Uwodzi widza opowieściami, w których historia miesza się często z obliczem realnego świata. Koleje losu przenosi na ekran we własnym stylu, jakby jednocześnie pisał powieści obyczajowe i malował obrazy. Reżyseruje z rozmachem wielowątkowe dzieła, często sagi rodzinne, jak „Kamerdyner”, którego historia dzieje się na Kaszubach. Pochodzi z Poznania, na stałe mieszka w Warszawie, ale pokochał Sopot do tego stopnia, że postanowił wraz z żoną właśnie tutaj stworzyć odskocznię od codzienności. Filip Bajon, profesor sztuk filmowych, cały czas żyje w ruchu. Kiedy nie reżyseruje, pisze. A kiedy odpoczywa, szuka inspiracji do tego, co jeszcze może stworzyć.
Pamiętam nasze wcześniejsze spotkanie, kiedy staliśmy na 42 piętrze w budynku Cosmopolitan w Warszawie. Patrzyliśmy z góry na Plac Grzybowski. Ja zastanawiałam się, jak to miejsce opisać, a pan snuł opowieść, jak można je filmować. Tak pan patrzy na rzeczywistość, okiem kamery?
Często mi się to zdarza. Ot, choćby przykład z wczoraj, kiedy w naszym mieszkaniu nastąpiła mała rewolucja - wieszane były na ścianach dwa obrazy, przestawiane rzeźby. Właściwie nie brałem w tych pracach udziału, poza komentowaniem tych wydarzeń, ale patrzyłem na nie okiem kamery. Zastanawiałem się nad tym, jak ustawienie rzeźby wpływa na to, co ja widzę i co bym zobaczył, jakby stanęła w innym miejscu. Uważam, że przestrzeń jest kompletnie niedocenioną kwestią na egzaminach do szkół filmowych, a potem na zajęciach i ogólnie w trybie rozmów o filmie. Podobnie jak trudno mówić o przestrzeni w wypadku rzeźb, równie ciężko jest mówić o przestrzeni w wypadku filmu, która dla filmowca jest gliną, z której lepi dzieło. Mówi się za to o tym, że materią filmowca jest narracja, albo nawet literatura, co jest totalnym nieporozumieniem. Literatura w filmie jest wtórna, podobnie jak narracja, natomiast pierwszorzędna jest przestrzeń.
Jeśli na otaczającą rzeczywistość patrzy pan okiem kamery, można powiedzieć, że jest pan bez przerwy w pracy. To nie męczy?
Nie. Wręcz przeciwnie, sprawia mi to przyjemność. Zapamiętuję przestrzeń i wspominam ją.
Te uchwycone w pamięci obrazy pomagają w przygotowaniach do filmu?
Oczywiście. Poza tym podczas przygotowań do każdego filmu odbywa się objazd miejsc, w których ma być kręcony. Na tym etapie zdobywa się informację, jaką przestrzenią dysponujemy.
Pan uczestniczy w takich objazdach?
Zawsze. To podstawa mojej pracy. Miejsca, w których będzie kręcony film, muszę wcześniej obejrzeć z każdej strony. Powiedzmy, że do dyspozycji mamy obejście gospodarskie. Jeśli w dobrym miejscu postawię w nim semafor, zamienię je w tyły dworca. Dzięki takim zabiegom mogę też oszukiwać. Zaledwie jeden rekwizyt sprawia, że mogę zmylić widza.
Wynika z tego, że wiele jest prawdy w słowach, które wypowiedział pan przed laty: „W kinie fascynuje mnie tworzenie świata od początku, wymyślanie go”.
Tak jest, bowiem ja nie pokazuję realiów jeden do jednego. Chyba że jest to tak fascynujące, że warte jest pokazania, ale też podrasowania przy pomocy techniki filmowej.
A codzienność, rzeczywistość jest w jakiś sposób fascynująca?
Wie pani, tak szczerze mówiąc codzienność i rzeczywistość średnio mnie interesują. Intryguje mnie tworzenie świata i pewna kreacja.
Co jest więc iskrą, od której zaczyna? Zrobię film o tym, bo...
Zwykle taką iskrą jest spotkanie reżysera z producentem. To, że ja mam pomysł, nie znaczy jeszcze, że będę mógł go zrealizować. W pierwszej kolejności muszę skalkulować, czy znajdą się fundusze na jego realizację. Mam w szufladzie kilka zapisanych pomysłów, z których zapewne byłyby fascynujące filmy, tylko na razie nie ma szans na ich finalizację.
Odmowa realizacji filmu przez producenta nie jest dla reżysera przykra?
