Jej ilustracje uwodzą detalem, zapachami dzieciństwa, niewinnym spojrzeniem i subtelną, lecz jednocześnie surową siłą narracji. Czyta się je wszystkimi zmysłami. Joanna Concejo od lat mieszka pod Paryżem, a jej ilustracje zdobią książki w Polsce, Włoszech, Francji, czy Korei. Za swoje prace zdobyła wiele nagród, w tym prestiżową Fiction Bologna Ragazzi Award. We współpracy z Olgą Tokarczuk stworzyła artbook „Zgubiona dusza”. W rozmowie z Prestiżem opowiada o swojej twórczości, zamiłowaniu do baśni i zdradza dlaczego najbardziej lubi swój ołówek i kredki.
W pani biogramach często znajduje się zapis: wychowywana we wsi w otoczeniu przyrody. Czy miejsce z którego pani pochodzi, niewielka miejscowość na południowym krańcu Pomorskiego, wpłynęło na pani twórczość?
Oczywiście, że tak. Nie mam do tego żadnych wątpliwości. Moje dzieciństwo nie było dzieciństwem dziecka plastycznie uzdolnionego. Spędzałam je tak jak inne dzieci z mojej okolicy - głównie na zewnątrz, eksplorując okoliczne lasy, łąki i jeziora. Bardzo duży wpływ wywarło na mnie rękodzieło, które uprawiała cała wieś. Wówczas brałam to za oczywiste, że wszyscy na świecie je wykonują. Nigdy nie widziałam mojej babci czy jej koleżanek z pustymi rękami. Nawet jak stały w kolejce do sklepu zawsze miały pod pachą motek wełny i dziergały. Byłam w tym wieku, że ich dłonie znajdowały się na wysokości moich oczu, dlatego przyglądałam się temu z wielką uwagą. Rzemiosło wydawało mi się wszechobecne. Wciąż darzę je wielkim sentymentem, bo to był mój pierwszy kontakt z plastycznym procesem twórczym. Do swojej twórczości wzięłam z niego sposób łączenia kolorów i staranność.
Czy uważa pani, że bajki i baśnie biorą udział w kształtowaniu człowieka?
Nie mogę odpowiedzieć za wszystkich, ale ja bardzo lubię czytać najróżniejsze baśnie z całego świata. Mają w sobie bowiem magię i głębokie prawdy. Jeszcze w dzieciństwie to co bajkowe i to co prawdziwe (w znaczeniu: oparte na faktach) bardzo mi się mieszało. Jednakowo przyjmowałam wszystkie opowieści usłyszane od mojej babci. Trudno było mi wyczuć granicę pomiędzy tym co się naprawdę wydarzyło w naszej wsi, a co to było książkową fikcją. Wydaje mi się, że babcia specjalnie zacierała granicę pomiędzy tymi historiami. Tym bardziej, że niektóre jej historie, w pewien sposób były osadzone w naszej rzeczywistości. Np. słuchając opowieści o Cyganach co porwali dziecko, łączyłam ich z Romami co lato przyjeżdżającymi do naszej wsi i rozstawiającymi tabory nad jeziorem. Dopiero, gdy nauczyłam się czytać i zaczęłam w bibliotece wypożyczać książki, odkryłam, że różnice między tymi historiami. I bardzo mi się to odkrycie spodobało.
A czy podważała pani prawdziwość historii babci?
O ile baśnie plątały mi się z historiami ze wsi, to nigdy nie miałam problemu z opowieściami związanymi z religią. Sprawy wiary jak Bóg, Diabeł czy święci traktowałam jako fikcje. Choć były takie „momenciki” w moim życiu, gdy miałam wątpliwości. Pamiętam, że kiedyś dziadek przyniósł do kuchni zabitego przed chwilą koguta, który nie miał głowy. Gdy odłożył go, ten pomimo braku tej głowy, zaczął biec. To było niesamowite! Pamiętam, że w tym momencie pomyślałam: O, to może jednak jakieś diabły istnieją?
Świat z pani ilustracji zdaje się być powrotem do świata dzieciństwa. Jednak, nie takiego lukrowanego, pokazywanego z perspektywy dorosłych. To świat widziany oczami pełnego ciekawości dziecka, eksplorującego świat, gdy dorośli nie patrzą…
Mieszkałam przy takim dużym podwórku, właściwie przy dużym placu skupiającym wiele podwórzy. Przychodziło na nie sporo dzieci. I nikt nas tam nie pilnował, trzeba było samemu uważać. Pierwsza rzecz jaka przychodziła nam do głowy, to by pójść tam, gdzie nam nie wolno było chodzić. Kombinowaliśmy więc, jak wyjąć łyżwy z szafy tak, by mama nie zauważyła i jeździć po lodzie na stawie. Jak teraz o tym pomyśle, to łapie się za głowę. Moja mama nigdy nie dowiedziała się o tych niedozwolonych wycieczkach. Żyliśmy w takiej „republice dziecięcej”, rządzącej się własnymi prawami. Oczywiście zdarzały się sytuacje, że ktoś poleciał po mamę. Ale to było zupełnie inne dzieciństwo, niż to, które dominuje teraz. Obecnie, świadomość, że nie wiem gdzie jest moje dziecko, jest wręcz nieznośna dla rodzica. Trochę szkoda, że te zmiany poszły w tę stronę i że dzieci nie mają już momentów, kiedy nie są pod niczyją kontrolą.
