących artystów.

- Staramy się pokazywać wydarzenia premierowe, promować młodzież. Wyjątkowe składy i konfiguracje artystów. Poza tym to jeden z ostatnich festiwali, gdzie nadal istnieje tradycja jam session, czyli wspólnego muzykowania po koncertach. Kiedyś jam session to była podstawa życia koncertowego. Kończył się koncert i zaczynał się jam, młodzi ludzie mogli spotkać się ze starszymi kolegami, wyjść na scenę i zagrać. Nabrać doświadczenia. Dzisiaj to już zanikająca forma muzycznych i towarzyskich spotkań na festiwalach jazzowych, jednak w Sulęczynie jeszcze istnieje - z dumą podkreśla Adam Czerwiński.

Akordeony dla dwóch tysięcy osób

W Sulęczynie od niemal 19 lat odbywa się także największy w Polsce Festiwal Akordeonowy. Choć pod tą nazwą kryje się coś znacznie więcej, bo znajdziemy tu tango argentyńskie, jazz, muzykę ludową, cygańską, bałkańską, a nawet francuskie chanson. Koncerty odbywają się w pięciu różnych miejscach, a pierwszy z nich tradycyjnie odbywa się w kościele pw. św. Trójcy w Sulęczynie.

Wszystko zaczęło się od solowego recitalu Pawła Nowaka w 2003 roku, dzisiejszego dyrektora festiwalu. Później z inicjatywy ówczesnego dyrektora Gminnego Ośrodka Kultury w Sulęczynie, Ireneusza Kordy, w kalendarzu imprez pojawiło się „Sulęczyńskie Spotkanie Akordeonowe”.

- Dziś wydaje mnie się aż nieprawdopodobnym, że Reniek Korda zaufał mi, nastolatkowi i pozwolił na szarogęszenie się w porze letniej w jego biurze. Może właśnie tak powinny rodzić się duże wydarzenia muzyczne? Od zera, bez budżetu, ale za to z pasją, ochotą do działania i ze sprzyjającymi warunkami i okolicznościami - wspomina Paweł A. Nowak, dyrektor festiwalu.

Impreza rozrosła się momentalnie i przez kolejne lata odbywała się pod tą samą nazwą. W tym roku finałowy koncert należał do Ewy Bem z kwartetem Andrzeja Jagodzińskiego, a w zeszłym tłumy porwała Kayah. Na Festiwal do Sulęczyna przybywa ponad 2 tysiące osób. Często są to słuchacze, którzy wierni są tej imprezie prawie od samego początku. Co więcej, festiwal jest niebiletowany.

Siłą sulęczyńskich imprez są nie tylko muzycy i ich twórczość, ale właśnie formuła, która pozwala na pełny kontakt publiczności z artystami. Wszystko w letnim, wakacyjnym klimacie. Stąd wierna publiczność, która przez lata stała się wielką rodziną.

- Tutaj nie ma przypadkowych osób – wyjaśnia Daria Łobasiuk, wierna fanka „Jazzu w lesie”. - Przyciąga nie tylko miłośników jazzu, ale wielkich fanów samego miejsca, bo każdy, kto raz zasmakuje tego wyjątkowego klimatu, wraca tu za rok. Między koncertami, piknikujemy w plenerze, kąpiemy się w jeziorze, pływamy na kajakach, często w gronie kilkudziesięciu zaprzyjaźnionych osób. To dla mnie esencja wakacji, dobrej zabawy, pielęgnowania bliskich relacji, a to wszystko przy znakomitej muzyce i dzięki niej. Wisienką na torcie są jamy, niejednokrotnie trwające do białego rana.

Psychodelia na skraju lasu

Sulęczyńskie imprezy to prawdziwi weterani, ale podobna formuła rozwija się w innych, świeżych miejscach na Kaszubach znajdując uznanie zarówno wśród artystów, jak i publiczności. Nieco ponad 10 kilometrów na północ od Sulęczyna, w gminie Stężyca leży wieś Dąbrowa. Miejsce od czterech lat sukcesywnie zdobywa popularność dzięki Spokój Festiwal, interdyscyplinarnemu wydarzeniu, będącemu połączeniem sztuk wizualnych z muzyczną alternatywą. Stoi za nim Jan Walter, student malarstwa na gdańskiej ASP.