Dobry producent nie odmawia. Jeżeli zabiera głos, wspiera reżysera i zastanawia się, jak te pieniądze zdobyć. Są pewne rutynowe zachowania dotyczące znalezienia części pieniędzy, choćby skierowanie się do konkretnych instytucji, ale stamtąd można pozyskać zwykle nie więcej niż połowę budżetu filmu. W związku z tym producent musi mieć pomysły kreatywne na to, jak znaleźć pozostałe kwoty. Z zaciekawieniem obserwuję partnerskie związki młodych reżyserów i młodych producentów, które funkcjonują fantastycznie również w pozyskiwaniu koprodukcji. Na tym właśnie polega związek reżysera i producenta - na partnerstwie. Wracając więc do pierwszego pomysłu na film. To, że zapali się we mnie iskra, oznacza, że natychmiast muszę poddać ją pewnej ocenie. Przede wszystkim, czy możliwe będzie znalezienie środków na realizację pomysłu. Jest jeszcze inna kwestia - pieniądze na film mogą się znaleźć, ale może też się okazać, że wciąż jest ich zbyt mało.
Wtedy z bólem rezygnuje pan z kręcenia filmu?
Niekoniecznie. Zanim zacząłem zdjęcia do "Pań Dulskich", producent powiedział mi, jaką mam sumę pieniędzy i dodał: możesz zaczynać zdjęcia. Głos zabrał wtedy kierownik produkcji, który zaoponował i stwierdził, że kwota jest zbyt mała. Zażartował, że wystarczy, jeśli zmieszczę się w dwudziestu dniach zdjęciowych. Był przekonany, że jest to niewykonalne.
Udało się?
Oczywiście. Udowodniłem, że dwadzieścia dni zdjęciowych mi wystarczą. Zrobiliśmy film w budżecie, który mieliśmy.
„Kamerdyner” też napotkał na finansowe przeszkody.
W tym przypadku było nieco inaczej. Tu pieniądze na realizację filmu przychodziły transzami, które czasowo były od siebie dość odległe. To wymuszało kręcenie zdjęć w pięciu partiach, ale też dokonanie pewnych oszczędności. Równolegle z filmem kręcony był serial, w którym ograniczyłem dni zdjęciowe, praktycznie bez strat dla obrazu. Przy pewnym obyciu z filmem i wszelkimi jego tajemnicami możliwe jest nakręcenie go taniej, czego na ekranie nie będzie widać.
Filmowcy mają swoje tajemnice. Przypominam sobie pana opowieść o tym, w jaki sposób finanse decydują o detalach, jakie widz widzi na ekranie. Przykład z żołnierzem wpływa na wyobraźnię.
Taka jest rzeczywistość. Kiedy w filmie są pieniądze, żołnierza wyposaża się na przykład w wypożyczoną z muzeum autentyczną identyfikacyjną blaszkę, którą widz dokładnie zobaczy. Jednak kiedy nie ma pieniędzy, nie będzie też widocznych detali, a żołnierza przykryje się kocem. Oczywiście bez wspomnianej blaszki film też można zrobić. Krzysztof Zanussi mówił kiedyś, że gdyby nie miał pieniędzy, kręcąc film o bitwie pod Waterloo, ustawiłby Napoleona na tle ściany. I jest to możliwe do zrobienia. W filmie bowiem najważniejszy jest pomysł. Jeżeli Napoleon stoi na tle ściany, należy tak skierować światło, aby na tle tej ściany widoczne były przechodzące kawalkady wojsk, rozegrać historię na cieniach. Wykorzystywanie tego typu sposobów bardzo często uatrakcyjnia film.
To trochę jak sen. Swoją drogą ciekawa jestem, czy śnią się panu czasami scenariusze?
Owszem, bardzo często. Czasami są to pojedyncze sceny, innym razem całe scenariusze. Wczoraj na przykład śniło mi się, że robiłem próby „Trzech sióstr” Czechowa, z obsadą, jakiej nigdy wcześniej nie widziałem. Jedną z ról grała Zofia Kucówna, która owszem, obsadzona była kiedyś w tym spektaklu, ale nie było mi dane jej w tej roli zobaczyć. Pamiętam też Wenecję, którą zobaczyłem we śnie, wyglądającą jakby ją nakręcił Fellini. Piękna, w ażurowym świetle.
Fellini jest panu bliski? Lubi pan być do niego porównywany?
Jego kreacja świata i sposób filmowej inscenizacji w pełni do mnie przemawiają. A porównania? Cóż, absolutnie mi nie przeszkadzają.
Przygląda się pan młodym reżyserom? Śledzi pan losy tych, których pan uczy w szkole zawodu?