Trochę o tym, jest pani interpretacja historii Czerwonego Kapturka. Pozwala pani Kapturkowi wyjść spod kontroli dorosłych.
Ja jej na nic nie pozwalam. Narysowałam to, co do mnie przyszło, gdy myślałam o Czerwonym Kapturku w tym momencie mojego życia. Dlatego narysowałam historię dziewczynki, która dzięki spotkaniu z Wilkiem dowiaduje się zupełnie nowych rzeczy. Uznałam, że jej relacja z Wilkiem była niezwykła. Dzięki temu spotkaniu Kapturek zyskuje coś wyjątkowego - emancypuje się. I choć jest ono niebezpieczne, to jednak najwyższą cenę za to spotkanie płaci Wilk. Na przedostatniej ilustracji w książce namalowałam drogę, po której idzie Kapturek i lubię myśleć, że ona zamiast wracać do wioski, wyrusza w świat. Oddala się od miejsca, w którym chciano jej przypisać w stereotypową rolę kobiety. Ona po prostu wzięła swój koszyczek i sobie poszła.
Może do tej emancypacji “trzeba zabić w sobie wewnętrznego Wilka”?
Może nie trzeba go zabijać, ale warto go spotkać.
Nie boi się pani pokazywać, że szlaki dziecięcego świata czasami prowadzą w różne miejsca. Nie zawsze bezpieczne. W książce "Dym" pokazuje pani świat nazistowskie obozu zagłady z perspektywy dwóch chłopców. Jak pracowała pani nad tą historią?
Proces pracy nad tą książką, toczył się nie inaczej niż nad innymi. Na początku trzeba poznać temat, zwłaszcza, że przy tej publikacji wydawca zaznaczył, by nie odchodzić od prawdy historycznej. Przeglądałam sporo dokumentacji, oglądałam zdjęcia ludzi, różne obrazy. Nie szukałam niczego konkretnego, ale nie chciałam też niczego wymyślać. Przez to musiałam obejrzeć naprawdę sporo materiałów, co oczywiście nie było łatwe. Dlatego podeszłam do tego trochę zadaniowo. Po prostu trzeba było to zrobić, przejrzeć materiał i zastanowić się jak wpłynie na rysowaną przeze mnie historię. Wybierałam sceny, które tworzyłam od zera sama (nie lubię mówić “wyobrażałam”), inne rysowałam z różnych zobaczonych „kawałków”. Np. gdy malowałam obóz koncentracyjny widziany z zewnątrz, nie malowałam żadnego konkretnego miejsca, ale wzorowałam się na wielu podobnych. Skróciłam maksymalnie czas kontaktu z tymi treściami, do 3 miesięcy. To jest ciężki temat, zwłaszcza, że proszono mnie, aby nie upiększać i nie poetyzować zakończenia. Miałam chęć, by historię zostawić w zawieszeniu i pokazać ją jak w filmie o Korczaku, gdzie opiekun wychodzi z dziećmi z wagonu na kwiecistą łąkę. Jednak „Dym”, kończy się śmiercią tych chłopców w obozie.
A jak pani czytelnicy odbierają tę książkę?
Widziałam bardzo różne reakcje. Nawet takie, że czytelnicy w czasie targów sięgali po tę książkę nieświadomi tego co jest w środku, zaczytywali się w niej i nagle pojawiały się w nich silne emocje. A ja, znając zawartość albumu, patrzyłam na nich i wiedziałam, co za chwilę się stanie. Czasami musiałam wesprzeć niektóre osoby, u których pojawiały się te niespodziewane emocje. Większość z tych reakcji odbywała się na poziomie cielesnym i te zbierające uczucia ujawniały się w postaci łez, czy gwałtownego odłożenia książki. Raczej nigdy nie przejawiały się w słowie - niemal zawsze ujawniały się na ciele.
Często maluje pani na używanym papierze? Cóż takiego wyjątkowego jest w nim?