- To było moje ukryte marzenie. Powstało już siedem lat temu, a zainspirował mnie Nasiono Festiwal. To marzenie ewoluowało i cztery lata temu zadzwoniłem do mojego przyjaciela mówiąc: „robimy festiwal”. No i zrobiliśmy go w miesiąc. Dosłownie od zera. Zebraliśmy zespoły, które chciały grać za darmo. Grupa amatorów, która zrobiła coś z niczego.

Pierwsza edycja była półotwarta, skierowana do znajomych, głównie ze środowiska ASP. Atutem było miejsce festiwalowe - prywatny teren należący do rodziców Jana Waltera. Wszystkie prace wykonywali samodzielnie wykorzystując ukształtowanie terenu i warunki naturalne oraz to co udało się zebrać. Scenę wykonali z rusztowań budowlanych, a zmiast toi toi – wykopali eko wychodki. W ubiegłym roku dorobili się profesjonalnej sceny, a w tym po raz pierwszy festiwal był publiczny i płatny - 100 zł za trzy dni. Program: działania performatywne, warsztaty, dyskusje, joga, medytacja, kino, no i dwie sceny – klubowa i główna. W tym roku przez trzy dni można było posłuchać trójmiejskiej sceny alternatywnej. Byli weterani jak Kiev Office, debiutująca Artificialice, tegoroczna absolwentka Akademii Muzycznej w Gdańsku, psychodeliczno – rockowi Nene Heroine, indierockowa Lastadia, hadcore’owo i punkrockowi Three Deaths, Sviniarski i wielu innych. Na małej scenie z kolei wszelkie gatunki muzyki klubowej z silną reprezentacja trójmiejskich didżejek.

- Nasz festiwal się powiększa, a nam zależy nam na rozwoju. Myślę, że pojawią się już bookingi zagraniczne – zapowiada Jan Walter.

Elektronika w „Ukrytej”, Woodstock w Zieleninie

Z Dąbrowy wystarczy pojechać nieco ponad 20 km, by dotrzeć do „Ukrytego”. To malownicze miejsce pośród lasów i nieopodal rzeki Wierzycy stworzone z myślą o różnego rodzaju eventach i warsztatach prowadzone przez Agnieszkę i Piotra Werczyńskich. W tym roku na jeden sierpniowy weekend zamieniło się w mikrofestiwal za sprawą Łukasza Perkowskiego i jego żony Natalii. Perkowski jako „Paryss” przez lata organizował imprezy w sopockim Sfinksie, a potem na Elektryków pod szyldem „Parysska Bułka”, stąd nowej imprezie nadali nazwę „Ukryta Bułka”.

- Nigdy nie zakończyłem trwającego od 2005 roku cyklu Bułki Parysskiej także można powiedzieć, że jest to kontynuacja, chociaż od ostatniej minęło trochę czasu – mówi Łukasz Perkowski i dodaje: - Festiwal to za mocne słowo. Impreza miała mieć bardziej kameralny charakter i taką była. Pomysł narodził się w trakcie spotkań z włodarzami „Ukrytego”, z którymi się zakumplowalismy. Od słowa do słowa i Bułeczka gotowa – śmieje się.

Na imprezie pojawili się dj-e, którzy zaserwowali uczestnikom całą gamę muzyki klubowej - od delikatniejszych odmian elektroniki, deep, oriental, organic house po techno i electro. Podczas ostatniego dnia wystąpiła trójmiejska formacja Yans. Dodatkową atrakcją była siatkówa, badminton i kajaki. Jak zapowiada Paryss misja ma być kontynuowana.

Swoją misję od lat realizują też sąsiedzi „Ukrytego” - Anna Rudnicka i Jerzy Krukowski. To właściciele położonego raptem 2 km dalej Dworku Zielenin. Dworek powstał 20 lat na temu na fundamentach zrujnowanego gospodarstwa jako ośrodek jeździecki. Był też miejscem spotkań osób związanych ze sztuką. W 2015 roku spłonął, co podziałało na właścicieli jak katharsis. Od tego czasu ich działania ukierunkowane są na powstanie przyjaznego i kreatywnego miejsca dla muzyków, które nazwali Gospodarstwem Agromuzycznym. Każdego lata na terenie dworku odbywa się Festiwal Wolnych Muzyków. W tym roku już po raz trzeci.

