Niektórzy porównują go do amerykańskiego Bon Ivera. Jego muzyka to proste i delikatne brzmienia podszyte elektroniką z leniwie płynącą melodią. Swoje teledyski najczęściej kręci w nadmorskich i kaszubskich plenerach do których używa analogowych kamer 8 i 16 mm. Zanim jednak stał się lirycznym MaJLo uczył się gry na skrzypcach, grał w kapeli metalowej (!), by następnie stać się wziętym jazzmanem z własnym kwintetem. Absolwent gdańskiej akademii muzycznej, multiinstrumentalista, a od kilku lat także producent we własnej wytwórni Seagull Ross, której celem jest podtrzymywanie tego z czego od dekad słynie Trójmiasto – najlepszej sceny alternatywnej w Polsce. Dlatego w jego portfolio wciąż pojawiają się nowi i oryginalni muzycy. MaJLo, czyli Maciej Milewski w rozmowie z Michałem Stankiewiczem opowiada m.in. o trudach i wyzwaniach bycia producentem, szansach i zagrożeniach jakie dają platformy streamingowe, trójmiejskiej scenie alternatywnej, czy kompromisach, które są niezbędne, by osiągnąć sukces.
Co jest dla ciebie ważniejsze – komponowanie i bycie muzykiem, czy kreowanie kariery innych artystów?
Od początku projekt MaJLo był dla mnie priorytetem, choć z drugiej strony od długiego czasu pracuję jako producent. I zawsze przychodzili do mnie artyści, którzy przeważnie nie wiedzieli jak sobie poradzić na starcie, czy to z z premierą singla, czy też debiutanckimi wydawnictwami. Stwierdziłem więc, że fajnie byłoby ich jakoś zrzeszyć i pomóc w tej materii.
Czyli jednego dnia wstajesz jako muzyk, a innego jako producent?
Jeżeli pracuję nad swoją płyta, to jestem w studiu od rana do wieczora i skupiam się na własnej twórczości. A jeżeli pojawiają się inne projekty, które wymagają mojego czasu to robię przerwę i na tym się skupiam.
To zacznijmy rozmowę od pomagania innym ludziom. O twojej działalności, jako producenta muzycznego i twojej wytwórni Seagull Ross. Masz już tam całkiem sporą ekipę: Keatsu, Vincent, Cudoska.
No i mój projekt MaJLo, który też wydaję…
No tak. I to są wszyscy artyści z Trójmiasta?
Tak, poza Cudoską, która stacjonuje we Wrocławiu. Wkrótce będzie miała miejsce premiera jej autorskiego utworu.
Jak znajdujesz artystów? Sami się zgłaszają, czy ty inicjujesz kontakt?
Marcina Wincenciaka, czyli Vincenta kojarzyłem z Akademii Muzycznej w Gdańsku. Zgłosił się do mnie zaraz po studiach w 2019 roku. Wysłał swoje demo i okazało się, że ta muzyka jest bardzo bliska temu, co robię. Stwierdziłem wtedy, że jest to dobry moment, by założyć wytwórnię. Skorzystać z kontaktów i doświadczenia, które na przestrzeni lat jako MaJLo sobie wypracowałem.
Czyli spotkanie z Vincentem było impulsem do założenia Seagull Ross?
Tak. Drugą osobą był Keatsu. Jest to bardzo ciekawa historia, bo to jest gość, który przyszedł na mój koncert, a na Instagramie nagrał cover piosenki ‚I Cannot Change For You’. Zupełnie amatorsko. Oznaczył, że śpiewa mój utwór, zauważyłem, że ma świetną barwę głosu i mimo tego, że nie jest wykształconym muzykiem to ma to coś. Jest to określony artysta, który wie, czego chce. Pracujemy razem już dwa lata. Jest najbardziej zaangażowanym artystą, z jakim miałem w ogóle do czynienia. Tak szybko się rozwija, tak szybko pracuje. Teraz wydajemy właśnie jego EP-kę ‚Boil’.