W liceum plastycznym używałam tak dużo papieru do rysowania, że często go brakowało. Ze względu na ten brak środków, malowałam na „drugich stronach czegoś”. Miałam takie szczęście, że mój tata pracował w urzędzie gminy i często przynosił zalegające w pracy plakaty jak zaproszenie na mecz piłkarski na stadionie w Przechlewie. Malowałam często na papierze z odzysku i tak mi zostało. Dokopałam się do starych zeszytów, bloków rysunkowych, materiałów noszących znamiona czasu - plamy, zapiski, zarzucenia. Te elementy stawały się obecne w moich nowych rysunkach i polubiłam odnoszenie się do nich. Dzięki ich obecności nie muszę o wszystkich decydować, bo na kartce coś już jest i mogę się o to zaczepić w nowym rysunku.
Czy pamięta pani jakiś wyjątkowy papier, na którym pani rysowała?
Wszystkie są trochę wyjątkowe, bo nigdy nie znajdziemy takiej samej starej kartki. Ale czasem udaje znaleźć mi się jakiś wyjątkowy zeszyt, stary blok rysunkowy. Lubię też takie pojedyncze stare kartki, które są „jedyne”. Gdy przygotowuję się do ilustrowania nowej książki zawsze przeszukuję moje szpargały w poszukiwaniu takich wyjątkowych kartek i przeważnie coś się „nada”. Np. przy okazji “Zagubionej duszy” nie wiedziałam jeszcze jak będzie wyglądać i wtedy moja córka przyniosła mi znaleziony na wyprzedaży stary zeszyt do rachunkowości. Jak go zobaczyłam, wiedziałam od razu, że książka powstanie właśnie w nim. Papier był fatalny, wstrętny. Trzeba było być ostrożnym, by nie zrobić w nim dziury. Jak skończyłam tę książkę obiecałam sobie, że już nigdy nie będę malować na starym papierze. Ale tej obietnicy, danej samej sobie (zresztą na piśmie) - nie dotrzymałam (śmiech).
Zatrzymajmy się na chwilę przy "Zgubionej duszy". To wyjątkowe dzieło, które powstało w wyniku współpracy z Olgą Tokarczuk. Jak wyglądała praca nad tą książką?
Z Olgą Tokarczuk spotkałyśmy się w 2015 roku podczas Targów Książki Paryskich. Trochę rozmawiałyśmy i coś między nami zaiskrzyło. W pewnym momencie Olga powiedziała, że może wyśle mi jakąś swoją historię. Nie spodziewałam się, że to zrobi, ale rzeczywiście, któregoś dnia przysłała mi swoją opowieść. Ta historia dość długo u mnie leżała, gdyż kończyłam inne projekty. Gdy w końcu się za nią wzięłam, pracowałam nad nią niezależnie. Wiedziałam, jak będzie złożony tekst, a jakie sekwencje będą opisywane tylko obrazem. Jedna zrobiła się nawet dość długa - gdy czekamy aż dusza dogoni swojego właściciela - i zrobiłam ją całkowicie samodzielnie, od czasu do czasu konsultując się z wydawcą. Myślę, że Olga zobaczyła całość, gdy książka była już całkowicie skończona. Nie było żadnej dyskusji, ja nawet tak wolę pracować. Mieć spokój i czas, by pomału móc wszystko rozwinąć, podreptać ścieżką książki do końca, w spokoju. Gdy dostrzegam, że coś w historii nie działa, wolę to sama naprawić - mając zaufanie wydawcy i autora, że dobrze to zrobię.
To jak wygląda ta ścieżka książki? W kinie możemy znaleźć dość obrazowe przedstawienia artysty - malarza. Gdy filmowany jest przedstawiciel renesansu, czy klasycyzmu kamera pokazuje zbliżenie na dłonie artysty, który delikatnymi ruchami przenosi farbę z palety na płótno. Z kolei awangardowi twórcy w dynamiczny sposób, przy akompaniamencie rytmicznej muzyki, narzucają farbę na obraz, niemal prosto z puszki. Gdyby kamera miała pokazać pracę Joanny Concejo, jakby ją uchwyciła?
(śmiech) Nie wiem czy najtrafniejszym przedstawieniem ilustratora nie byłoby pokazanie go jak siedzi przy komputerze, czy tablecie. W moim przypadku, byłoby to po prostu siedzenie przy stole i rysowanie najprostszymi sposobami, czyli ołówkiem i kredkami. Siedzenie przy niewielkiej kartce papieru. Siedzenie, siedzenie, siedzenie. Zapełnianie kartki kreskami, podążanie za ołówkiem biegnącym po kartce. Choć teraz takie rysowanie w większości odbywa się na ekranie komputera i za pomocą najróżniejszych nowoczesnych technik.
A pani sięga po te „nowoczesne techniki“?
Ja nie umiem tego w ogóle obsługiwać. I wydaje mi się, że tak długo zajęłoby mi uczenie się tego, że wolę mój ołówek i kredki.
