O determinacji w biznesie, spełnianiu dziecięcych marzeń i zamiłowaniu do gdyńskiej Pogorii rozmawiamy z Krzysztofem Rdestem, prezesem firmy EMKA SA, która już trzecią dekadę zajmuje się unieszkodliwianiem odpadów medycznych.
Skąd pomysł na prowadzenie biznesu w branży unieszkodliwiania odpadów medycznych?
To był całkowity przypadek. Byłem na weselu, a obok mnie dwoje gości rozmawiało o kłopotach z „pozbywaniem się” odpadów medycznych z ich własnych praktyk lekarskich. Pomyślałem, że to doskonały pomysł na biznes. Prowadziłem wtedy co prawda inną działalność, ale chciałem zdywersyfikować swój biznes. Miałem więc pomysł, okoliczności też sprzyjały, bo w tym czasie Polska przygotowywała się do wejścia do UE i zapowiadane były zmiany w obszarze unieszkodliwiania odpadów medycznych. Chciałem uczestniczyć w tej przemianie i zacząć nową gałąź biznesu od najnowszych i najlepszych rozwiązań.
I udało się to bez większych trudów?
Miałem wiele determinacji, ale przeszkody się zdarzały. Pamiętam, jak zadzwoniłem z pomysłem współpracy do ówczesnego guru w branży – prezesa firmy, która dziś jest moją konkurencją. Rozmowa nie przebiegła po mojej myśli – zostałem potraktowany jak zielony w temacie nowicjusz. Postanowiłem więc pokazać, co potrafię, i z perspektywy czasu myślę, że rzeczywiście pokazałem. Być może gdyby nie ta rozmowa, dzisiaj nie byłbym tu, gdzie jestem.
Jaki obrał Pan cel biznesowy?
Przez wszystkie lata najważniejsza była dla mnie satysfakcja klientów. Dzisiaj brzmi to jak nieco wyświechtany slogan, ale tak właśnie było z Emką. Na drugim miejscu stawiałem i stawiam satysfakcję własną – z dobrze wykonywanej pracy, z sukcesów, z rozwoju. To jest to, co mnie napędza. Nagrody takie jak Gazele Biznesu czy Przedsiębiorca Roku cieszą, bo nie każdy je posiada na biurku. Są oczywiście tacy, którzy twierdzą, że można je kupić – być może mają rację…
Ale wierności klientów nie można kupić.
W branży unieszkodliwiania odpadów medycznych działam od 21 lat i pośród kilkunastu tysięcy naszych klientów są tacy, których obsługujemy od samego początku. Bardzo liczną grupę stanowią też klienci ze stażem 10- i 15-letnim. To mówi samo za siebie.
Czy rozwój firmy zmienił pana spojrzenie na biznes?
Bardzo długo firma działała jako jednoosobowa działalność gospodarcza. Nawet gdy zyskaliśmy duże rozmiary, ja trwałem w tej ryzykownej formie prawnej, zważywszy na wielkość obrotów, jakie uzyskiwałem, i ryzyka, jakie ponosiłem na rynku. Prezesem spółki akcyjnej zostałem dopiero w 2012 roku. Zmieniła się forma prawna, ja zyskałem dumny tytuł „prezesa”, ale spojrzenie na biznes, na rolę przedsiębiorcy w społeczeństwie, ale i we własnej społeczności organizacyjnej, pozostało niezmienne.
A jak firma przetrwała pandemię koronawirusa?
Pandemia dla wszystkich była czymś nowym w naszej codzienności, ale dla naszej branży chyba szczególnie. Przez cały ten okres byliśmy na drugiej linii frontu, tuż za medykami. Nieskromnie powiem, że gdyby nie nasz back up, to system walki z pandemią mógłby stanąć. Proszę sobie wyobrazić sytuację, że nie ma kto odbierać odpadów covidowych, bo nie ma na to chętnych i odważnych. Co wtedy działo by się w szpitalach? Coraz bardziej znaczącym problemem stawała się ilość wytwarzanych odpadów medycznych. Rosła w zastraszającym tempie – w niektórych placówkach nawet o 300% względem normy. Trzeba było zapewnić sprawną logistykę dla zwiększonego strumienia odpadów oraz znaleźć wolne moce w istniejących instalacjach do termicznego unieszkodliwienia. Pracy było i wciąż jest dużo, ale podołaliśmy zadaniu.
Stoi pan także na czele firmy transportowej świadczącej usługi z zakresu organizacji przewozów krajowych i zagranicznych oraz wynajmu luksusowych autokarów. Skąd pomysł na taki biznes?
Gdy byłem małym chłopcem, jeździłem razem z mamą, pracownicą PSS Społem, na wycieczki autokarowe. Te odbywały się oczywiście po Polsce, ale dla mnie był to wtedy cały świat. Pozwalano mi siadać na miejscu dla pilota i z bliska mogłem – z zazdrością i podziwem jednocześnie – obserwować pracę kierowcy. Chciałem być taki jak on. To były dziecięce marzenia, a te, jak wiadomo, mogą trzymać się nas przez całe życie. I rzeczywiście, po latach dopiąłem swego – kupiłem pierwszy autokar, później kolejny i tak doszedłem do pięćdziesięciu. Spełniłem marzenie i będę spełniać kolejne.
Jak łączy Pan prowadzenie dwóch dużych firm z różnych branż z życiem prywatnym? Ma Pan jakiś autorski przepis na sukces?
Praca jest moją pasją. Mój przepis to robić to, co się kocha. No i stworzyć dobry zespół, bo ludzie to podstawa. Są wciąż ze mną osoby, z którymi zaczynałem przygodę z biznesem. Podobnie w mojej firmie w zasadzie nie zwalniają się stanowiska pracy. Przez wzrost firmy tworzą się nowe, ale nikt nie zwalnia dotychczasowych. Pewnie się to zmieni, gdy trzon zespołu osiągnie wiek emerytalny i wtedy siłą rzeczy będą odchodzili współtwórcy mojego sukcesu. Ale to dopiero za ładnych parę lat.
Mieszka i pochodzi pan z Żyrardowa, jednak Trójmiasto to – jak zdaje się – jedna z Pana ulubionych destynacji w Polsce. Co Pana łączy z Pomorzem?
W 1983 roku wziąłem udział w Szkole Pod Żaglami organizowanej przez Krzysztofa Baranowskiego. Miałem szczęście przepłynąć Pogorią Bałtyk. W sierpniu 1983 roku schodziłem z jej pokładu. W innym sierpniu, 36 lat później, byłem w Gdyni imprezie Verva, a przy nabrzeżu cumowała właśnie Pogoria. Wspomnienia z rejsu wróciły z całą mocą i pojawiła się chęć związania się z tym miejscem bardziej, silniej. Pomiędzy masztami Pogorii widać było nowo wznoszone budynki. Trwała budowa Yacht Parku. To było to! Tak właśnie stałem się właścicielem jednego z mieszkań i rezydentem w Gdyni, bo mieszkańcem nadal jestem mojego ukochanego Żyrardowa.