Pierwszą?
Do tej pory wydawaliśmy single. Jest to wynikiem określonej strategii. Biorąc pod uwagę to wszystko, co się dzieje dzisiaj w muzyce doszedłem do wniosku, że słuchacz potrzebuje częstych impulsów, które pojawiają się wraz z obrazem. Dzisiaj wszystko nabrało bardzo dużego tempa. To oznacza, że dopóki artysta nie ma choć trochę ugruntowanej pozycji, to warto działać metodą singli, czyli wypuszczać utwór i walczyć o uwagę, o zasięgi.
Najpierw budowanie pewnej popularności, a dopiero potem płyta?
Taka strategia mi się wydaje dzisiaj najsensowniejsza. Zresztą sprawdziłem ją na sobie, dlatego też wiedziałem, że ma to sens. Przynajmniej w przypadku niezależnej wytwórni, która też jest jeszcze niemowlakiem raczkującym w tym świecie. Dużo łatwiej i skuteczniej jest wypromować jeden utwór. Łatwiej jest przykuć uwagę do jednego singla, niż całej płyty. Ubolewam nad tym, że Spotify i inne platformy streamingowe podsuwają utwory i wszystko odbywa się na zasadzie pojedynczych strzałów, a nie poznania artysty od A do Z.
Mówisz o algorytmach.
Mam kolegę, którego mocno wkręciłem w świat winyli i słuchania albumów od początku do końca. I okazuje się, że wielu artystów na płytach, które mu pożyczam, już zna. Nie wiedział, jak oni się nazywają i że mają więcej fajnych utworów. Spotify, iTunes tworzą playlisty.
Albo tzw. niezbędniki.
Albo niezbędniki. Myślę, że dla artysty, dla poszanowania całego dzieła, dla płyty, która powinna mieć jakieś otwarcie, rozwinięcie i zakończenie – to takie słuchanie wyłącznie playlistami szkodzi. Są to utwory wyrwane z kontekstu pewnej całości.
O ile są częścią albumu koncepcyjnego artysty, a nie zbudowanego jako zestaw piosenek.
No tak. Ale nawet strona wizualna albumu, artwork, okładka płyty i to, co się dzieje w środku jest związane bezpośrednio z koncepcją, wizją. Uważam, że fajnie jest zagłębić się w te kwestie, przesłuchać album, dotknąć tę płytę. Dokładnie tak jak została stworzona.
Jak zawsze są dwie strony medalu. Przez platformy streamingowe być może tracą albumy, ale z drugiej strony wydajesz single i dzięki Spotify, czy iTunes twoi podopieczni, z małej gdańskiej wytwórni mogą być słuchani na całym świecie.
Zgadzam się. Są pomocą, ponieważ dają możliwość zaprezentowania twórczości tym, do których pewnie ta twórczość by nie trafiła. Algorytmy też działają w jakiś konkretny sposób i jest to pomoc w dotarciu do słuchaczy. Ale ma to również złą stronę. Muzyka bardzo się namnożyła. Dzisiaj wydanie utworu jest proste, możesz wejść na stronę DistroKid, wrzucić tam utwór i za tydzień pojawi się on na wszystkich platformach. Bez żadnej weryfikacji. To jest taki worek, do którego wszystko się wrzuca. Trudno więc się nie rozproszyć.
To już chyba jeszcze inna kwestia, nie tyle co związana z wydawaniem, ale samym tworzeniem. Dzisiaj wystarczy komputer, odpowiedni program z samplami i możesz nagrać utwór. Składać się będzie z gotowych elementów, a jego twórca może nie mieć pojęcia o muzyce. I tutaj chyba jest rola dla takich wytwórni jak twoja – selekcjonować nam te dźwięki, wyłapywać to co wartościowe, autorskie.