Często im nawet tego nie mówię, ale im współczuję, ponieważ często nie zdają sobie sprawy, jak trudny zawód wybrali i jakie koszty będą musieli zapłacić. Kiedy przychodzą do szkoły, patrzą na świat optymistycznie, potem życie weryfikuje rzeczywistość. Nie robią dużych filmów, o których marzyli, choć na szczęście mają pracę, na przykład w serialach. Oczywiście nie generalizuję. Są osoby, które walczą, i które odnoszą sukcesy.
A kino, które robi Patryk Vega, jest dla pana interesujące?
Zupełnie mnie tego typu kino nie interesuje, ponieważ jest to kino prymitywne. Tyle tylko, że Vega robi je za własne pieniądze, więc ma prawo robić takie kino, jakie chce, a ja nie mam prawa się do tego wtrącać, mogę ewentualnie tego nie oglądać. Kolejną kwestią jest rola Vegi w kinie, która jest dość pozytywna. Widzowie lubią rodzaj skojarzeń, które on proponuje i dzięki niemu do kina chodzą.
Dzieło bez aktorów nie będzie zrealizowane. Zły dobór obsady może zepsuć film?
Owszem, może. W tej chwili, jak wiele rzeczy, obsadę robi się rutynowo. Oznacza to, że wyboru aktora dokonuje się po castingu lub po zdjęciach próbnych. Czasami, choć bardzo rzadko, zdarza się tak, jak w wypadku „Kamerdynera”, kiedy to dano mi możliwość wybrania aktorów. Całą obsadę zrobiłem jednego dnia, decydując się przy tym na aktorów, z którymi wcześniej nie pracowałem, jak Ania Radwan i Adam Woronowicz, którzy świetnie wypadli w swoich rolach.
Właśnie podczas kręcenia „Kamerdynera” powiedział pan, że „Gajosowi się nie odmawia”. Aktorzy potrafią jeszcze pana zaskoczyć?
Zgadzam się na jego sugestie, bo one zawsze z czegoś wynikają, głównie ze zrozumienia postaci. Zresztą po wielu latach kręcenia filmów wiem już, że do pięciu dni zdjęciowych to reżyser wie więcej od aktora, ale powyżej pięciu dni zdjęciowych aktor wie już więcej od reżysera. I z tej wiedzy należy korzystać. Wiele się uczyłem i uczę od aktorów. Jedną z takich osób jest Olo Łukaszewicz. Z zaciekawieniem przyglądałem się, jak analizował swoją rolę w „Magnacie”. Robił to głośno i tłumaczył mi, dlaczego tak postępuje. Widziałem więc nie tylko efekt jego pracy, ale byłem świadkiem, jak do tego efektu dochodził. To było fascynujące. I tu znów podkreślę, że w szkole nikt nie uczy reżysera pracy z aktorem. Nie ma takiego przedmiotu.
Radzenie sobie z aktorem, który bywa kapryśny, może być dla reżysera dużym wysiłkiem.
Szczególnie, że do każdego trzeba się w jakiś sposób dostosować. Przydaje się tu poznanie podstaw psychologii. Na planie bywa czasami agresywnie, choć oczywiście każdemu zależy na jak najlepszym efekcie pracy. Łatwiej jest, jeżeli aktor z reżyserem się przyjaźnią. Wtedy język między nimi jest bardziej bezpośredni.
Aktor może trzasnąć drzwiami i powiedzieć, że wychodzi?
Pod warunkiem, że wróci. Ma w ten sposób skonstruowaną umowę, że przez kaprys nie może pożegnać się z planem. Impulsywne zachowanie, kiedy zrobi to na godzinę, może być wybaczone. Na szczęście nie miałem takich sytuacji, choć widziałem, że aktorzy czasami chcieli to zrobić. Sam muszę być ostoją spokoju, nawet kiedy się we mnie gotuje. Poza tym jest jedna zasada - jak już się robi awanturę na planie, najlepiej to zrobić całościowo, żeby dostało się wszystkim, którym się nagromadziło. I należy to zrobić absolutnie bez emocji. Tylko tak można osiągnąć cel.
W swych filmach gromadzi pan aktorską śmietankę polskiego kina. Weźmy za przykład wspomnianego "Magnata". Mamy tu Nowickiego, Szapołowską, Lindę, Englerta, Gładkowską, wszystkich nie zdołam wymienić. Jak okiełznać takie "towarzystwo", w którym nie wiadomo kto jest większą gwiazdą?
Wielkie nazwiska na planie nie zachowują się jak gwiazdy. Jest jednak ciekawa sprawa - aktorzy przyglądają się sobie nawzajem. Często jeden aktor reżyseruje drugiego swoim graniem. Kiedy jeden z nich widzi, że drugi czy trzeci gra świetnie, sam stara się do nich podciągnąć. Co więcej, wiele reżyserskich uwag skierowanych do aktorów kompletnie się nie sprawdza. Działają wyłącznie krótkie komunikaty: wolniej, szybciej, śmieszniej, smutniej. Spotkania z aktorami zawsze są niezwykle ciekawe, a dla mnie tajemnicą jest to, czy aktor na planie gra postać i ile bierze z siebie.