- Festiwal powstał z potrzeby możliwości swobodnego wyrażania lub odkrywania swoich talentów w atmosferze wzajemnej akceptacji i wsparcia. Przyświeca mu idea kultowego Woodstocku’ 69 i kultury hippisowskiej z tamtego okresu polegającej na wolnym wyrażaniu swoich potrzeb, myśli i kreatywności, dzieleniu się zasobami i bezinteresownej pomocy – wyjaśnia Ania Rudnicka. - To kameralna przestrzeń gdzie możemy obserwować przy pracy mistrzów, szlifować swoje umiejętności , wymieniać się doświadczeniem, a przede wszystkim odszukać swoją ścieżkę lub całkowicie zmienić kurs obecnej.

Festiwal jest kameralny. – Tak, by przechodząc obok siebie uczestnicy mogli się czuć jak w miejscu do którego faktycznie przynależą i współtworzą. To zarówno zacieśnia relacje jak i pozwala uszanować teren festiwalu - jak w idealistycznym wydaniu społecznej komuny. Brzmi jak utopia, ale pięknie sprawdza się w praktyce i szybko weryfikuje kto faktycznie chce tu być. Wydarzenie nie jest komercyjne, wymieniamy i dzielimy się innymi dobrami niż waluta, pokrywane są jedynie koszty użytkowania miejsca.

Jak zaznacza Rudnicka na wydarzenie można dostać się przez zaproszenie lub polecenie osoby która już uczestniczyła w poprzednich edycjach, a zespoły są dobierane i zapraszane przez cały rok poprzedzający festiwal. Każda edycja obfituje zarówno w euforycznych debiutantów, jak i starych "wyjadaczy", którzy ciągle cieszą się graniem, a wszystko zaczyna się i kończy wspólnym jamowaniem, łączącym różnorodnych muzyków reprezentujących wiele gatunków i umiejętności. W tym roku na wystąpili Klint, Art. Of Illusion, George Raven Band, Pianomatyk, Czerwona Piłeczka.

Premierowy Welur

Nieco większe festiwale, łączące wakacyjny klimat i osobiste relacje z celami komercyjnymi oferuje półwysep. W czerwcu tego roku wystartował Welur Festiwal, co ciekawe za organizacją którego stanęła osoba związana ze Spokój Festiwal.

- Wszystko zaczęło się 4 lata temu, kiedy wraz z przyjaciółmi po raz pierwszy zorganizowaliśmy Spokój Festiwal, który przyjął się znakomicie. Zeszłego lata postanowiliśmy pójść krok dalej, tym razem w stronę elektroniki, i tak zrodził się Welur. Przyjęliśmy tu jedną zasadę – tak jak welur, czyli aksamitny hinduski materiał, wszystko musi być miękkie, i chyba nam się udało – mówi Maciej Adamczak, organizator festiwalu.

To trzydniowe letnie wydarzenie łączące melodyjną elektronikę wraz z audiowizualnymi impresjami w nadmorskiej naturze. Na końcu półwyspu helskiego, na terenie PRL-owskiego ośrodka, w przybrzeżnych lasach opatulonych bujną roślinnością oraz barwnymi dekoracjami festiwalu powstały dwie sceny. Mainstage, na której królowała muzyka lżejsza w klimacie orientalu, deep house’u, minimalu. Natomiast druga mniejsza scena to już konkretniejsze brzmienia, czyli mocne techno z czarnych płyt.

Nie zabrakło konkretów. Na scenie pojawili się m.in. Catz ‘N Dogz. Wyprzedano niemal 500 biletów. Nie zabrakło strefy gastro i wszelakich stoisk, w tym m.in. z handmade’ową biżuterią czy CBD. Organizatorzy zadbali również o nocleg dla festiwalowiczów – dostępne były pokoje w domkach szeregowych, camperach oraz na polu namiotowym.