Dlatego też myślę, że te duże wytwórnie są dzisiaj w trudnym momencie swojego istnienia, bo wszystko możemy zrobić samemu, w domu. Stąd małe wytwórnie są dziś bardziej pożądane przez artystów i słuchaczy. Mają zdefiniowany klimat małej społeczności. W Wielkiej Brytanii niezależnych wytwórni jest więcej. Inspirowałem się nimi, jeżeli chodzi o sferę biznesową i identyfikacyjną. Buduje to pewną ekskluzywność, chociażby przez to, że artyści są dobierani dosyć skrupulatnie.
Według określonego profilu?
Według profilu, chociaż ja jako producent muszę często gust wsadzić do kieszeni.
Robisz to?
Robię. Muszę się zdystansować i spojrzeć na coś oczami artysty dla którego pracuję. Jako wydawca ingeruję tylko, jeżeli widzę, że cos może być zrobione lepiej, że mogę spróbować wydobyć z niego coś więcej. Daję sugestie, ale końcową decyzję zostawiam artyście. Oczywiście w granicach rozsądku.
No, ale twój gust muzyczny ma wpływ na dobór podopiecznych.
Wiesz co, i tak, i nie. Niekoniecznie wydaję muzykę dokładnie taką, jakiej słucham na co dzień. Ale taką, którą uznaję za dobrą. Doceniam jakość innych gatunków.
Mimo wszystko twój dobór jest sprofilowany i zapewne będzie odbywać się w pewnych granicach.
W pewnych granicach. To jest dobre słowo. Możemy mieć różne gusta, ale mniej więcej jedną linię. Tutaj ważne są też kwestie logistyczne i promocyjne. Każdy gatunek, każdy styl muzyki ma swoją grupę odbiorców, ale tez swoja grupę dziennikarzy, stacji radiowych, portali itd.
Kiedyś dostęp do radia miały tylko duże wytwórnie dysponujące odpowiednim budżetem. Zresztą chyba dalej tak jest jeżeli chodzi o te najpopularniejsze stacje.
Myślę, że to się zmieniło i zmienia się coraz bardziej. Niezależni artyści i wytwórnie mają dzisiaj dużo do powiedzenia. Wszystko zależy od ludzi, którzy tę muzykę prezentują, w rozgłośniach, w prasie, w programach.
Ludzie to jedno, ale drugie to rozdrobnienie rozgłośni. Same stacje straciły na znaczeniu, bo jest ich po prostu znacznie więcej.
Tak, tutaj nastąpiła duża zmiana. Jest mnóstwo stacji i myślę, że radio i telewizja nie mają już takiego przebicia jak kiedyś. Choć dalej mają zasięgi. Niezależnie o jakim radiu mówimy. Ja akurat w tych największych, komercyjnych rozgłośniach nigdy nie szukałem pomocy.
Tam nie ma twoich odbiorców?
Na pewno jest ich mniej. To, co prezentują mniejsze, bardziej ukierunkowane stacje na pewno jest mi bliższe.
I dlatego tam jesteś skuteczniejszy z promocją swojej wytworni.
Jest kilka takich stacji, które chętnie pomagają. Oczywiście utwór musi się przede wszystkim spodobać prezenterowi. Definiuje to czy zostanie zaprezentowany w audycji.
Prowadzisz wytwórnię w Gdańsku, a decyzje zapadają w Warszawie. Nie łatwiej byłoby tam działać?
Zawsze będę bronić myśli, że w dobie Internetu, wszystko można załatwić z każdego miejsca. Są przecież pociągi i samochody, można umówić kilka spotkań wcześniej i zrobić press day w Warszawie, przejść się po redakcjach. Choć faktycznie kilka osób, których poznałem na Akademii Muzycznej w Gdańsku wyjechało do Warszawy i tam odniosło sukces. To chociażby
Ralph Kamiński.
Ralph Kamiński to barwna postać, no i zadebiutował na twojej pierwszej EP-ce. Trójmiejska scena muzyczna już od dziesięcioleci jest jedną z najlepszych w kraju, o ile nie najbardziej płodną. I to wciąż trwa.