Zdarzyło się, że aktor odmówił wzięcia udziału w pana filmie?
Tak bywa, ale aktorzy mają też swoje powody. Pamiętam, w jaki sposób odmówił mi Romek Wilhelmi. Przyszedł do mnie i mówi: „Wiesz, ja w tym nie zagram. Przeczytałem scenariusz i tam aktorzy będą nosili bardzo duże i długie wąsy. I wiesz, doszedłem do wniosku, że ja będę w tym filmie grał wąsy, a ja nie chcę grać wąsów”. Krysia Janda odmówiła mi w czasie, gdy była dość zajęta i nie była w stanie poświęcić roku na pracę przy moim filmie. Inaczej było ze zdjęciami do „Pań Dulskich”, które zostały przesunięte z września na styczeń, ponieważ czekałem, aż Krysia skończy inny projekt, a na jej udziale w filmie bardzo mi zależało.
Wiem już, jak Filip Bajon pracuje. A jak odpoczywa?
Najchętniej i najlepiej w podróży, z moją żoną. Gdzieś w drodze sycę się tymi niewiadomymi, które do mnie przychodzą. Szczerze to uwielbiam. Dawniej elementem związanym z zimowymi podróżami były narty, a o każdej porze roku żeglowanie.
Wiele lat temu pokochał pan wodę.
Żeglowaniem zająłem się jeszcze w stanie wojennym. To był okres, kiedy nie robiliśmy filmów, w związku z czym miałem dużo czasu. To wtedy pokochałem Wigry i całą Suwalszczyznę, z której z pływaniem przeniosłem się na większe wody. Opłynąłem cały Bałtyk, Morze Północne, przepłynąłem przez Atlantyk. Z grupą żeglarzy z Chicago, z którymi się zaprzyjaźniłem, podobnie jak Boguś Linda, w latach 90. pływaliśmy regularnie. Pływałem też z Romkiem Paszke. Marzyłem o przepłynięciu Oceanu Spokojnego. Wyprawa z San Francisco do Sydney była niemal dopięta na ostatni guzik, jednak nie doszła do skutku. Teraz jesteśmy z żoną członkami Ocean Challenge Yacht Club i bierzemy udział w regatach, jedne były na Saint-Martin, kolejne w Saint-Tropez. Zobaczymy, gdzie będą następne.
Co jest fascynującego w spędzaniu wielu dni, a czasami tygodni, na wodzie?
Na wodzie człowiek odcina się od Czasu, co wydaje się nie być możliwe, ale tak jest. Ja się na morzu nie nudzę. Powtarzalność widoków i obraz wody przed oczami bez przerwy mnie zaciekawiają, wręcz fascynują. Uwielbiam obserwować oświetlenie, które zmienia się co godzinę. Fale, które nigdy nie są takie same. Mogę patrzeć na nie jak wielu pisarzy, jak Calvino czy Mann, których one też nie potrafiły znudzić.
Jednak woda to nie tylko błogie widoki. Potrafi być niebezpieczna.
Dorosły mężczyzna, który chce się w jakiś sposób doświadczyć, ma dwie możliwości: albo będzie się wspinał w wysokie Himalaje zimą, albo będzie pływał po oceanach. Wspinanie mnie nie przekonywało, ponieważ kiedy wspinacz odpada od ściany, może liczyć wyłącznie na szczęście, że spadnie na odpowiednią zaspę śniegu. W żeglarstwie, jeśli wypadniesz z jachtu, zawsze masz szansę na przeżycie.
Czyli dramatyczne przygody na wodzie pana ominęły?
Tak, choć kilka razy poczułem strach. Choćby wtedy, kiedy płynęliśmy przez ocean, a wiatr wiał z prędkością 45 węzłów. Na Morzu Północnym, które jest dość zatłoczone, w ciemnościach podczas burzy bałem się zderzenia. W takich momentach mówiłem sobie: „Filipku, przecież nikt nie kazał ci wsiadać na ten jacht. Sam wsiadłeś, więc nie marudź”. W innych momentach zdarzało się, że miałem dużo szczęścia, ale przecież szczęście w życiu trzeba mieć.
Zdjęcia: Karol Kacperski
Make-up: Katarzyna Kodroń
Miejsce: Radisson Blu Hotel Sopot
Dziękujemy Agnieszce Kuczyńskiej-Ścibior za wsparcie podczas produkcji sesji