- W przyszłym roku planujemy rozwinąć Welur, by stał się festiwalem z krwi i kości, a aktywności pozamuzyczne trwały od rana do wieczora. Jesteśmy już po pierwszych negocjacjach z ośrodkiem i wszystko wskazuje na to, że znowu zobaczymy się w pierwszy weekend czerwca. Chcielibyśmy, żeby w niedługim czasie Welur stanął obok takich graczy jak Audioriver, czy Fest – dodaje Maciej Adamczak.

Jak w surferskiej wiosce

Największą imprezą półwyspu jest Salt Wave Festival, czyli muzyczne pożegnanie lata. Koniec wakacji, z jednej strony zatoka, z drugiej Bałtyk. Słońce, woda, plaża i dobra muzyka, a wszystko na niewielkim lotnisku nieopodal Jastarni. Ten organiczny festiwal wymyśliła jedna z najbardziej prężnych polskich agencji koncertowych – Good Taste Production. Salt Wave Festival gości w Jastarni od trzech sezonów. To wydarzenie butikowe, które powstało dla tych, którzy cenią sobie niespieszny i kameralny klimat. Na festiwalowej mapie wyróżnia go urokliwy teren – otoczenie wielkiej wody, pachnących lasów i piaszczystych plaż. Mimo niewielkiej skali festiwal nie jest imprezą niszową. To dwa dni przepełnione chilloutowymi brzmieniami i najnowszymi trendami. To taki city break z dodatkiem outdoorowych koncertów.

- Z roku na rok festiwal się rozwija i dociera do coraz większego grona odbiorców. Coraz więcej osób też postanawia wrócić na półwysep właśnie ze względu na Salt Wave - mówi Zuza Oses z Good Taste Production, organizatorka festiwalu. - Również artyści z coraz większą chęcią odwiedzają nasze wydarzenie, dzięki klimatowi jaki wytworzył się wokół tej imprezy. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że w tym roku mogliśmy ugościć tyle nie tylko polskich, ale też zagranicznych zespołów, w tym kilka z Australii! (RY X, Lime Cordiale, The Avalanches), i mam nadzieję, że to zainteresowanie naszym wydarzeniem się utrzyma - podkreśla.

Salt Wave Festival przypomina festiwalową surferską wioskę. Znakiem rozpoznawczym jest 12-metrowy neon Salt Wave, który na 2 dni ląduje w Zatoce Puckiej. Był klimatyczny beach bar ulokowany nad zatoką. Tuż obok stanęła instalacja „Zgasły romans” Ady Zielińskiej i Rafała Dominika, której bohaterem było kultowe Porsche 911. Nie zabrakło platformy dj-skiej umiejscowionej na wodzie, strefy Salt Wave SPA, strefy dla dzieci, showroomów oraz instalacji imitującej mobilną salę kinową, przygotowaną przez wielopokoleniowe Kino Żeglarz z Jastarni.

Obok zabawy były też cele wyższe. Fundacja MARE przygotowała oryginalną, edukacyjną instalację z sieci rybackich i plastiku z wymownym napisem: „TO TWOJE”, której celem było zwrócenie uwagi na zanieczyszczanie morza. Była więc dobra muzyka, był przekaz, był wszechobecny chillout, a wszystko z widokiem na pływające kolorowe latawce.

- Salt Wave jest dla mnie idealnym zakończeniem sezonu wakacyjnego. Festiwal ma bardzo kameralny charakter, i mam wrażenie, że teraz jest ich czas, bo ludzie są już trochę zmęczeni imprezami masowym. W tym roku była tylko jedna scena, a koncerty trwały niecałą godzinę. Świetna jest rownież lokalizacja, bo festiwal znajduje się przy samej plaży, co tworzy luźną atmosferę. W dodatku możliwość wskoczenia do zatoki w trakcie koncertów to coś absolutnie unikalnego! Salt Wave dodatkowo kusi świetnym line-upem. W tym roku nie było inaczej, a zlikwidowanie tej mniejszej sceny dało większą swobodę do lepszej zabawy - komentuje Tosia, która uczestniczy w festiwalu od samego początku.