Więc wszystkie pani prace są analogowe. I powstają w dość małym, wręcz intymnym formacie. Tymczasem wystawa prezentowana kilka miesięcy temu w Gdańskiej Galerii Miejskiej je przeskalowuje. Jak czuła się pani na tej ekspozycji?
Niesamowicie. Oglądałam tę wystawę z dziecięcym zachwytem i myślałam: o jak fajnie wygląda to, a jak super to zrobili. Bardzo mi się podoba oglądanie moich prac w tak dużym formacie, to że można w nie wejść. To jest rewelacyjna rzecz - wejść sobie w książkę! Byłam zachwycona jak kuratorzy i producenci na podstawie moich rysunków potrafili stworzyć najróżniejsze rzeczy. Praca nad tą wystawą była dla mnie bardzo przyjemną niespodzianką.
Jaki jest pani stosunek do surrealizmu? Patrząc na pani prace trudno jest mi pozbyć się sprzed oczu dzieł Maxa Ernsta, Leonory Carrington, czy Toyen. Zdaje się być pani „spóźnionym” członkiem tego ruchu?
Tak? Nie zastanawiałam się nigdy nad tym, choć rzeczywiście może być jakiś wpływ, bo jeszcze w procesie szkolnym był to etap historii sztuki, który trudno było ominąć. Oczywiście, że ich sztukę znam i miałam taki moment, gdy trochę byłam zafascynowana tym ruchem, ale etap ten bardzo szybko przeminął. Ale na pewno coś we mnie pozostawił. Zresztą niedawno czytałam książkę napisaną przez Dorotę Hartwig o życiu Leonor Fini. Ona sama odcina się od tego ruchu, ale jest do niego zaliczana. I ja chyba czuję się tak samo.
Przeszukując na Instagramie #joannaconcejo można odnaleźć tysiące postów pisanych w języku koreańskim, rosyjskim, francuskim, hiszpański - czy czuje pani, że stworzona przez panią stylistyka jest uniwersalna i dotyka ludzi o podobnej wrażliwości, niezależnie od pochodzenia?
Spotkałam się z różnymi opiniami, nawet takimi: o, od razu widać, że jesteś z Polski. Nie wiem z czego to wynika. Po prostu myślę, że na całym świecie znajdą się osoby, którym moje prace są bliskie. Ale nie wiem zupełnie na czym to polega.
To jaki świat znajdą w pani ilustracjach?
Przeróżny. Składają się na niego rzeczy jakie widzę, jakie mnie dotykają. To co mi się przydarzyło lub nie. To co zobaczyłam na przeróżnych zdjęciach w internecie, w gazetach, książkach. Wszystko, wszystko, wszystko co widzę. I wszystkie dni, które przeżywam. Codziennie może zdarzyć się coś niepozornego, ale przydatnego do rozwiązania jakiejś mojej sprawy. Mam takie wielkie szczęście (a może to nie jest szczęście, tylko zdolność do adaptacji?), że potrafię „tworzyć z tego, co mam”. To trochę jak gotowanie z tego co się ma w lodówce. Ten świat składa się ze wszystkiego co wzbogaciło moje już pięćdziesięcioletnie życie. Z codzienności, ale nie tylko.
Zresztą chyba wszystko co nam się przydarza jest codziennością. Nie zawsze składają się na nią wyjątkowe momenty. Ja ich zresztą wcale nie potrzebuję. To co teraz dzieje się na świecie - ja tego w ogóle nie chcę, ale co na to poradzę, że takie rzeczy się dzieją? W końcu świat składa się ze wszystkich dni mojego życia.
Co pani dostaje, to bierze do swojej twórczości?
Oczywiście, że tak. Co jest - to używam. Choć w rysunkach jakie tworzę dokonuję wielu wyborów, zarówno szperając wśród papierów i decydując się na wybór jednego, ale też wybierając jeden obraz z całego tego natłoku jaki chce wyjść z mojej głowy. Tworzenie jest dla mnie zabieraniem kogoś ze sobą i pokazywaniem mu: popatrz na to co ja widzę i zobacz jakie to jest piękne! To tak jakby pójść z kimś na spacer i wskazywać mu: „Jakie piękne te drzewa, jakie wspaniałe są te chmury, jaki ładny jest ten ptak”. I wcale nie mam na myśli, że to co rysuję jest piękne. Tworzę, by uchwycić to co spowodowało, że dostrzegłam to piękno. A tych którzy patrzą na to co robię - chce zabrać ze sobą na taki spacer.
To piękno spotkanych na „spacerze” rzeczy motywuje panią do ich rysowania?
Nie muszą być to tylko piękne rzeczy. Mogą być też trudne, smutne, czy wręcz dramatyczne. Rysuję to co jest dla mnie ważne, coś mnie porusza, bo chciałabym, żeby też ktoś inny to zobaczył. Muszę pokazać to innym.