Uważam, że jest bardzo płodna, dlatego też chcę tu zostać, tworzyć społeczność muzyki nazywanej dzisiaj alternatywną. I ją promować. Jest też trójmiejskie środowisko indie rockowe, ale mam wrażenie, że mało się o nim mówi. Na pewno za mało.
Za mało się mówi w samym Trójmieście, czy…
Za mało w Polsce.
Nie mają siły przebicia?
Dużo jest zespołów, które grają w tzw. „próbowniach”, garażach. Fajnie brzmią i często biorą udział w małych koncertach organizowanych wyłącznie w Trójmieście. Szkoda, bo zasługują na więcej.
Z pomocą mogą przyjść takie wytwórnie jak twoja.
Z tego co wiem, w Trójmieście nie ma aż tak wielu wytwórni. Najczęściej wszystkim zajmuje się zespół czy solista. Trójmiasto to świetne miejsce do życia i tworzenia. A w Warszawie są pieniądze, dlatego warto tam raz na jakiś czas pojechać, pokazać się. Chcesz grać koncert, chcesz mieć spokojną głowę i to robić, to musisz dać się poznać. Musisz się pokazywać. Dzisiaj taki model artysty, który ma wszystko w dupie i chce tylko tworzyć i grać, nie działa. Znam mnóstwo utalentowanych ludzi, którzy przez to, że nie dali się namówić na jakieś delikatne kompromisy, mam na myśli właśnie takie sytuacje, żeby dać się po prostu poznać, wyjść ze swoja muzyką, stali się zgorzkniali.
Nie poszli na kompromis?
Chodzi o kompromisy, które na pewno nie naruszyłyby kształtu muzyki. Chcesz mieć słuchaczy, chcesz być czynnym muzykiem, nie grać do pustych sal to musisz dać się poznać. To jest również praca i umiejętność adaptacji. No i szczęście.
Czyli jak zawsze – kwestia odpowiedniego balansu pomiędzy własną wizją artystyczną, a zwykłymi obowiązkami.
Ja też się tego stale uczę. Czasem wydaje mi się, że też jestem za mało kompromisowy. Od pierwszej płyty ludzie mówią mi: „śpiewaj po polsku”, zobaczysz, jak będziesz śpiewać po polsku, to zasięg zwiększy się dwu albo i trzykrotnie. I widzę, że gdy na płycie pozwolę sobie na jeden singiel po polsku to te piosenki są grane przez rozgłośnie. Może kiedyś mnie olśni i zrobię całą płytę polską. Wiem, że może by mi to pomogło, ale na chwilę obecną tego nie zrobię, bo tego nie czuję.
Czyli jesteś zdolny do kompromisu, ale nie zgniłego. Masz na koncie wiele EP-ek, singli, ale i 3 albumy. Ostatni ukazał się w październiku ub. roku, w środku pandemii. I tak jak mówisz największą furorę robi singiel wykonany po polsku z Natalią Grosiak znaną chociażby z Mikromusic. Chodzi mi o „Złoto”.
Graliśmy w Sopocie w 2018 roku w Operze Leśnej. To był Sopot Remake’68, ten koncert, gdzie współtworzyłeś koncepcję jego repertuaru. Jedną z solistek była właśnie Natalia Grosiak. Jej wykonanie zrobiło na mnie duże wrażenie. Od razu po koncercie napisałem do niej na zasadzie „Słuchaj, jeszcze nie mam żadnego szkicu, ale mam zamiar wydać za jakiś czas płytę. Czy będziesz chętna zaśpiewać ze mną?” Odpowiedź była szybka „No jasne”. W pandemii kontynuowaliśmy rozmowę, złapaliśmy się wirtualnie i powstało „Złoto”. A 20 czerwca po raz pierwszy zagramy razem, na żywo na Festiwalu „Lekko” w Markach pod Warszawą.
Pierwsze wykonanie tego numeru?
Tak, i pierwsze spotkanie na żywo podczas naszej współpracy.
Jak pandemia wpłynęła na twoją twórczość? Czy więcej było czasu na tworzenie?
Nigdy nie miałem problemu z motywacją do tworzenia, więc nie miała takiego wpływu, za to była utrudnieniem, chociażby dlatego, że przeważnie po premierze płyty organizowałem premierowy koncert w Gdańsku. Tego mi bardzo zabrakło. Brakowało mi koncertów więc cieszę się na ten czerwcowy występ. A w Trójmieście wystąpię latem. Przede mną wystąpi Keatsu, który zagra debiutancki koncert.
Czyli minifestiwal twojej wytwórni.
W pewnym sensie (śmiech). W ubiegłym roku na tym samym koncercie grał swój pierwszy koncert Vincent.
Wracając do twojej ostatniej płyty, ale i poprzednich jakbyś sklasyfikował swoją muzykę? Wiem, że to z jednej strony szufladkowanie, ale z drugiej tylko poprzez takie porównania możemy kogoś lub coś opisać. Wiem, że jako nastolatek grałeś w kapeli metalowej, potem byłeś wziętym jazzmanem, a MaJLo to…
… to alternatywa. Muzyka określana jako singer-songwriting, może dlatego, że jest oparta na brzmieniu gitary akustycznej. Fundamentem jest prosta piosenka, podszyta elektroniką i eksperymentalnymi brzmieniami. Jestem często porównywany do Bon Ivera. To gość, który aktualnie łączy amerykański folk z elektroniką, zaczął mocno eksperymentować brzmieniowo. Do prostej piosenki z gitarką dołożył dziwne rzeczy.
To chyba fajne porównanie. Pozytywne. Chociaż trudno za tobą nadążyć, bo w międzyczasie stałeś się tez kompozytorem filmowym. Stworzyłeś muzykę do dwóch seriali TVN, najpierw „Diagnozy”, a teraz „Tajemnicy Zawodowej”.
Propozycja użyczenia muzyki do „Diagnozy” pojawiła się po wydaniu mojej pierwszej płyty w 2017 roku. Nie byłem tam kompozytorem, ale wykorzystano utwory z pierwszego albumu, a „The Bird Song” stał się jego czołówką. Nie ukrywam, że bardzo mi to pomogło, ewidentnie przełożyło się to na frekwencję na koncertach, na słuchalność.
„Tajemnica Zawodowa” to już było komponowanie pod film.
Po dwóch latach odezwała się do mnie ta sama producentka i zapytała się czy mam nową płytę. Miałem. Wysłuchała i uznała że utwory znajdą miejsce w scenach serialu. Oprócz udostępnienia utworów poproszono mnie o napisanie muzyki ilustracyjnej.
Zgodziłem się.
To już zupełnie inna twórczość, mocno osadzona w bardzo wąskich ramach. Jak mebel na zamówienie.
Nowe wyzwanie, nowe doświadczenie. Są konkretne założenia więc szukaliśmy kompromisów pomiędzy wizjami osób zaangażowanych w produkcję serialu.
Niemniej podpisujesz się pod tym jako autor.
Tak, oczywiście. To dalej proces twórczy, tylko wg określonych założeń. Było to ciekawe doświadczenie i nie lada wyzwanie. Nie ukrywajmy też, że istotny był aspekt finansowy. Dzięki takiej pracy na jakiś czas mogę sobie pozwolić na zajmowanie się wyłącznie wytwórnią i inwestować czas w inne projekty. Krótko mówiąc mogę oddać się…
… wspieraniu i kreowaniu nowych ambitnych muzyków?
Tak, mam na oku kilka osób, z którymi jeszcze się docieramy. Najczęściej trójmiejskich artystów, chociaż to nie jest reguła. W Gdańsku jest siedziba wytwórni, tutaj najwięcej działamy. W przyszłości chciałbym zrobić festiwal pod szyldem wydawnictwa i wciąż rozwijać swój projekt.